Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Na scenę!… Zaraz pani wchodzisz!… wejść – wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:

– Wejść!

Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia…

– Wejść! – rozległo się niby trzaśnięcie z bata.

Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.

Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta falapiwnego ognia, pełnego spojrzeń i oddechów, płynąca ku niej od publiczności.

Zaczęła się znowu przejmować i wpadać w halucynacye: te mroki, barwy jaskrawe, wynurzające się gwałtownie z cieniów, opłynięte światłem, dźwięki muzyki niewidzialnej, echa śpiewów, rozwłóczące się po ciemnych zakątkach, przyciszone stąpania, szelesty dziwne, ludzie porwani gorączką, oczy płonące, rozdenerwowanie ogólne, oklaski grzmiące, niby ulewa oddalona, smugi olśniewającego światła, mgła ciemności; tłok ludzi, brzmienie słów patetycznych, okrzyki tragiczne, wzruszenia pełne łkań, jęki, płacze, cała melodrama, pompatycznie i krzykliwie odgrywana, wszystko to przepajało ją gorączką jakąś inną, niż była w pierwszym akcie, gorączką energii i czynu; grała ze wszystkimi, cierpiała z tymi papierowymi bohaterami, niepokoiła się z nimi, kochała, jak i oni; czuła tremę przed wejściem, słaniała się z rozkoszy w pewnych chwilach i momentach gry patetycznej; pewne słowa i okrzyki przenikały ją dreszczem, tak dziwnym i tak bolesnym, że miała łzy w oczach i krzyk słaby na ustach.

W antraktach wracała do równowagi i do rozmyślań.

Coraz więcej osób z publiczności przychodziło za kulisy.

Pudełka cukierków, bukiety, pojedyncze kwiaty, przechodziły z rąk do rąk.

Pito piwo, wódkę, koniaki; zjawiła się taca kanapek w lot rozchwytanych.

Wybuchały śmiechy swobodne, cięte dowcipy pękały niby race w powietrzu. Niektóre z chórzystek przebierały się w zwykłe suknie i szły na ogródek.

Widziała aktorów w bieliźnie tylko, łażących przed garderobami; kobiety w spódniczkach białych, w połowie rozcharakteryzowane, z ramionami nagiemi, wbiegały na scenę, patrzeć przez kurtynę na publiczność. Cofały się niby zgorszone, ujrzawszy obcych. Krzyczały, a uśmiechały się zalotnie i uciekały, rzucając wyzywające spojrzenia.

Garsoni z restauracyi, służące, maszyniści, biegali jak charty i co chwila było słychać:

– Sowińska!

– Krawiec!

– Rekwizytor!

– Spodnie i pelerynę!

– Laskę na scenę i list!

– Wicek!… leć po dyrektora, niech przychodzi się ubierać do ostatniego aktu!

– Ustawiać scenę!

– Wacek!… przyszlij mi karminu, piwa i butersznyt!… – wołała jakaś przez scenę do mężczyzn.

W garderobach chaos, gwałtowne i pośpieszne przebieranie się, gorączkowa charakteryzacya roztopionemi prawie od ciepła szminkami, kłótnie…

– Jak pan będziesz mi przechodził przed nosem na scenie, to, jak Boga kocham, kopnę!…

– Kopniesz pan psa swojego!… Mnie tak z roli wypada… przeczytaj pan!

– Pan umyślnie mnie zasłaniasz!

– A co!… wyjrzałem i szmerek był…

– Wiatr zaszumiał, a temu się zdaje, że miał szmerek.

– Był szmerek… oburzenia, boś się sypał, jak zwierzę.

– Jak się nie sypać, kiedy Dobek tak sufluje, że niech go drzwi ścisną!…

– Pan gadaj, to wtedy ja przestanę… zobaczymy, jak będziesz wyglądał!… Kładę słowo po słowie w uszy, jak łopatą, nic!… krzyczę już, że Halt aż kopie w scenę… a ten znowu stoi!

– Ja zawsze umiem doskonale; pan mnie umyślnie „kładziesz”.

– Pan nie zawrócisz w głowie umieniem! – zawołał któryś z żydowska.

– Krawiec! pas, szpadę i kapelusz… prędzej!

– „…Maryo! jeśli powiesz: odejdź… pójdzie ze mną noc, cierpienia, samotność i łzy… Maryo! czy nie słyszysz mnie?… to głos serca, kochającego cię… to głos…” – mówił Władek, chodząc z rolą po garderobie i gestykulując potężnie, głuchy na wszystko, co się wkoło niego działo.

– Nie krzycz-no Władek!… na scenie dosyć się wydrzesz i wyjęczysz, że aż uszy zabolą…

– Zdaje mi się, że temu młodzieńcowi, po zaniku wszystkich władz, pozostał tylko organ mowy.

– Ryku, powiedz…

– Panowie! nie widzieliście czasem Piotrusia?… – zapytała charakterystyczna, wsadziwszy głowę.

– Panowie, zobaczcie, czy gdzie pod stołem nie siedzi Piotruś?

– Proszę pani… Piotruś poszedł do gabinetu z jakąś bardzo ładną facetką.

– Zamorduj go pani!… niewierny!

Leciały odpowiedzi, podkreślane śmiechem.

Charakterystyczna zniknęła i już z drugiej strony sceny było słychać, jak pytała się wszystkich:

– Niema tutaj Piotrusia?

– Ona się kiedy wścieknie z zazdrości o niego!…

– Porządna kobieta!

– Nie przeszkadza to, że jest głupia ze swoją zazdrością o człowieka najspokojniejszego w świecie.

– Jak się masz redaktor!

– O, redaktor!… to jakby już było piwo i papierosy.

– Mecenas! dobry wieczór!…

– Co tam w kasie słychać?

– Pysznie!… teatr wyprzedany, bo Gold pali cygaro.

– Chwała Bogu! będą większe akonta.

– Bolek! jak się masz?… Nie wchodź, bo się roztopisz, jak masło… mamy małą Afrykę dzisiaj…

– Zaraz się ochłodzimy, już zamówiłem piwo…

– Na scenę wszyscy!… Lud na scenę! kapłani na scenę! wojsko na scenę!… – krzyczał inspicyent, biegając po garderobach.

Po chwili, prócz osób z publiczności, nie było już nikogo, wszyscy pobiegli na scenę.

Po przedstawieniu, Janka idąc do hotelu, uczuła się ogromnie znużoną tyloma wrażeniami. Pokój hotelowy wydał się jej jeszcze nędzniejszym, a tak pustym i nudnym, że natychmiast poszła spać, ale zasnąć nie mogła.

W mózgu czuła szum, resztki krzyków, majaczenia obrazów, błyski barw, lub rozstrzępione frazy muzyczne; czuła, że ma w sobie cały ten wieczór, spędzony w teatrze. Chciała myśleć o domu, o Bukowcu, ale te wspomnienia, siłą wywłóczone, szybko ustępowały miejsca innym, nowym.

Przeszłość zaczęła blednąć, jakby się odrywała, staczając w jakąś noc zapomnienia; patrzyła się to nią przez pryzmat dzisiejszych wrażeń i wydawała się jej jakąś obcą, szarą ogromnie, wiejącą chłodem, że rodzaj politowania miała dla siebie samej w duszy. Zapadała w półsen, z którego budziły ją brawa, śmiechy i muzyka… Siadała na łóżku, rozglądając się po pustym pokoju, zabarwionym słabemi zorzami przedświtu, sączącemi się z nad dachów kamienic.

Albo spała dłużej i śniło się jej, że słyszy huk pociągów, przebiegających pod oknami, głosy dzwonków elektrycznych; trąbki dróżników sygnalizowały pociąg osobowy.

– Z Kielc, osobowy!… – myślała i widziała pomocnika ojca, jak w białych rękawiczkach, opięty, sztywny, chodzi po peronie.

Przerywały się jej marzenia i mieszały… Widziała ojca, to znowu zdawało się jej, że śpi, czuła, że zaraz wstać musi, bo słońce czerwoną tarczą wisiało na niebie i ostre jego promienie paliły ją po twarzy.

– Jeszcze trochę… jeszcze trochę!… – prosi kogoś i czuła się ogromnie senną… ogromnie!…

Krzyknęła przez sen, bo ujrzała tego Fauna z Łazienek; był tak samo wykrzywiony i drwiący – i tańczył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy!… a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze… Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają… że już kołuje się z nimi…

Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?…

Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj dostać role z chórów. Ubrała się śpiesznie.

Nie czuła w sobie nic z wczorajszych gorączkowych uniesień, ale czuła cichą radość i zadowolenie z tego, że już jest w teatrze. Czasami, na ten jasny ton jej nastroju kładł się cień jakiś, jakieś przeczuwanie, czy przypomnienie bezwiedne z przyszłości; było to majaczenie czegoś nieprzyjemnego, co choć zniknęło, ale zostawiało w głębi duszy ślady drażniące.

Wypiła śpiesznie herbatę i już miała wychodzić, gdy zapukano delikatnie do drzwi.

– Proszę! – zawołała.

Weszła stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.

– Dzień dobry panience!

– Dzień dobry! – odpowiedziała, zdziwiona tą wizytą.

– Może panienka co kupi?… Mam dobre, tanie towary. Może co z byżuterye?… Może rękawiczki, śpilki do włosów, masyw, srybne! może co?… Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko doskonalne, paryskie!… – trzepała prędko, rozkładając zawartość pudła na stole, a małe jej, czarne oczki, o ciężkich powiekach czerwonych, niby oczy jastrzębia biegały po pokoju, rozglądały wszystko.

Janka milczała.

– Co to szkodzi zobaczyć… – nalegała żydówka. Mom tanie rzeczy i ładne rzeczy! A może wstążki, koronki gipiurowe, pończochy?… może chusteczek jedwabnych?…

Janka zaczęła rozglądać rozłożone przedmioty i wybrała parę łokci jakiejś wstążki.

– Może i mama co kupi?… rzuciła na domysł, patrząc się uważnie.

– Sama jestem.

– Sama? – cmoknęła przeciągle, przymrużając oczy.

– Tak, ale tutaj mieszkać nie będę – powiedziała, usprawiedliwiając się niejako.

 

– Możebym ja nastręczyła mieszkanie?… Ja znam jedną wdowę, co una…

– Dobrze – przerwała jej Janka – niech pani poszuka dla mnie pokoju przy familii, na Nowym-Świecie, blizko teatru…

– Panienka z tyjatru?… a!…

– Tak.

– Może jeszcze co potrzeba?… Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.

– Nie, już nie potrzebuję.

– Tanio sprzedom… na moje sumienie, tanio!…w sam raz do tyjatru.

– Nic mi nie potrzeba.

– Żebym tak zdrowa była, tanio!… Taki psi czas…

Złożyła do pudelka wszystko i przysunęła się bliżej.

– Może jabym… co zarobiła?…

– Kiedy nic nie kupię, bo mi nie potrzeba!… – odpowiedziała Janka już zniecierpliwiona.

– Tu nie o to chodzi!

Popatrzyła się na nią uważnie i zaczęła szybko szeptać:

– Ja znam ładne, młode mężczyzny… panienka wi?… bogate mężczyzny!… To nie mój fach, ale uny mnie prosiły… Uny same przyjdą. Bogate, śliczne mężczyzny.

– Co! co?!… – krzyknęła, zaledwie śmiejąc uwierzyć własnym uszom.

– Po co panienka krzyczy?… możemy po cichu interes zrobić!… a ja mam taki feler w sercu, co…

– Wynoś się, bo służby zawołam – krzyknęła, w najwyższem oburzeniu.

– Jaka gorącość!… Kupić nie kupić, potargować można. Ja znałam nie dziesińć takie same w początku, a późni, to uny Salkę w rękę całowały, coby je tylko zaprowadzić do kogo…

Nie skończyła, bo Janka otworzyła drzwi, schwyciła ją za kark i wyrzuciła na korytarz, a za nią poleciało natychmiast pudełko z towarem.

Drzwi zamknęła na klucz i dopiero stanęła na środku pokoju, uprzytomniając sobie treść jej słów.

Usiadła potem i siedziała długo w jakiejś bezradności i opuszczeniu. Dopiero teraz poznała, że jest samą zupełnie i że w tem nowem życiu musi wystarczyć sama sobie, że tutaj niema ojca, ani znajomych, którzyby ją mogli zasłonić od takich scen i ludzi; że ta walka życia, jaką rozpoczynała, nie jest tylko walką o sławę i wyższe cele, że musi walczyć o swoją godność ludzką i – jeśli nie chce zginąć – musi się bronić.

– To tak jest na świecie! – myślała, idąc do teatru i zdawało się jej, że już przejrzała, że życie niewiele może mieć dla niej niespodzianek i goryczy, ponieważ już tyle doświadczyła.

Spotkała Sowińską pod werandą – i zaraz, jak tylko mogła najuprzejmiej, prosiła ją, czy nie wie o jakim pokoju do wynajęcia przy familii, bo zrozumiała, że w hotelu z wielu względów mieszkać nie może.

– A to się dobrze składa!… Jeżeli pani zechcesz, to u nas jest pokój. Możemy go pani odstąpić z całodziennem utrzymaniem, niedrogo. Pokoik ładny, na dole, okna na południe, z osobnem wejściem z przedpokoju…

Umówiły się o cenę. Janka powiedziała, że może zapłacić za miesiąc z góry.

– Zgoda! Będzie pani u nas cicho, bo córka nie ma dzieci… Chodźmy go obejrzeć.

– To już chyba po próbie; a jeśli pani nie ma czasu czekać, to niech mi pani zostawi adres… ja trafię.

Sowińska dała jej adres i poszła.

Jance wręczono nuty i już brała udział w próbie, śpiewając z nich.

Nikt ją nikomu nie przedstawiał, ale zwróciła uwagę wszystkich, bo Kaczkowska chciała, żeby Halt poszedł z nią do fortepianu akompaniować.

– Daj mi pani spokój! nie mam czasu! – odpowiedział.

– Jeżeli pani chce, to możebym ja akompaniowała, jeśli z nut?… – zaproponowała jej Janka.

Kaczkowska pociągnęła ją żywo do owego gabinetu z fortepianem i coś z godzinę mordowała; ale całe towarzystwo zainteresowało się bardzo chórzystką, umiejącą grać na fortepianie.

Później Cabińska rozmawiała z nią dosyć długo i prosiła, żeby przyszła do nich do mieszkania, jutro, po próbie i pożegnała ją życzliwie.

Janka z teatru poszła prosto do Sowińskiej, oglądać mieszkanie.

IV

„Dyrekcya ma zaszczyt prosić Sz. Artystki i Sz. Artystów Towarzystwa, jakoteż skład orkiestry i członków chórów, o przybycie do lokalu zarządu w dniu 6 b. m. po przedstawieniu, na herbatkę i koleżeńską pogawędkę”. Dyrektor Tow. Artystów Dramatycznych (podpisano), Jan w Oleju Cabiński.

– Co?… dobrze tak będzie, Pepa?… pytał dyrektor, przeczytawszy żonie, mozolnie i z mnogiemi przekreśleniami napisane zaproszenie.

– Bogdan! cicho, bo nie słyszę, co ojciec czyta,

– Mamusiu, Edek wziął mi rolę!

– Tatku, Bogdan powiedział, że ja jestem głupi caban!

– Cicho! Jezus, Marya! z temi dziećmi!… Przycisz-że je Pepa.

– Niech mi tatko da dychę, to będę cicho.

– I mnie! i mnie!

Cabiński ścisnął pod stołem szpicrutę i czekał; skoro tylko dzieci zbliżyły się na pewną odległość, skoczył i zaczął je okładać, gdzie trafił.

Podniósł się pisk i wrzask; drzwi się z łoskotem otwierały i młodzi dyrektorowicze z krzykiem zjeżdżali na dół, po poręczach schodów.

Cabiński spokojnie czytał po raz drugi zaproszenie żonie, siedzącej w drugim pokoju.

– Na którą godzinę prosisz?

– Po przedstawieniu, napisałem.

– Trzeba poprosić kogo z recenzentów, ale to już osobne listy, albo ustnie prosić.

– Ja nie mam już czasu, a trzeba porządnie napisać.

– Zawołaj kogo z chóru, niech napisze.

– Ba! strzeli mi jakiego byka, jak ten Karol w przeszłym roku; wstyd miałem później… A może ty Pepa napiszesz?… masz ładny charakter.

– Nie, nie wypada, żebym ja, dyrektorowa i kobieta, pisywała do obcych mężczyzn. Mówiłam tej… jakże się nazywa ta, coś ją zaangażował do chórów?…

– Orłowska.

– Otóż mówiłam jej, aby przyszła dzisiaj. Podoba mi się dziewczyna; coś ma takiego w twarzy, co pociąga. Kaczkowska mówiła, że doskonale gra na fortepianie, więc przyszła mi myśl…

– No, to niech ona napisze; gra na fortepianie, to i pisać pewnie umie.

– Nie tylko to, ale ja myślę, że mogłaby Jadzię uczyć grać…

– A wiesz, że to pomysł!… bo możnaby to policzyć razem z przyszłą gażą…

– Ileż jej płacisz – zapytała, zapalając papierosa.

– Jeszczem się nie umówił… ale tyle, co i innym – powiedział, uśmiechając się dziwnie.

– To znaczy, że…

– Że… bardzo wiele, bardzo wiele… w przyszłości.

– Ha! ha! ha!

Zaczęli się śmiać oboje i zamilkli.

– Jasiu, cóż projektujesz na kolacyę?

– Jeszcze nie wiem… Rozmówię się dopiero w restauracyi. Jakoś to się tam urządzi…

Cabióski przepisywał na czysto zaproszenie a Pepa paliła papierosa, bujając się na fotelu biegunowym. Po chwili rzuciła niedbale:

– Jasiu!… czyś ty nie zauważył nic w grze Majkowskiej?

– Nic… że trochę spazmuje na scenie, to już jej styl.

– Trochę?… ona epilepsyi dostaje; aż przykro patrzeć, jak się wykrzywia i rzuca na scenie. Mówił mi redaktor, że prasa zwróciła na to uwagę.

– Bój się Boga, Pepa! Najlepszą aktorkę z towarzystwa chcesz wygryźć?… Zjadłaś Nicoletę, a była bardzo lubianą i miała swoją galeryę.

– No i tobie się ogromnie podobała; wiem coś o tem.

– Mógłbym ci wymówić choćby tego redaktora, ale że lubię przedewszystkiem spokój…

– Co ci do tego! wtrącam się, jak ty z chórzystkami włóczysz się po gabinetach, co?…

– Ale i ja się ciebie nie pytam, co robisz?… Po co, zresztą, mamy się kłócić?… Tylko Majkowskiej ruszyć nie dam!… Tobie idzie o intrygę, a mnie o byt, przecież dobrze wiesz, że takiej pary bohaterskiej, jak Mela i Topolski, niema nigdzie na prowincyi, niema może i w warszawskim teatrze. Naprawdę, to oni jedni trzymają wszystko!… Melę chcesz wysadzić?… ależ ona ma sympatyę u publiczności, prasa ją chwali… ma talent!…

– Majkowska ma talent?… Zwaryowałeś panie dyrektorze! Majkowska ma histeryę, ale nie talent! – zawołała podniesionym głosem.

– Ma talent!… niech mnie kaczusie zdziobią, ale Majkowska ma ogromny talent. Ze wszystkich kobiet na prowincyi, tylko ona ma talent i najlepsze warunki.

– A ja?… – spytała groźnie, stając przed nim.

– Ty?… ty także masz talent, ale… – mówił ciszej – ale…

– Tu niema „ale”, tylko jesteś skończonym idyotą, panie dyrektorze!… Nie masz pojęcia o grze, o sztukach, o artystkach, a chcesz je rozdzielać na mniejsze i większe… Ty sam jesteś ogromny artysta, ogromny! Wiesz, jak ty grałeś Franciszka w Zbójcach? wiesz?… nie! to ci powiem… Grałeś, jak szewc, jak cyrkowiec!…

Cabiński skoczył, jakby go kto batem uderzył.

– Nieprawda! Królikowski tak samo grał; radzili mi, żebym naśladował i naśladowałem…

– Królikowski, tak jak ty?… Jesteś krowienty, mój artysto!

– Pepa cicho, żebym ja ci nie powiedział, czem ty jesteś!

– O, powiedz, proszę cię, powiedz! – wołała ze złością.

– Nic wielkiego, nic nawet małego, moja najdroższa.

– Powiedz wyraźniej, co?…

– No, mówię, mówię, że nie jesteś Modrzejewską – zaśmiał się cicho i drwiąco Cabiński.

– Ty mi nie wyjeżdżaj z temi… z warszawskiego!…

– Nie irytuj się Pepa, że cię wtedy nie dopuścili do debiutu…

– Milcz! Widziałeś?… Słyszałeś, że dzwonią, ale nie wiesz, w którym kościele. Nie chciałam wtedy, jak i teraz nie chcę!… Za bardzo szanuję swoją godność ludzką i artystyczną.

Cabiński śmiał się już głośno.

– Milcz, klownie!… – krzyknęła, rzucając w niego papierosem.

– Czekaj, czekaj, gabinetowa primadonno – syknął, siniejąc z gniewu.

Zamilkli, bo im nienawiść zatkała gardła.

Cabiński w szlafroku, podartym na łokciach, w bieliźnie i w pantoflach, zaczął biegać wzdłuż pokoju, a Pepa tak jeszcze, jak wstała, nieumyta z wczorajszej charakteryzacyi, nieuczesana, z roztarganymi włosami, zataczała koła z taką szybkością, że tylko jej biała, brudna spódnica szumiała.

Spoglądali na siebie z wściekłością i groźbą głuchą. Stara ich zawiść współzawodnicza wybuchnęła z całą siłą. Oni się nienawidzili jako artyści, bo sobie wspólnie i niepohamowanie zazdrościli talentu i powodzenia u publiczności.

Kryli się z tem przed sobą starannie, ale mieli w sercach wiecznie krwawiące rany, które lada słowo podrażniało.

Cabiński szczególniej, który znał wartość artystyczną swojej żony, wściekał się nieraz, usłyszawszy, że tę jej nędzną, sztuczną grę, publiczność oklaskuje zawzięcie. Każdy oklask był jakby uderzeniem noża w jego serce; zdawało mu się, że ona jest wprost podłą złodziejką, że te brawa są jego, do niego powinny należeć i tylko on je powinien dostawać. I taka śmie jeszcze mówić mu w oczy, że grał jak cyrkowiec – on, co czuł w sobie prawie geniusz aktorski, co był pewnym niemal, że gdyby nie klika, to wszystkie role po Królikowskim powinienby grywać w teatrze warszawskim…

Biegał jeszcze prędzej i co tylko spotkał na drodze, to kopał w uniesieniu wściekłem, a leżało po kątach dosyć rupieci: stare buciki, bielizna, garderoba teatralna, sienniki dzieci pod ścianą, stosy nut i muzykalii, kosze z biblioteką, to kupa starych łachów i dekoracyi.

Złość się w nim podnosiła coraz większa.

– Ja źle grałem?… ja cyrkowiec?… a żeby cię jasności, psiakrew, ogarnęły!…

Chwycił jakąś szklankę z paki i grzmotnął nią o ziemię, potem uniósł stos książek i rzucił nim, potem krzesło wyplatane potłukł.

Zaogniał się coraz więcej, wywierał złość swoją na rzeczach różnych i rozbijał same drobiazgi – ale spotkawszy się ze wzrokiem Pepy, tak samo wiejącym nienawiścią i pogardą, skoczył do fortepianu i uderzył pięścią w klawiaturę, aż kilka strun pękło z brzękiem smutnym – i pobiegł do okna; na parapecie stał stos talerzy z resztkami wczorajszego obiadu.

Pepa skoczyła coprędzej i zasłoniła sobą talerze.

– Odejdź!… – mruknął groźnie, zaciskając pięście.

– To moje! – zawołała i cały stos talerzy rzuciła mu pod nogi z taką siłą, że się rozbiły na drobne kawałki.

– Bydlę!

– Błazen!

Skrzyżowały się przymiotniki, stanęli naprzeciw siebie groźni, gotowi rzucić się i gryźć wzajemnie, tak oczy płonęły im nienawiścią i zęby szczękały, gdy wtem weszła służąca.

– Proszę pani pieniędzy na śniadanie.

– Niech ci pan da! – odpowiedziała i krokiem dumnym, takim, jakim Rakiewiczowa schodzi ze sceny, wyszła do drugiego pokoju, zatrzaskując drzwi za sobą.

– Niech pan da pieniędzy, już czas, dzieci płaczą, że im się jeść chce!

– Niech niania idzie do pani po pieniądze…

– Ale!… nie tako ja głupia! Narobił pan piekła, że w całym domu było słychać, a teraz ja mam iść do pani?… Niech-no pan da i ubiera się prędzej! Loboga, już je dziesiąta, a pan łazi, kiej zyd rozbabrany przed siabasem…

– Bez uwag, nianiu; mówię ci ciągle, nie wtrącaj się…

– A juści!… a ktoby o czem pamiętał?… państwo ino kumedye wyprawiają, a o dzieciskach po ludzku to nikt nie pamięta.

– Brakuje co dzieciom? – spytał udobruchany, gdyż dzieci były jego słabością.

– Przecie!… Edziowi trza bucików, Waciowi ubrania, bo hycel chłopak do cna portecki ściarachał, a i pannie Jadzi też wrazić niema co… Państwo ino na kumedye to nie żałują, a lo dzieci, to pieprzu za grosz musi starczyć! – burczała, pomagając mu się ubierać.

 

– Niech się niania dowie w sklepach, co to wszystko będzie kosztowało i powie mi, to dam pieniędzy… a tutaj ma niania na śniadanie.

Położył rubla, wytarł rękawem rudawy cylinder i wyszedł.

Niania zabrała dzbanek, koszyk na bułki i poszła.

Cabińscy prowadzili życie koczownicze, cygańskie i mieli artystyczne zwyczaje w domu. Tylko herbatę wieczorem robiono na miejscu i to nie w samowarze, jaki ciągle obiecywała kupić pani Pepa, ale na maszynce benzynowej. Żeby nie mieć kłopotów gospodarskich cały dom stołował się w restauracyi: dyrektorstwo, czworo dzieci, dwie służące; dla wszystkich rano kawę kupowało się w kawiarni, a w południe obiad w restauracyi.

Tak samo nie mieli czasu myśleć o domu, jak i o dzieciach. Nie dbali o nic, pochłonięci teatrem, rolami i walką o powodzenie.

Płócienne ściany dekoracyi i kulis, przedstawiające salony świetne i mieszkania wytworne, wystarczały im w zupełności, tam oddychali głębiej i czuli się lepiej, tak jak wolna okolica, przedstawiająca jakiś dziki krajobraz, z zamkiem na szczycie góry czekoladowego koloru i z lasem namalowanym niżej, wystarczała im za żywą przyrodę, za prawdziwe pola i lasy.

Zapach mastyksu, szminek i perfum – to były ich najwspanialsze zapachy.

Sypiali tylko w mieszkaniu – mieszkali i żyli na scenie i za kulisami.

Pepa, ze swoją wrażliwością kobiecą, tak przesiąkła teatrem, że ilekroć gniewała się na seryo lub radowała, albo wreszcie opowiadała cośkolwiek to zawsze w jej akcencie, pozie, ruchach – można było znaleźć echa sceny, powtarzane bezwiednie.

Nie umiała powiedzieć dwóch słów, żeby nie były powiedziane scenicznie i takim głosem jakby ją słuchały setki osób.

Cabiński, był to przedewszystkiem aktor, a później aferzysta tego pokroju, że nigdy sam nie wiedział, co w nim przeważa: miłość sztuki czy pieniędzy? Staczał ze sobą częste walki na tym punkcie i nie zawsze pieniądz wygrywał. Miał szczęście i do sztuki i do publiczności; robił po cichu pieniądze, ale miał zwyczaj głośno płakać na nędzę i niepowodzenie, oszukiwać, jak się tylko dało, wszystkich. Obcinał gaże, zwlekał z rachunkami i lubił płacić akontami, o ile można najmniejszemi. Marzył przytem w cichości o czemś wielkiem, wspominał o tem często i niejasno, że się już śmiano z niego, ale ile razy był przez letni sezon w Warszawie, to często chodził do architektów, naradzał się z autorami dramatycznymi, łaził po redakcyach – i potem obliczał coś w tajemnicy.

Wierzył, że poniedziałki są fatalne do wystawiania nowych sztuk i wyjazdów, że jak położyć rolę na łóżku, to pustki pewne wieczorem w teatrze, że wszyscy dyrektorowie są idyotami i – że on ma wielki talent tragiczny.

Dwadzieścia parę lat był w teatrze i grywał ciągle, a łaknął każdej nowej roli, zazdrościł drugim, ubolewał, że wszyscy będą grać kiepsko i nieraz nocami myślał, jakby to on zagrał, wstawał wtedy, zapalał świecę, i z egzemplarzem w ręku chodził po pokoju i próbował roli.

Dopiero krzyki Pepy albo wołanie niani, że takie kumedye po nocy i do psa niepodobne, zapędzały go z powrotem do łóżka.

Pomimo przeciwieństw różnych i nienawiści tajonej, była to para bardzo dobrana.

Wszystko, co nie miało związku blizkiego z teatrem, zbywali lekceważeniem i obojętnością.

Zamknęli duszę w tej malej orbicie sztucznego życia, i to im w zupełności wystarczało.

Pepa faktycznie przewodziła nad teatrem, ale nad mężem tylko pozornie, bo jej, pomimo zawiści, imponował; ale za to we wszystkich zakulisowych plotkach, intrygach i skandalach była mistrzynią.

Nigdy sobie nie zdawała sprawy z niczego, słuchała tylko instynktu chwilowego i męża czasami. Przepadała za melodramatem, za sytuacyą groźną, targającą nerwy; lubiła szeroki gest, ton mowy podniesiony i niezwykłość jaskrawie uderzającą.

Bywała często przesadnie patetyczna, ale grywała z zapałem; tak ją nieraz porywała sztuka, akcent, słowo jakieś, że po zejściu ze sceny, jeszcze za kulisami płakała prawdziwemi łzami.

Role umiała zawsze najlepiej, bo każdą wykuwała; o dzieci dbała tyle, co o starą garderobę: rodziła je – i pozostawiała mężowi i niani.

Zaraz po wyjściu Cabińskiego krzyknęła przeze drzwi:

– Nianiu, do mnie!

Niania dopiero co wróciła z kawą i chłopakami, których ledwie ściągnęła z podwórza; rozdzielała śniadanie dzieciom i obiecywała:

– Edziuś!… będziesz miał buciki… tatko kupi. Wacio dostanie garniturek, a panna Jadzia sukienkę… Pijcie dzieci!

Głaskała je po głowach, przysuwała bułki, obcierała twarze z troskliwością. Kochała je i chodziła około nich, jak około własnych dzieci.

– Nianiu – wołała dyrektorowa.

Niania nie słyszała, bo zdjąwszy najmłodszemu zabłocone buciki, szczotkowała je zawzięcie.

– Edziuś był na ulicy. Edziuś nie słucha niani… niania przyprowadzi dziada i każe wziąć…

– A jakże dziada!… Tatuś grywa dziadów, widziałem! – odezwał się powątpiewająco Wacek.

– A to zawołam żydówkę, co sprzedaje śledzie, i Edziusia i Wacia sprzedam, jak nie będziecie niani słuchali.

– Niania jest głupia!… Żydówki przecież grywa pani Wolska, to się jej nie boję.

– A kiej to będzie Żydowica prawdziwa, nie żadna kumedyantka.

– Niania się sypie! – powiedziała Jadzia, najstarsza, ośmioletnia, z miną i głosem głęboko przekonanej wyższości.

– Nianiu! – krzyknęła Gabińska, wysadzając przeze drzwi głowę.

– Adyć słyszę, ale przecież dzieci pilniejsze.

– Gdzie Antka?

– Poszła do magla.

– Pójdzie mi Niania po suknię na Widok, do Sowińskiej. Wie niania gdzie?…

– Adyć wiem!… do ty chudy i zły, kiej pies…

– Niechże niania zaraz idzie i powraca prędko…

– Mamusiu!… to i my pójdziemy z nianią… – prosiły po cichu dzieci, bo się bały matki.

– Zabierze niania dzieci ze sobą.

– To się wi, żebym ich samych nie zostawiła!

Poubierała dzieci, włożyła na siebie wspaniały łowicki wełniak, w szerokie pasy ponsowo-białe, okryła się chustką i wyszła z dziećmi.

W teatrze nianię nazywano babą Jagą, albo niewiastą. Był to typ kopalniany, szczątkowy. Przyjęła ją Cabińska we Włocławku za niańkę do pierwszego dziecka i została już u nich na stałe.

Można śmiało powiedzieć, że pomimo, iż była popychadłem dla wszystkich, była prawdziwą opatrznością domu. Wyhodowała wszystkie dzieci Cabińskim. Miała lat z pięćdziesiąt, swarliwy charakter, uczciwość prawdziwie chłopską i przepadała za dziećmi. Ją jedną teatr nie przekształcił ani na odrobinę.

Sama jedna na świecie, przywiązała się do Cabińskich, jak pies.

Nie chciała nigdy zmienić wełniaka na suknię, malowanej w czerwone kwiaty skrzynki – na kufer, chłopskich wierzeń – na miejskie i swojego zdania o teatrze. Nazywała wszystko rozpustą, kumedyą, kumedyanctwem, ale ogromnie lubiła patrzeć na przedstawienia.

Za kulisami urządzano jej tysiące kawałów, nieraz bardzo bolesnych, nie gniewała się jednak.

– Rozpustniki!… da wam Pan Bóg radę, da! – mawiała wtedy.

Miała także swoją namiętność: dzieci, które kochała nad wszystko i myśl o pierzynie dużej ze świeżego pierza – pierzynie gospodarskiej. Jeśli miała pieniądze, to wtedy wydawało się jej, że pierze jest za drogie i niedobre; kiedy trafiało się jej tańsze, nie kupowała z nieufności.

– Może jaki parch na niem styrgnął!… – mawiała.

Pasyami także lubiła kury. Żeby się na nią nie wiem jak gniewano, umiała zawsze na wiosnę wystarać się o jajka i o kwokę; nasadzała ją choćby w nogach swojego łóżka, a gdy się kurczęta wylęgły, chodziła około nich troskliwiej, niż około dzieci. Za nic w świecie nie pozwoliła zabić tych kurcząt…

Było to dla niej coroczne uroczyste święto, kiedy już kurczęta wyrośnięte były odpowiednio, wybierała z nich jakie trzy kokoszki i koguta na wychowanie, a resztę wsadzała w koszyk i niosła na targ.

I czy to było w Płocku, Lublinie, albo Kaliszu, szła pomiędzy kobiety wiejskie, siadała razem z niemi i sprzedawała kurczęta.

Trzeba wtedy było widzieć jej twarz rozpromienioną, dumną – gospodarską, lub słyszeć jej dyszkancik poważnie brzmiący, jakim zachęcała do kupna i rozmawiała z sąsiadkami!… Nic, tylko gospodyni na jakiej włóce ziemi.

Towarzystwo chodziło wtedy in gremio oglądać ją.

Żadne drwiny, ani tłómaczenia, nie potrafiły wykorzenić tej oddziedziczonej po matce skłonności.

Nie mogła się pozbyć zwyczaju całowania wszystkich kobiet w ręce i ukłonów do ziemi – robiła to bezwiednie, siłą przyzwyczajenia, choć Cabińska ciągle ją upominała.

Sprawiała dziwne wrażenie ta chłopka, prosta, szczera i jasna, jak dzień letni na wsi, w tym świecie szminki i kłamstwa.

Prędko wróciła z suknią i dziećmi.

Cabińska się ubrała i miała już wychodzić, gdy zadzwoniono.

Niania poszła otworzyć.