Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Walet! złocisz!

– Damusia w kierusiach… pięć dydków!

– Gotowe! Postaw dyrektor na Desdemonę.

Stasował, zebrał, zapieczętował, trzepnął i zawołał:

– Gotowe! Postaw dyrektor.

– Zdradzi! – syknął Cabiński, rzucając monetę srebrną na kartę.

– A tak, to cię nie zdradza?

– Dzwonić! – krzyczał Cabiński na inspicyenta, usłyszawszy w sali tupot.

Przez chwilę nie było nic słychać, prócz szelestu kart, z błyskawiczną szybkością spadających na stół.

– Cztery mamuty… w łeb!

– Płacić dychy!

– Walet, w dół!

– Pięć, dobre. Zarobeczek jest.

– Dama w kierach, w łeb!

– Miejcież wzgląd dla płci pięknej.

– Dama pik, w łeb. Płacić!

– Dosyć! Ubierajcie się. Tam już, jak Boga kocham, wyją…

– Kiedy to ich bawi, to czemuż im przeszkadzać?

– Będziesz się bawił, jak wyjdą i poodbierają pieniądze z kasy! – zawołał Cabiński, wybiegając.

Rzucono karty i wszyscy gorączkowo kończyli się ubierać i charakteryzować.

– Co zaczyna?

– Przysięga.

– Stanisławski!

– Już można dzwonić, idę! – zawołał Stanisławski.

I poszedł powoli.

– Prędzej! teatr rozwalą! – krzyczał we drzwiach Cabiński.

Grali tak zwany bukiet dramatyczny, albo „co kto lubi”, to jest: komedyjkę, operetkę jednoaktową, wyjątek z dramatu i taniec solowy. Prawie całe towarzystwo brało udział w przedstawieniu.

Janka, już ubrana w kostyum, siedziała w kulisie i patrząc na scenę, czekała na swoją kolej. Czuła się ogromnie zdenerwowaną wrażeniami dnia całego. Przymykała oczy, zatapiając się w jakiemś cichem rozpamiętywaniu słów Grzesikiewicza, który się jej znowu przypomniał, ale się wzdrygnęła, bo ujrzała z poza jego twarzy wynurzający się z głębin uśmiech Kotlickiego i jego twarz satyra; a potem majaczył się jej Głogowski ze swoją wielką głową i dobrem spojrzeniem. Przecierała ręką oczy; jakby chcąc odegnać widziadła, ale ten uśmiech wciąż tkwił w jej pamięci.

– Co za obrzydliwy pudel z tej Rosińskiej! – szepnęła Majkowska, stając przed Janką.

Janka wzdrygnęła się i z pewną niechęcią spojrzała na nią.

Co ją w tej chwili obchodziło wszystko?…

I zaczynała ją już gniewać i niecierpliwić ta wieczna walka wszystkich ze wszystkimi.

Co ją obchodziła Rosińska, która istotnie grała niemożliwie, szarżowała lub wpadała w ckliwy szablon tam, gdzie było potrzeba tylko trochę uczucia; mizdrzyła się do pierwszych rzędów krzeseł z rutynicznym, mdłym wdziękiem, co sprawiało wprost niesmaczne wrażenie.

– Mógłby ją Cabiński nie puszczać na scenę – mówiła Majkowska, nie zważając na milczenie Janki, ale urwała prędko, bo nadeszła Zośka, córka Rosińskiej, która miała tańczyć solo pas z szalem.

Stanęła obok Majkowskiej, już ubrana do tańca. Wyglądała w tym swoim kostyumie na lat dwanaście; figurę miała nie rozwiniętą, twarz chudą i ruchliwą, a wyraz doświadczonej kurtyzanki w szarych oczach i cyniczne skrzywienie ukarminowanych ust. Przypatrywała się grze matki i sykała przez zęby z niezadowolenia, wreszcie nachyliła się do Majkowskiej i szepnęła tak, żeby ją i Janka słyszeć mogła:

– Niech-no pani patrzy, jak ta stara gra!

– Kto? matka?…

– Podobno. Niech pani patrzy. Jak to się mizdrzy do tego faceta w cylindrze. Podskakuje, jak stara indyczka… O! jak się to ubrała! Koniecznie chce się wydać młodą, a nawet twarzy nie umie sobie zrobić porządnie. Wstydzić się muszę za nią… Myśli, że wszyscy tacy głupi i nie poznają się… oho! mnie aby na lapę nie weźmie. Przy ubieraniu, to się zamyka przede mną, żebym nie widziała, jak się sztukuje, ha! ha! ha! – śmiała się prawie nienawistnie. – Te chłopy, to takie głupie, że we wszystko wierzą, co tylko widzą… Wszystko kupuje dla siebie, a ja to się parasolki doprosić nie mogę.

– Zosiu, któż słyszał wygadywać tak na matkę!

– Phi! wielka mi rzecz: matka! Za cztery lata, jak tylko zechcę, to mogę nią parę razy zostać; ale nie głupiam, oho! bachory!… nie głupiam!…

– Jesteś wstrętny i głupi bachor! Powiem zaraz matce… – szepnęła oburzona Majkowska, odchodząc.

– Sama jest głupia, choć aktorka na stanowisku. Lubię takie!… – rzuciła za nią Zośka, zacinając usta.

– Przestań, przeszkadzasz mi słuchać…

– Ma też panna Janina kogo słuchać!… Stara ma głos, jak garnek rozbity – ciągnęła dalej niezrażona.

Janka zrobiła ruch niecierpliwy.

– A jak ona mnie obełguje, żeby pani wiedziała! W Lublinie to przychodził do nas jakiś pan Kulasiewicz; nazywałam go „Kulasem”, bo mi nawet cukierków nie przynosił. Wytłukła mnie za to i powiedziała, że to mój tatko… Ha! ha! ha! znam ja takich tatków… Tam był Kulas, w Łodzi Kamiński, a teraz mam ich dwóch… Chowa się z nimi… Ona myśli, że ja jej zazdroszczę; miałabym też kogo! Takich gołych fatygantów, to nie brak nigdy…

– Przestań, Zośka, jesteś niegodziwa – szepnęła Janka, oburzona do głębi cynizmem tego aktorskiego dziecka.

– A cóż ja złego mówię?… Czy tak nie jest?… – odpowiedziała z cudownym akcentem prawdziwej nieświadomości.

– Pytasz się!… Któż matkę własną tak obgaduje?…

– No, bo proszę pani, po co taka głupia? Wszystkie mają „bębenków” takich, co coś mają… a ona!… I mnie byłoby lepiej, żeby była mądrzejsza… Już ja się urządzę inaczej!…

Janka cofnęła się, ze zdumieniem patrząc na nią; ale Zośka nie zrozumiała tego, tylko nachylając się bliżej, szepnęła znacząco:

– Panna Janina już ma kogo?…

Odbiegła natychmiast, gdyż kurtyna spadła, a taniec miał się zaraz zacząć w międzyakcie.

Janka poruszyła się, jakby ją coś plugawego dotknęło. Dreszcz ją przeszedł zimny, jakiś rumieniec wstydu i upokorzenia powlókł jej twarz.

– Co za brudy! – szeptała, patrząc, jak Zośka wchodziła na scenę uśmiechnięta i rozpromieniona.

Jej chudy pyszczek charciczki tylko migotał w szalonem tempie walca.

Tańczyła z takim temperamentem i wprawą, że i burza oklasków zerwała się w sali. Ktoś rzucił jej nawet bukiet; podniosła go i cofając się ze sceny, uśmiechała się kokieteryjnie, jak wytrawna aktorka, rozdętemi nozdrzami wciągając te objawy zadowolenia.

– Panno Janino – zawołała za kulisami – bukiet, o! Teraz Caban musi mi dać akonto. Oni przyszli na mój taniec… oni mnie wywołują!…

Skoczyła na otwartą scenę kłaniać się publiczności.

– Wasze gadanie warte figę!… Żeby nie taniec, byłyby puchy, że no!…

Wykręciła się na palcach, rozśmiała tryumfująco i pobiegła do garderoby.

Zaczęli grać akt niezmiernie płaczliwego dramatu Córka Fabrycyusza. Fabrycyusza grał Topolski, a córkę Majkowska. Grali zupełnie dobrze, choć Moryś był tak pijanym jeszcze, że nic a nic nie wiedział, co się z nim dzieje; ale grał tak, że nikt nie poznawał jego stanu. Tylko Stanisławski stal w kulisie i śmiał się głośno z jego automatycznych ruchów i spojrzeń nieprzytomnych. Majkowska podtrzymywała Topolskiego co chwila, bo byłby padł na scenie.

– Mirowska! chodź-no pani i patrz, jak oni grają! – mówił do starej aktorki, apatycznie dzisiaj usposobionej i oczy mu płonęły gorączkową nienawiścią.

– To moja rola!… ja ją grać powinienem. Co on z niej zrobił?… Bydlę pijane! – syczał przez zaciśnięte zęby i gdy zerwały się brawa gorące i pomimo wszystkiego zasłużone. Stanisławski zsiniał i aż się chwycił kulisy, ażeby nie runąć, taka straszna zazdrość go dławiła.

– Bydło! bydło! – szeptał, wygrażając zaciśniętą pięścią publiczności.

Pobiegł potem do inspicyenta, nie mógł go znaleźć i przyszedł z powrotem; chodził następnie, ledwie wlokąc nogi za sobą, rozdenerwowany i zły.

– …Córko moja! dziecię ukochane! więc nie odpychasz starego ojca?… przyciskasz do czystego serca ojca zbrodniarza?… nie uciekasz od jego łez i pocałunków?… – płynął ze sceny gorący szept Topolskiego i uderzał w starego aktora, że stawał, zapominał piorunowo o wszystkiem, porwany grą, i szeptał te same słowa i kładł w te ciche akcenta miłości ojcowskiej tyle uczucia i łez, tyle krwi i zapału, i taki był śmieszny, jednocześnie w niepewnem świetle kults, z patetycznie wyciągniętemi rękoma do próżni, z głową podaną naprzód, z oczyma utkwionemi w sznur od kurtyny, że Wicek, który to zobaczył, pobiegł do garderoby z krzykiem:

– Proszę panów!… Stanisławski, tam, za kulisami pokazuje znowu coś swojego…

Pobiegli hurmem, przyglądać się widowisku, a zobaczywszy go jeszcze w tej samej patetycznej postawie, wybuchnęli jednogłośnym śmiechem.

– Ha! ha! to małpa amerykańska!

– To je taka mamuta afrykańska! co una sto lat żyje! co una ludzi jadła, papir jadła, role jadła, sławę jadła i jaże kręćka dostała, tak się objadła! – wołał Wawrzecki, naśladując ton i mowę jakiegoś prowincyonalnego pokazywacza osobliwości.

Stanisławski oprzytomniał i obejrzał się poza siebie, a spotkawszy się z oczyma szydzących, zadrżał i opuścił smutnie głowę na piersi.

Janka, która była świadkiem całej sceny i w chwili jego ekstazy nie śmiała ręką poruszyć, aby mu nie przeszkodzić, nie mogła już teraz wytrzymać, zobaczywszy łzy w jego oczach i tę całą bandę szyderczego bydła – podeszła do niego i pocałowała go w rękę z jakąś czcią bezwiedną.

– Moje dziecko! moje dziecko! – szepnął słabo, odwracając głowę, aby ukryć łzy coraz gęstsze, ścisnął jej silnie rękę i wyszedł.

Burza szalonego żalu, bólu i nienawiści wstrząsała nim tak silnie, że ledwie mógł zejść ze schodków.

Poszedł na ogródek, ogarnął stamtąd grających i publiczność bezbrzeżnie smutnym wzrokiem i szedł przez werandę ku ulicy, ale zawrócił raptownie i pozostał.

– Byłby z niego poważny opiekun! – zawołał któryś do Janki, po odejściu Stanisławskiego.

– Założy towarzystwo i będą razem grywać kochanków! – rzucił znowu głośno ktoś drugi.

– Szakale! szakale! – rzekła Janka głośno z wyzywającem spojrzeniem.

I miała wielką ochotę plunąć im wszystkim w oczy, tak gwałtowna fala nienawiści zalała jej serce i tak się jej wszyscy wydali podli i nielitościwi, powstrzymała się jednak i usiadła napowrót, długo nie mogąc się uspokoić.

 

Wchodziła z chórem na scenę jeszcze drżąca i wzburzona, i pierwszą osobą, jaką zobaczyła w krzesłach, był Grzesikiewicz, siedzący w pierwszych rzędach. Spotkali się oczami; on zrobił ruch jakiś, jakby chciał wyjść, a ona przystanęła na mgnienie oka na środku sceny z zadziwienia, ale odzyskała natychmiast przytomność, bo spostrzegła także Kotlickiego, siedzącego niedaleko i obserwującego bacznie Grzesikiewicza, a dalej zobaczyła Niedzielską, stojącą nieopodal lóż i uśmiechającą się do niej przyjaźnie i życzliwie.

Nie patrzyła na Grzesikiewicza, ale czuła jego wzrok na sobie; to ją zaczęło drażnić i denerwować jeszcze więcej. Przyszło jej na myśl, że ma za krótki kostyum, i jakiś dziwny wstyd ją ogarniał, że stoi wobec niego w tych jaskrawych teatralnych szmatach…

Nie można wprost określić tego, co się w niej dziać zaczynało. Nigdy przedtem nie czuła czegoś podobnego. Występując, patrzyła zwykle na publiczność z góry, jakna tłum niewolniczy i prawie głupi, dzisiaj wydało się jej, jak gdyby stała na przodzie klatki olbrzymiej, lub że jest jakiemś zwierzęciem w budzie osobliwości, i ta publiczność przyszła ją oglądać i bawić się pokazywanemi przez nią sztukami: patrzy się ze wszystkich stron, lornetuje, dotyka ją nieomal końcem lasek lub parasoli.

Pierwszy raz zobaczyła u nich ten uśmiech, którego nie było na pojedynczych twarzach, ale który się wił jednak przez twarze wszystkich i zdawał się wypełniać teatr; był to uśmiech jakiejś dobrodusznej i bezwiednej ironii, uśmiech wyższości przygnębiającej, jaki miewają starsi, przypatrujący się zabawom dzieci. Czuła go wszędzie.

Potem widziała tylko Grzesikiewicza nieruchome, wpatrzone w siebie oczy. Oderwała się gwałtem od niego i patrzyła w inną stronę, ale zobaczyła jednak, jak Grzesikiewicz podniósł się i wyszedł z teatru. Nie czekała przecież na niego, nie spodziewała się już z nim widzieć, a jednak dotknęło ją przykro jego odejście. Patrzyła jakby z pewnem uczuciem zawodu na to puste miejsce, gdzie siedział przed chwilą.

Cofnęła się z chórem na plan dalszy, bo Glas zaczął śpiewać duet komiczny z Kaczkowską.

Glas stanął przed samą budką suflera i cicho, a znacząco pukał na Dobka, bo nadchodził jakiś ustęp solowy, którego swoim zwyczajem nie umiał ani słowa.

Halt skinął na niego batutą i Glas z nastrojoną komicznie twarzą zaczął śpiewać jakieś zapamiętane słowo i wytężał słuch, ale Dobek nie podpowiadał.

Halt uderzył energicznie w pulpit, ale Glas wciąż śpiewał jedno i to samo, rzucając w chwilowych pauzach ciche i proszące:

– Sufluj! sufluj!

Chóry, rozproszone z tyłu, zaczęły się mieszać tą sytuacyą, z za kulis ktoś poddawał głośno słowa nieszczęsnej piosenki, ale Glas, spocony, czerwony z gniewu i emocyi, śpiewał ciągle dokoła: „Moją jesteś, piękna Róziu!”, nie słysząc już nic i nie widząc, co się dzieje koło niego!

– Sufluj! – szepnął raz jeszcze z rozpaczą, bo już orkiestra i część publiczności spostrzegła, co się dzieje i rozległy się śmiechy. Kopnął Dobka w twarz i stanął nagle, bezprzytomnym wzrokiem patrząc się na publiczność.

Dobek bowiem, otrzymawszy cios w zęby, schwycił go za nogę i trzymał silnie.

– Widzisz synku! nie brykaj! – szeptał sufler, tak mocno trzymając go, że Glas nie mógł się poruszyć. – Położyłeś się na amen!… Malowałeś Dobka, umalował ciebie Dobek… Teraz jesteśmy na kwit!

Sytuacyę uratował Halt i Kaczkowska, zacząwszy śpiewać numer następny.

Dobek puścił nogę Glasa i cofnął się tak głęboko w budę, jak tylko mógł i najspokojniej suflerował dalej z pamięci, uśmiechając się dobrodusznie do grożącego mu z za kulis Cabińskiego i do chórzystek.

Janka nie mogła się nawet dobrze zoryentować, co się dzieje na scenie, bo zobaczyła wracającego Grzesikiewicza z olbrzymim bukietem w ręku.

Usiadł na poprzedniem miejscu; dopiero, kiedy znowu chór przyszedł na proscenium, wstał, doszedł do orkiestry, rzucił kwiaty pod nogi Jance, a następnie zawrócił najspokojniej, przeszedł salę i zniknął, nie dbając, że wywołał wrażenie w teatrze.

Janka automatycznie podniosła kwiaty i cofnęła się w głąb sceny, poza koleżanki, bo oczy całej publiczności poczuła zwrócone na siebie.

– Dusza jest jaka? – szepnęła jej Zielińska.

– Niech pani zobaczy w środku, pomiędzy kwiatami, może co jest… – szepnęła jej znowu któraś.

Nie oglądała, ale poczuła głęboką wdzięczność dla Grzesikiewicza za te kwiaty.

Zeszła ze sceny, nie zważając na ostrą kłótnię Glasa z Dobkiem, jaka się zawiązała po zapadnięciu zasłony.

Glas skakał z wściekłości, a Dobek naciągał wolno palto i cicho a złośliwie odpowiadał:

– Malunek za malunek. Słodka jest zemsta sercu człowieczemu.

Zemścił się bowiem za to, że poprzedniego dnia Glas spoił go i pijanego do spółki z Władkiem ucharakteryzowali na murzyna. Dobek, kiedy trochę wytrzeźwiał, poszedł z knajpy najspokojniej do teatru, o niczem nie wiedząc, co się stało z jego obliczem. Była to niebywała zabawa za kulisami, ale Dobek poprzysiągł zemstę i słowa dotrzymał, grożąc jeszcze, że i Władkowi nie daruje.

Cabiński rozirytowany, gadał różne głupstwa Glasowi, ale ten nie odzywał się, głęboko upokorzony samem „położeniem się” na scenie.

Janka, już ubrana czekała tylko na Sowińską, aby iść do domu, gdy Władek się do niej przysunął i miękko zapytał:

– Pozwoli się pani odprowadzić?…

– Idę z Sowińską, a pan przecie w przeciwnej stronie mieszka…

– Właśnie Sowińska mi mówiła, abym uwiadomił panią, że dopiero za jaką godzinę wróci… Jest w dyrekcyi.

– No, to chodźmy.

– Może bukiet pani przeszkadza, to go mogę nieść… – rzekł, wyciągając rękę po kwiaty.

– O, nie! dziękuję…

– Bardzo drogi!… – rzekł, uśmiechem podkreślając słowa.

– Nie wiem, ile kosztuje – odpowiedziała zimno, nie okazując wcale usposobienia do rozmowy.

Władek się roześmiał; potem mówił o matce, a wkońcu rzekł:

– Może pani zajrzy do nas… Mama jest chora; od kilku dni nie podnosi się wcale z łóżka…

– Mama chora?… Widziałam ją dzisiaj w teatrze.

– Nie może być!… – zawołał, naprawdę zmieszany. – Daję pani słowo, że byłem pewny… bo mi matka mówiła, że od kilku dni nie wstaje…

– Mama mi coś urządza… – dodał wkońcu chmurnie.

Niedzielska go tylko szpiegowała nieustannie i wytrwale, i zawsze musiała wiedzieć, z kim prowadzi jaki romans, bo wciąż truchlała, żeby się Władek nie ożenił z jaką aktorką…

Pożegnał ją z przesadnym szacunkiem przed samą bramą, i mówił, że musi biedź do matki, aby się przekonać o jej chorobie.

Skoro tylko Janka weszła do domu, zawrócił ku teatrowi i spotkawszy Sowińską, mówił z nią coś długo i tajemniczo. Stara spoglądała na niego drwiąco i obiecała swoje poparcie.

Władek pobiegł spiesznie do Krzykiewicza na karty, gdyż urządzali sobie często takie kolejne, karciane wieczory, na które gęsto uczęszczali znajomi z publiczności.

Janka, przyszedłszy do swojego pokoju, wstawiła kwiaty w wodę i idąc spać, spojrzała raz jeszcze na róże i szepnęła miękko:

– Poczciwy!

VIII

– Proszę pani, okólnik! – wołał Wicek.

– Co tam nowego?…

– Czytanie tej nowej sztuki, czy coś tam takiego!… – odrzekł, myszkując oczyma po pokoju.

Janka podpisała się na okólniku, w którym reżyser zwoływał całe towarzystwo na godzinę dwunastą w południe, na czytanie sztuki Głogowskiego, p. t. Chamy.

– Fajn bukiet! – zawołał Wicek, oglądając kwiaty w wazoniku. – Możnaby jeszcze stopić…

– Mów-no po ludzku! – rzekła Janka, oddając mu podpisany okólnik.

– Mógłbym jeszcze sprzedać ten bukiet, żeby mi go tylko pani dała.

– A któż sprzedaje takie bukiety i kto kupuje?…

– Proszę pani, pani jeszcze frajerka!… Niektóre panie, to jak dostaną kwiaty, to je sprzedają zaraz kwieciarce, tej, co wieczorem sprzedaje kwiaty w ogródku… Ojej!… fajgielka jak nic możnaby za to wziąć. Jak jabym go dostał…

– Nie dostaniesz… Masz tu co innego i bądź zdrów!

Wicek pocałował Jankę w rękę pokornie, uradowany, że mu dała rubla i wybiegł.

Szastała pieniędzmi nieopatrznie.

Po odejściu Wicka, Janka zmieniła wodę w wazoniku z kwiatami i ustawiała je właśnie na stoliku, gdy weszła Sowińska ze śniadaniem.

Była dzisiaj promieniejąca: jej siwe, okrągłe oczy miały tyle słodkiej życzliwości, że aż to Jankę uderzyło.

Stara ustawiła kawę na stoliku i wskazując na bukiet, rzekła z uśmiechem:

– Piękne kwiaty!… Czy to od tego obywatela?…

– Tak – odpowiedziała krótko.

– Znam kogoś, coby z wielką przyjemnością przysyłał takie same codziennie… – zaczęła niby od niechcenia Sowińska, sprzątając pokój.

– Kwiaty?

– No… i coś więcej, jeśliby to coś było przyjmowanem.

– Musiałby ten ktoś być bardzo a bardzo naiwnym i mnie nie znać…

– Proszę pani, każdy głupieje podobno z miłości.

– Być może – odpowiedziała krótko i słuchała coraz pilniej, bo przeczuwała jakąś propozycyę.

– Nie domyśla się też pani, kto to taki?

– Nie jestem ciekawą zupełnie.

– A jednak zna go pani dobrze…

– Dziękuję pani, ale nie potrzebuję żadnych informacyi.

– Niechże się pani nie gniewa… Cóż w tem może być złego?… – cedziła wolno Sowińska.

– A! pani tak mówisz?…

– Ja, a przecież życzę pani, jak córce rodzonej…

– Życzysz mi pani, jak własnej córce? – spytała wolno Janka, patrząc się jej prosto w oczy.

Sowińska spuściła powieki, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia i w milczeniu wyszła z pokoju, ale za drzwiami przystanęła i pogroziła pięścią.

– Święta! Poczekaj!… – szepnęła nienawistnie.

Dzień był mglisty i zimny, deszczyk, niby rosa, mżył ciągle, tworząc grubą warstwę błota na ulicach i trotuarach; chmury snuły się szare i przypominały jesień.

W teatrze zastała Janka tylko Piesia, Topolskiego i autora.

Głogowski podszedł do niej z uśmiechem i rzekł, podając jej rękę:

– Dzień dobry! Myślałem wczoraj o pani; niech mi pani koniecznie za to podziękuje…

– Dziękuję! ale ciekawam bardzo…

– Nie myślałem źle… Nie myślałem o pani, jak mnie podobni o takich ładnych jak pani kobietach, nie! niech zdechnę!… Myślałem… Jezus Marya! nie mogę wyleźć z „myślałem!”… Dlaczego pani ma w sobie to coś, co jest siłą?… skąd ona?…

– Stąd chyba, skąd i słabość bierze początek: jest przyrodzoną – odparła Janka, siadając.

– Musisz pani mieć jakiś dogmacik i zapatrzona w niego, idziesz pani naprzód. Ten dogmat ma ryżo-żółte włosy, około dziesięciu tysięcy rubli rocznego dochodu, nosi binoklę i…

– I… nie kończ pan!… Głupstwo zawsze czas powiedzieć; nie zestarzeje się… – przerwał Topolskiemu Głogowski.

– Piątka! cztery koniaki, bo i pani się z nami napije?…

– Dziękuję! nigdy nie piłam i nie piję.

– Ależ koniecznie… choć ustka umoczy pani. Jest to początek stypy pogrzebowej po mojej sztuce.

– Przesada! – mruknął Pieś.

– A no, zobaczymy! Co tam, panie Pietrze, panie Topolski, po jednym jeszcze… na pohybel!… – wołał Głogowski, nalewając koniak w kieliszki.

Śmiał się, dowcipkował ciągle, przyprowadzał wchodzących aktorów do bufetu, rwał się, ale znać było, że pod tą sztuczną wesołością, kryje się troska i niepewność powodzenia.

Pod werandą zrobił się mały huczek, bo Głogowski wszystkim fundował, ale humory były w części zwarzone niepogodą.

Cabiński co chwila spoglądał w niebo, zdejmował cylinder i drapał się w głowę z nieukontentowaniem; dyrektorowa chodziła pochmurna, jak dzień jesienny; Majkowska spoglądała zaiskrzonemi oczyma na Topolskiego i miała ochotę zrobić jakąś scenę, bo usta miała sine i oczy zaczerwienione od płaczu lub bezsenności; Glas także chodził jak struty po wczorajszej „sypce” i nie opowiadał ani jednego kawału; Razowiec w lustrze oglądał sobie język i narzekał przed Piesiową; Wawrzecki nawet nie był „w sytuacyi”, jak określał swoje usposobienie.

Jakaś senność, taka sama, jaka rozwłóczyła się w powietrzu, przejmowała wszystkich nudą i apatyą.

– Wpół do pierwszej… chodźmy czytać – rzekł reżyser.

Wysunięto stół na środek sceny, poustawiano krzesła i Topolski, uzbrojony w ołówek, zaczął czytać.

Głogowski nie usiadł, tylko chodził, zataczając ogromne koła i co chwila przechodząc obok Janki, szeptał jej jakieś uwagi, z których śmiała się półgłosem, a on odchodził, wichrzył włosy, podrzucał kapelusz do góry i palił papierosa po papierosie, słuchając pomimo to uważnie czytania.

Deszcz mżył w dalszym ciągu i woda z łoskotem spływała z rynien. Dzień brudnem światłem zalewał scenę.

Tak było nudno, że nie mogli wytrzymać w spokoju, więc zaczęły się szepty coraz częstsze.

 

Glas rzucał niedogarkami od papierosów w nos Dobka, a Władek delikatnie dmuchał w głowę drzemiącej Mirowskiej.

Z garderoby dochodził zgrzyt piłki, rżnącej drzewo i stuk przybijania gwoździ, to maszynista szykował sobie przystawki na wieczór.

– Panie Głogowski, tutaj trzeba trochę skreślić – mówił niekiedy Topolski.

– Skreśl pan! – odpowiadał Głogowski, spacerując w dalszym ciągu.

Szepty były coraz głośniejsze.

– Kamińska, idziesz pani ze mną na Nalewki? Chcę sobie kupić na suknię.

– Dobrze, obejrzymy zaraz płaszczyki jesienne.

– Co to będzie?… wstawka?… – zapytała Rosińska Piesiowej, gorliwie robiącej szydełkiem.

– Tak. Widzi pani, jaki ładny deseń… Dostałam próbkę od dyrektorowej.

Znowu nastała chwila ciszy zupełnej, w której słychać było tylko spokojny i dźwięczny głos reżysera, chlupot deszczu i zgrzyt piłki.

– Daj mi papierosa – zwrócił się Wawrzecki do Władka. – Wygrałeś co wczoraj?

– Spłukałem się, jak zawsze. Powiadam ci – szeptał Władek, przysuwając się bliżej – postawiłem na czwórkę, dwadzieścia pięć rubli oczko. Gram na dublę, przechodzi: mówię: kwadra – moje! Kotlicki mi proponuje ściągnąć połowę. Nie chcę; przestają grać wszyscy, bo zaczyna być ciepło; ciągnę dalej: sześć, siedm, ośm, dziesięć – precz moje! Już się tylko patrzą. Kotlicki już zły, gdy już ze trzysta rubli moje; ciągnę jedenasty raz – moje! Krzyczą już na mnie, żebym ściągnął połowę… Nie chcę! Ciągnę dwunasty raz i przewalam!Paręset rubli, jak w błoto, to pech, co?… Przyszedł mi na myśl pewien plan!…

Nachylił mu się do ucha i szeptał tajemniczo.

– Cóżeś zrobił z mieszkaniem? – pytał się Krzykiewicz Glasa, podając mu papierosa.

– A, nic! mieszkam dalej.

– Płacisz?

– Nic, a będzie! – odpowiedział komik, przymrużając jedno oko.

– Słuchaj Glas! Podobno Cabiński kupuje dom na Lesznie.

– Zawracanie! A, jak Boga kocham, zarazbym się sprowadził do niego odmieszkać gażę. Ale to bajki! Skądby on wziął tyle groszy?…

– Ciepiszewski widział go z faktorami od domów.

– Nianiu! – zawołała Cabińska.

Niania śpiesznie szła, niosąc przez fartuch list jakiś.

– To nie ja, to Felka zbiła lustro; rzuciła szampanką, celując w lichtarz, a trafiła w lusto… Brzdęk!… i już trzydzieści rubli przybyło do rachunku. Ten gruby tylko się skrzywił.

– Nie kłam! ja przecież nie byłam pijana i dobrze pamiętam, kto stłukł.

– Pamiętasz?… A pamiętasz, jak skakałaś ze stołu, a potem zdjęłaś buciki i… ha! ha! ha! ha!…

– Cicho!… – zawołał ostro Topolski na chórzystki, opowiadające sobie wrażenia dnia wczorajszego.

Przyciszyły się, ale Mimi zaczęła prawie głośno opowiadać Kaczkowskiej o nowym fasonie kapelusza, jaki zobaczyła na ulicy Długiej.

– Jeżeli tak będzie dłużej, to już nie wytrzymam. Gospodarz wymówił mi komorne. Wczoraj ostatni łach prawie zastawiłam, bo musiałam kupić wina Jankowi. Biedactwo tak wolno przychodzi do zdrowia; chce już wstawać, nudzi się i kaprysi; potrzebaby mu coś lepiej dawać jeść, a tu ledwie na herbatę starczy… Jeżeli się nie zaangażuję do Ciepiszewskiego i nie wezmę forszusu, to mnie gospodarz wyrzuci na bruk, bo nie będę miała czem zapłacić…

– Czy tylko aby z pewnością zakłada towarzystwo?

– Z pewnością; mam być u niego w tych dniach do podpisania kontraktu.

– Nie będzie pani u Cabińskiego?

– Nie chce mi gaży zaległej płacić – szeptała charakterystyczna Wolska.

Trzydzieści lat było wypisane wyraźnie na jej twarzy zmęczonej i pobrużdżonej troskami. Gruba warstwa pudru i różu nie mogła pokryć zmarszczek, ani zatrzeć niepokoju błyszczącego w oczach. Miała sześcioletniego synka, który jej chorował od wiosny. Broniła go z rozpaczą, głodem własnym; pozbawiała się wszystkiego, byle go ocalić, i ocaliła, ale sama zrobiła się podobną do szkieletu.

– Mecenasie! prosimy do nas! – krzyknął Glas, zobaczywszy starego, który już od kilku tygodni nie pokazywał się w teatrze.

Mecenas wszedł i witał się ze wszystkimi. Czytanie przerwano, bo się wszyscy porwali z miejsc.

– Dzień dobry! dzień dobry!… Przeszkadzam może?

– Nie, nie!

– Siadaj-no mecenas – wołała Cabińska – będziemy razem słuchać…

– A, młody mistrzu! moje uszanowanie!

– Stary idyota! – mruknął Głogowski, kiwając mu głową i schował się w kulisę, bo go już wściekłość ogarniała na te ciągłe przerwy i rozmowy.

– Cicho!… Jak Boga kocham, istna bożnica! – wołał zirytowany Topolski i czytał dalej.

Ale już nikt nie słuchał. Dyrektorowa wyszła z mecenasem, a za nią wysuwali się wszyscy po cichu.

Deszcz zaczął lać i uderzał w blaszany dach teatru z łoskotem, który głuszył wszystko.

Ściemniło się tak, że Topolski nie mógł czytać.

Przenieśli się wszyscy do garderoby męskiej; było tam trochę widniej i cieplej, rozpoczęli więc pogawędkę.

Janka z Głogowskim stała we drzwiach i mówiła coś gorąco o teatrze, gdy Rosińska przerwała jej drwiąco:

– A to pani dopiero teatr zajechał w głowę!… no, nie uwierzyłabym, gdybym nie widziała…

– To przecież proste; w teatrze zamyka się dla mnie wszystko.

– Ja przeciwnie, żyję dopiero poza teatrem.

– To czemuż pani nie rzuci sceny?

– Gdybym się tylko mogła wyrwać, to godziny bym tu nie była!… – odpowiedziała z goryczą.

– Tak się tylko mówi! Każda z nas-by mogła, tylko że się nie potrafi oderwać od teatru – mówiła cicho Wolska. – Mnie jest ciężej niż wszystkim i wiem, że gdybym rzuciła scenę, miałabym lepiej, ale ile razy pomyślę, że się to musi kiedyś przestać grać, to mnie taki strach ogarnia, iż zdaje mi się, że umarłabym bez sceny…

– O, teatr!… to trucie się powolne i konanie codzienne! – szepnął płaczliwe Razowiec.

– Nie worokuj, boś chory nie na teatr, tylko na żołądek.

– To konanie i to trucie się ciągłe jest jednak i rozkoszą pewną! – zaczęła znowu Janka.

– I!… jaka tam rozkosz!… chyba, że jest rozkoszą głód, zazdrość ciągła i niemożność życia inaczej.

– Szczęśliwi są ci, co tej chorobie nie ulegli, lub w porę się cofnęli.

– Lepiej przecież tak żyć, tak cierpieć i tak konać, ale mieć jakiś cel: sztukę; niżeli żyć ślimaczem życiem płazów. Tysiąc razy wolę żyć tak, niż być mężowską sługą, niewolnicą dzieci, sprzętem gospodarskim i nie znać żadnej troski – wybuchnęła Janka.

Władek zaczął deklamować z komicznym patosem:

 
„Kapłanko! tobie ołtarze
W tej sztuki farze
Wystawić każę!…”
 

– Proszę mi darować. Ja sam mówię, że poza sztuką… niema nic!… że gdyby nie teatr…

– Byłbyś został operatorem obcasów!… – wtrącił Glas.

– Tak może mówić tylko bardzo młoda i bardzo naiwna! – zawołała złośliwie Kaczkowska.

– Albo ta, co jeszcze nie wie, jak smakuje Cabińskiego gaża.

– Litości godna osobo! masz entuzyazm… weźmie ci go bieda; masz zapał… weźmie ci go bieda; masz młodość, talent, urodę… weźmie ci wszystko bieda! – mówił Pieś surowym głosem i tonem przepowiedni.

– Nie, to nic!… ale takie towarzystwo, tacy artyści, takie sztuki pozbawią panią wszystkiego… A jeśli takie piekło zniesiesz bez szczerby, to będziesz wielką artystką! – szeptał zgryźliwie Stanisławski.

– Mistrz tak rzekł, więc rzeszo pochyl głowy i powiedz, że tak być musi! – drwił Wawrzecki.

– Błazen!… – mruknął Stanisławski, wychodząc.

– Mamut!

– Opowiem wam, jak zaczynałem – rzekł Władek.

– Wiadoma rzecz, że u cyrulika.

– Nie błaznuj, Glas!… koniecznie chcesz się wydać głupszym, niż jesteś!

– Byłem w czwartej klasie, gdy zobaczyłem w Hamlecie Rossi'ego… i przepadłem!… Ojcu buchałem grosze, a kupowałem sobie tragedye i chodziłem do teatru; dniami i nocami uczyłem się ról. Marzyłem, że zdobędę świat cały…

– I jesteś krowientym u Cabana – szydził Dobek.

– Dowiedziałem się, że Rychter przyjechał do Warszawy i zamierza otworzyć szkołę dramatyczną. Poszedłem do niego, gdyż czułem w sobie talent i chciałem się uczyć. Mieszkał na Świętojańskiej… Przychodzę i dzwonię; otwiera mi on sam, wpuszcza i zamyka drzwi na klucz. Ciepło mi się zrobiło ze strachu… Nie wiem, od czego zacząć… Przesypuję z nogi na nogę. On najspokojniej mył jakiś rondelek, potem nalał nafty w maszynkę; zdjął surdut, włożył jakąś watówkę i zaczyna obierać kartofle.

Po długiem milczeniu, widząc, że się nie doczekam, zaczynam coś bełkotać o powołaniu, o miłości sztuki, o chęci uczenia się i tam dalej.

On wciąż obierał kartofle.

Proszę go już wreszcie, aby mi zechciał dawać lekcye.

Popatrzył na mnie i mruknął:

– „A ile kawaler ma lat?”

Zbaraniałem, a on ciągnie dalej:

– „Z mamą kawaler przyszedł?”

Łzy poczęły mi zalewać oczy, a on znowu mówi:

– „Tatko frycówkę sprawi… o, sprawi!… i ze sztuby wyleją”.

Tak mi się przykro zrobiło i tak czułem się upokorzonym, że słowa przemówić nie mogłem.