Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Po kilkakrotnem przeczytaniu tych ksiąg nieśmiertelnych, powiedziała sobie, że zostanie aktorką, że musi nią zostać koniecznie, bo te sprawy codzienne wydały się jej tak marnemi, ludzie tak nikłymi, że się dziwiła, iż wcześniej tego nie spostrzegła.

Poczuła że jest artystką, że jakiś płomień oświecił ją błyskawicą i zbudził; że to sztuka jest tem dobrem dla niej, tak wyczekiwanem i tak upragnionem.

Zaczęła ją przepalać gorączka teatru i pragnienia nadzwyczajnych wzruszeń.

Zimy wydały się jej za ciepłe, śniegi za małe; wiosny szły za powolnie, upały były zimne, jesienie zbyt suche, za mało mgliste; ona to wszystko miała w mózgu stokroć potężniejszem. Chciała mieć piękno – szczytnem, zło – choćby zbrodnią, czyn wszelki – tytanicznych rozmiarów.

– Mało!… jeszcze!… – wołała nieraz jesienią, kiedy wichry zginały z szumem buki i liście leciały, niby płatki krwi czerwonej na ziemię, kiedy deszcze lały całymi tygodniami, że wszystkie drogi, rowy, dolinki stały pod wodą, a noce były wprost straszne ciemnością i szamotaniem się żywiołów.

W dni, w które się zdawało, że wszystko na niebie i na ziemi zagasło, starło się, pomieszało, że tylko szarzeją pyły światów rozbitych i zewsząd się sączy w świat szarość posępna i targająca duszę smutkiem bezbrzeżnym konania – uciekała do lasu, kładła się nad potokami, albo na odartem z roślinności wzgórzu i wystawiona na deszcz, na smaganie wichury i zimno, dawała się porywać swojej wyobraźni i leciała w światy olbrzymów; bywała wtedy szczęśliwą aż do utraty przytomności. Szalała razem z huraganem, co bił i brał się za bary z lasami, co pod konarami drzew wył i skomlił żałośnie, niby dzikie zwierzę na uwięzi.

Kochała się w takich dniach i nocach, przepadała za tym przejmującym płaczem żałosnym przyrody konającej w błocie jesieni. Wyobrażała sobie wtedy Leara, i głosem, którym napróżno chciała zagłuszyć burzę i szum lasu, rzucała w świat zamglony tragiczne przekleństwa…

Żyła wtedy życiem dusz Szekspirowskich. Było to prawie szczytne obłąkanie duszy. Pokochała z całą gwałtownością te wielkie, tragiczne postacie dramatów.

Orłowski trochę wiedział o jej chorobie, ale śmiał się z tego pogardliwie.

– Komedyantka! – rzucał jej prosto w twarz ze swoją brutalnością.

Kręska podsycała ten ogień, bo za co bądź chciała się jej z domu pozbyć.

Zaczęła w nią wmawiać talent i gorąco zachwalała teatr.

Janka nie mogła się jakoś zdobyć na ten krok decydujący. Bała się tych ciemnych, nieokreślonych przeczuć i trwogi, jaka ją chwilami napadała.

Wiedziała, że musiałaby zerwać ze wszystkimi i iść sama w świat, w świat, którego się bała instynktownie. Nie żyła nigdy samodzielnie. Mroziła ją myśl o tem otwieraniu sobie drogi kułakami. Dotychczas prowadzono ją: ręka, co ją wiodła, była twarda i nielitościwa, ale ją prowadziła i mniej więcej czuwała nad nią. Tutaj miała swój kąt, swój las, swoje miejsca ulubione, do których organicznie się już przystosowała – a tam, gdzieś w świecie szerokim, co tam znajdzie?…

Nie! nie mogła się zdobyć na stanowczość. Musiała jakaś burza przyjść, wyrwać ją i wyrzucić daleko stąd, jak wyrywała drzewa i rzucała po polach pustych. Czekała już teraz wprost na przypadek. Kręska tymczasem informowała ją ciągle o towarzystwach prowincyonalnych. Z pism zresztą wiedziała nazwiska dyrektorów i opinie, jakie mieli. Robiła pewne przygotowania i oszczędności. Ojciec wypłacał jej procent od posagu regularnie i zdołała przez rok zaoszczędzić z niego przeszło dwieście rubli.

To oświadczenie Grzesikiewicza i zapewnienie ojca, że musi wyjść za niego, wzburzyło ją.

– Nie, nie i nie! – myślała teraz, chodząc po swoim pokoiku. – Nie pójdę za mąż!

O zamążpójściu nigdy na seryo nie myślała. Czasami miłość jakaś wielka, wstrząsająca, snuła się jej w myśli, marzyła o niej przez chwilę, ale o małżeństwie nie pomyślała nigdy.

Dosyć lubiła nawet Grzesikiewicza, bo jej nigdy nie mówił półsłówkami o uczuciach, nie grywał przed nią miłosnych komedyi, do jakich ją przyzwyczaili inni wielbiciele; lubiła go za prostotę, z jaką opowiadał, co musiał przecierpieć w szkołach, jak mu wymyślano od chamów, od karczmarskich synów, jak go upokarzano i, jak im płacił za to pięścią – po chłopsku.

Śmiał się przy tych opowiadaniach, ale miał w śmiechu jakiś akcent żalu, czy urazy.

Chodziła z nim nieraz na spacery, bywała z ojcem w ich domu, lubiła bardzo starą Grzesikiewiczową, ale żeby wyjść za mąż za niego!… roześmiała się z tej myśli, tak się jej wydała śmieszną i dziwaczną.

Otworzyła drzwi do pokoju ojca, aby mu powiedzieć ostro i stanowczo, że Grzesikiewicz niema po co przyjeżdżać; ale Orłowski spał już po obiedzie, w swoim fotelu, z nogami opartemi o parapet okiennicy. Słońce świeciło mu prosto w twarz, prawie już miedzianą od opalenia.

Cofnęła się. Przeczuwała po niepokoju, jaki rósł w niej, że burza będzie straszna, bo ojciec nie będzie chciał ustąpić, ale czuła, że i ona nie ustąpi.

– Nie, nie i nie!… Choćby przyszło uciekać z domu, a nie pójdę za mąż!…

Ale ją zaraz chwytała bezradność czysto kobieca po takiej stanowczej myśli i spoglądała prawie ze strachem w przestrzeń, w której zdawała się widzieć siebie samą, uciekającą z domu.

– Pojadę do wujów… tak!… a stamtąd do teatru… Nikt mnie nie zmusi, abym tutaj pozostała.

I aż zawrót głowy uczuła z oburzenia na myśl, że może ją kto chcieć zmuszać i zaraz potem hardo patrzyła w przyszłość – i była już zdecydowaną na wszystko, byle nie ustąpić.

Słyszała, jak ojciec wstał, potem z okna przyglądała się pociągowi osobowemu, który odchodził; słyszała dzwonki stacyjne, szwargot kilku wsiadających żydków; widziała czerwoną czapkę ojca, żółte wypustki telegrafisty, rozmawiającego przez okno wagonu z jakąś panią; widziała i słyszała wszystko, ale nie rozumiała nic z tego.Ta stanowcza chwila, to jutro, wywierała na nią już swój wpływ.

Kręska przyszła i swoim zwyczajem, zaczęła kołować po pokoju cichym, kocim ruchem, nim się odezwała. Miała w twarzy wyraz współczucia i rzewność w głosie.

– Panno Janino!

Janka spojrzała na nią i przeczytała wyraźnie jej obawę.

– Nie! możesz mi pani wierzyć, że nie! – odpowiedziała silnie.

– Ojciec dał słowo… będzie chciał koniecznie posłuszeństwa… co to będzie z tego?…

– Nie! nie pójdę za mąż!… Może sobie ojciec odwołać słowo; mnie nie zmusi…

– Tak… ale zacznie się to dopiero wojna, zacznie!..

– Przetrzymałam już tyle, przetrzymam i więcej.

– Ja się boję… to się tak gładko nie skończy. Ojciec taki gwałtowny… Ja nie wiem, jak tam pani może znosić tyle… Gdybym była na miejscu pani, to wiem, cobym zrobiła… i to zaraz, dziś, natychmiast!

– Ciekawam… niech mi pani da jaką radę.

– Wyjechałabym przed wszystkiem, żeby uniknąć hecy. Pojechałabym do Warszawy…

– No i cóż dalej? – pytała Janka ze drżeniem w głosie.

– Zaangażowałabym się do teatru i niech się co chce dzieje!

– Tak, to dobra myśl, ale… ale…

I nie dokończyła, bo dawna bezradność i dawneobawy znowu wróciły; siedziała już, nie odpowiadając Kręskiej, która widząc, że projekt jej nie zostanie wykonany, wyszła zirytowana.

Janka włożyła jakiś kaftan, filcową czapkę, kij i poszła do lasu, ale dziś nie mogła się tam bezmyślnie włóczyć, ani znaleźć rozkoszy w obcowaniu z samą sobą, nawet marzyć o scenie nie mogła.

Poszła na szczyt tej góry kamienistej, skąd się otwierał rozległy widok na lasy, na wsie za nimi i na nieskończony obszar przestrzeni. Patrzyła się, ale ta cisza w przestrzeniach, niepokój, to przeczuwanie burzy, jakaś trwoga, denerwowały ją silnie. Wiedziała, że jutro coś się zdecyduje, coś się stanie takiego, czego pragnęła i bała się jednocześnie…

Wróciła o zmroku do domu. Nie rozmawiała ani z ojcem, ani z Kręską, tylko zaraz po kolacyi poszła do swojego pokoju i czytała bardzo długo Consuelo Jerzego Sanda.

W nocy sny ją trapiły ciężkie, że się co chwila budziła spocona i jeszcze przede dniem obudziła się zupełnie i nie mogła spać. Leżała z szeroko otwartemi oczyma i patrzyła w sufit, na którym rysowała się plama światła, oderwana od latarni peronowej. Pociąg jakiś szedł z hukiem, słyszała długo jego łoskot rytmiczny i całe chóry głosów przeciskały się przez szyby strumieniami dźwięków.

W głębi pokoju, zalanej zmrokiem, pełnej jakichś błysków, snujących się, niby oderwane promieniowanie świateł dawno zagasłych – zdawała się widzieć widma, zarysy jakichś scen, postaci, dźwięków… Mary mózgu zmęczonego napełniały pokój halucynacyami. Spostrzegła jakiś gmach ogromny, długi, z szeregami kolumn, jak się zaczął zarysowywać i wyłaniać z mroków… nie wiedziała co to jest, ale patrzyła…

Potem szły sceny i postacie jakieś tragiczne, przestrzenie zalane światłem, głosy muzyki, ciżba ludzka, miasto wielkie, ulice długie, domy wysokie, tłok na ulicach.

Rano wstała, tak zdenerwowana, że się na nogach utrzymać nie mogła.

Słyszała, że ojciec dysponuje wystawny obiad, że robią przygotowania do uroczystego przyjęcia. Kręska chodziła koło niej na palcach i uśmiechała się, subtelnie drwiącym uśmieszkiem, który Jankę drażnił. Odurzona była wyczerpaniem i burzą, jaka wrzała w niej. Przyglądała się wszystkiemu obojętnie, bo myśl jej była ciągle o tej oczekiwanej walce z ojcem. Chciała coś czytać, zająć się czemś, ale wszystko wysuwało się jej z rąk bezwładnych.

Poszła do lasu, ale zaraz zawróciła z powrotem, bo nie wiedziała, po co tam iść?… Nuda jakaś rozlała się po niej i niepokój przysłaniał jej serce mgłą coraz większą. Nie mogła się w żaden sposób otrząsnąć z tego nastroju.

Zaczęła grać machinalnie gamy, ale monotonne, usypiające szmery dźwięków, denerwowały ją jeszcze więcej.

Grała później nokturny Chopinowskie, grała długo, wsłuchiwała się w te tony nieokreślone, co były jakimś śpiewem zaświatów, co miały w sobie akcenta łez, cierpień, krzyków, rozpaczy bezsilnej; blaski zimnych nocy księżycowych, jęki podobne do szeptów dusz konających, szmery, światła, uśmiechy rozłączeń, drgania życia subtelnego i smutnego…

 

I rozpłakała się spazmatycznie. Płakała długo, nie wiedząc, dlaczego płacze, ona, która od śmierci matki nie wylała ani łzy jednej.

Poczuła się znękaną pierwszy raz w życiu, które dotychczas było tylko ciągłym buntem protestu i szamotania się… Obudziło się w niej głębokie pragnienie podzielenia się smutkami duszy: zapragnęła wyszeptać na jakiem sercu życzliwem, te myśli obłędne, strzępy uczuć, cierpienia nieokreślone i obawy… Łaknęła współczucia, czując, że to znękanie byłoby mniejszem, ból cichszym, łzy nie tak palące, gdyby mogła otworzyć serce przed jaką serdeczną przyjaciółką.

Poznała, że samotność jest nieszczęściem w pewnych stanach duszy.

Kręska zawołała ją na obiad, objaśniając, że Grzesikiewicz już czeka.

Wytarła ślady łez, poprawiła włosy – poszła.

Grzesikiewicz pocałował ją w rękę i usiadł obok niej.

Orłowski miał humor świąteczny i coraz domyślniki i tryumfujące spojrzenia rzucał na Jankę.

Pan Andrzej był milczącym i niespokojnym; czasami się odzywał, ale tak cicho, że ledwie Janka usłyszeć mogła. Na Kręskiej znać było zdenerwowanie.

Jakaś posępna atmosfera wisiała nad wszystkimi.

Obiad wlókł się ciężko i nudnie. Orłowski chwilami wpadał w zadumę i wtedy marszczył brwi, targał gniewnie brodę i mordercze spojrzenia rzucał na córkę.

Po obiedzie przeszli do saloniku.

Podano czarną kawę i koniak.

Orłowski wypił szybko kawę i wychodząc pocałował Jankę w głowę i mruknął coś niezrozumiale.

Zostali sami.

Janka patrzyła w okno; Grzesikiewicz czerwony, rozstrojony, dziwny, zaczął coś mówić i popijał kawę małymi łykami, wreszcie wypił ją od razu, filiżankę odsunął, że się aż przewróciła wraz ze spodkiem na stół.

Janka roześmiała się z tej gwałtowności i z miny, z jaką się tłómaczył.

– Niech się pani nie dziwi, ale w takiej chwili człowiekby lampę połknął, nie zauważywszy…

– Trudnoby było – odpowiedziała, i znowu ją śmiech pusty i bezmyślny zatrząsł.

– Pani się ze mnie śmieje? – zapytał, patrząc jej niespokojnie w oczy.

– Nie, tylko tak mi komiczną wydawała się myśl połknięcia lampy.

Milczeli. Janka skubała abażur, a Grzesikiewicz szarpał rękawiczki i bezmyślnie, odruchowo przygryzał sobie wąsy; wzruszenie dławiło go po prostu.

– Ciężko mi… okropnie mi ciężko!… – zaczął, podnosząc na nią oczy błagalnie.

– Dlaczego? – zapytała krótko i wymijająco.

– No, bo… bo… Jak Boga kocham, nie wytrzymam już dłużej!… Nie, już nie mogę się dłużej męczyć, powiem po prostu: kocham panią i proszę o jej rękę —zawołał głośno, i aż odetchnął z ulgi ogromnej, ale uderzył się w czoło i, biorąc rękę Janki, zaczął znowu:

– Kocham panią dawno, bałem się pani mówić o tem, i teraz także nie umiem się wygadać, nie umiem tak określić i wypowiedzieć, jakbym chciał… Kocham panią i błagam, bądź moją żoną…

Pocałował ją gorąco w rękę i patrzył się w nią swojemi niebieskiemi, poczciwemi oczyma, z których buchało ślepe przywiązanie i miłość szczera i głęboka. Usta drżały mu nerwowo i bladość pokryła twarz.

Janka podniosła się z krzesła i, patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała wolno i po cichu:

– Nie kocham pana.

Zdenerwowanie gdzieś zniknęło; wiedziała, że ta chwila oczekiwania już się zaczęła, więc była gotową. Spokojne zdeterminowanie przeglądało w jej oczach chłodno patrzących.

Grzesikiewicz odsunął się gwałtownie, jakby go kto uderzył silnie w piersi, ale powrócił na miejsce i nie rozumiejąc jeszcze znaczenia słów usłyszanych, mówił drżącym głosem:

– Panno Janino… bądź pani moją żoną… Kocham panią!…

– Nie kocham pana… nie mogę przeto za pana wyjść… nie pójdę wcale za mąż!… – odpowiedziała tym samym głosem, ale przy ostatnim wyrazie głos jej zadrgał jakimś akcentem litości dla niego.

– Jezus, Marya! – wykrzyknął Grzesikiewicz, chwytając się za głowę. – Co pani powiedziała?… Co to jest?!… Pani nie pójdzie za mąż!… nie chce pani być moją żoną!?… Pani mnie nie kocha!…

Ukląkł raptownie przed nią, schwycił ją za ręce, i, okrywając je pocałunkami, prawie przez łzy strachu gorączkowego, zaczął ją błagać tak silnie, tak pokornie, tak mu głos drżał łkaniem miłości ogromnej, że chwilami zatrzymywał się, aby zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli.

– Nie kocha mnie pani?… Pokocha mnie pani. Przysięgam, że ja i matka moja i ojciec będziemy jej niewolnikami… Poczekam wreszcie… Niech pani powie, że za rok… za dwa… za pięć… będę czekać. Przysięgam pani, będę czekać!… Ale niech mi pani nie mówi, że nie!… Na miłość Boską, niech mi pani nie mówi tego, bo się wścieknę z rozpaczy! Jakto?… nie kocha mnie pani!… ale ja panią kocham… my wszyscy panią kochamy… my nie potrafimy już żyć bez pani!… nie… Ojciec mi powiedział, że… że… a tutaj!… Jezus Marya! ja się wścieknę!… Co pani robi ze mną!… co pani robi!…

Porwał się z ziemi i chwytając się za głowę rozczochraną, krzyczał prawie z bolu.

Janka miała łzy w oczach i żal się jej robiło; ta jego szczera i taka prosta rozpacz, objawiająca się tak targająco, podziałała na nią dziwnie.

Była chwila, w której poczuła we własnem sercu te łzy jego i rozpacz – i jakaś sympatya litosna targała ją, że już odruchowo podać mu chciała ręce i powiedzieć, że będzie jego żoną, – ale to trwało krótko.

Stała znowu ze łzami rozczulenia w oczach, ale z obojętnością w sercu i patrzyła się zimno.

– Panno Janino, błagam o odpowiedź!… Niech pani pomyśli, że odmową zabija pani mnie, matkę moją, ojca, wszystkich…

– Wolałbyś pan, żebym ja się zabiła dla wszystkich! – odpowiedziała chłodno i usiadła z powrotem.

– A!!… – wyrwało mu się z gardła i odchylił głowę nieco w tył, jakby z obawy, że sufit runie natychmiast.

Machinalnie zerwał rękawiczki z rąk, podarł, a raczej poszarpał je i rzucił na podłogę, zapiął surdut na wszystkie guziki, a wreszcie siląc się na spokój, powiedział:

– Żegnam panią… ale… że zawsze… że wszędzie… że nigdy… – szepnął z trudem, pochylił głowę i szedł ku drzwiom.

– Panie Andrzeju!… – zawołała silnie.

Grzesikiewicz odwrócił się ode drzwi z jakimś błyskiem nadziei w oczach.

– Panie Andrzeju – mówiła prosząco – nie kocham pana, ale go szanuję… nie mogę wyjść za pana, nie mogę… ale zawsze… będę o panu wspominać, jak o człowieku szlachetnym. Pan mnie rozumie, iż to byłoby podłością iść za człowieka niekochanego… Pan się brzydzi obłudą i kłamstwem – i ja go nienawidzę. Przebaczy mi pan, ale ja sama cierpię… sama także nie jestem szczęśliwą… o nie!…

– Panno Janino… gdybyś tylko… gdybyś…

Spojrzała na niego tak boleśnie, że zamilkł i wyszedł wolno.

Janka siedziała jeszcze, patrząc na drzwi, któremi wyszedł – i jeszcze miała w mózgu dźwięki jego słów, gdy wszedł do pokoju Orłowski.

Spotkał się z Grzesikiewiczem na schodach i z jego twarzy dowiedział się o wszystkiem.

Janka aż krzyknęła ze strachu, tak ojciec zmienił się strasznie. Twarz miał brudno-siną, oczy wysadzone, głowa mu się trzęsła jakimiś poprzecznymi ruchami.

Usiadł przy stole i cichym, przyduszonym głosem zapytał:

– Co powiedziałaś Grzesikiewiczowi?

– To, co mówiłam ojcu wczoraj, że go nie kocham i nie pójdę za niego – odpowiedziała śmiało, ale się zlękła tej cichości i pozornego spokoju, z jakim ojciec przemawiał:

– Dlaczego? – rzucił krótko, jakby nie rozumiejąc.

– Powiedziałam: nie kocham i nie chcę wcale wyjść za mąż.

– Głupiaś!… głupiaś!… głupiaś!… – syczał przez zaciśnięte zęby i podnosił się zwolna z krzesła.

Patrzyła na niego spokojnie i dawna jej zaciętość wracała.

– Powiedziałem, że pójdziesz za niego… dałem słowo, że pójdziesz za niego, to pójdziesz!

– Nie pójdę!… nikt mnie nie potrafi zmusić!… – odpowiedziała ponuro, z mocą patrząc się w błyszczące oczy ojca.

– Zaciągnę cię do ołtarza. Zmuszę cię!… musisz!… – wołał głucho.

– Nie!

– Wyjdziesz za Grzesikiewicza; ja ci to mówię, ja twój ojciec, rozkazuję ci to zrobić!… Usłuchasz mnie natychmiast, bo cię zabiję!…

– Dobrze, niech mnie ojciec zabije, ale nie usłucham.

– Wypędzę cię z domu!… – krzyczał już głośno, odzyskując siły i ściskając nerwowo poręcz krzesła.

– Dobrze!

– Wyrzeknę się ciebie!

– Dobrze! – odpowiadała coraz silniej.

Czuła teraz, że z każdem słowem ojca dusza jej twardnieje i nasyca się coraz większą stanowczością.

– Wypędzę cię!… słyszysz?… i choćbyś konała z głodu, choćbyś skomliła u drzwi, nie wpuszczę, nie zechcę nigdy wiedzieć o tobie!…

– Dobrze…

– Janka! ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności. Ja cię proszę, idź za Grzesikiewicza, moja córko, dziecko moje!… przecież to dla twojego dobra, ja chcę tego małżeństwa. Nie masz nikogo oprócz mnie na świecie; ja jestem stary… umrę… zostaniesz sama, bez opieki, bez utrzymania… Janka, tyś mnie nigdy nie kochała!… Żebyś ty wiedziała, jaki ja jestem przez całe życie nieszczęśliwy, tobyś się ulitowała!… – prosił, ale w głosie miał akcenta krzyku i groźby.

– Nie!… nigdy!… – odpowiedziała, nie poruszona ani na chwilę jego prośbą i skargami.

– Ostatni raz cię pytam! – krzyknął onieprzytomniony jej odpowiedzią.

– Ostatni raz mówię, że nie!

Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.

– Precz!!… – wrzasnął wskazując drzwi – precz!… słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu!… Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę!… Nie mam już córki!…

– Dobrze, pójdę precz… – odpowiedziała machinalnie.

– Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie!… zgiń… Zabiję!… zabiję!… – krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.

Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.

Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.

Siedziała głucha, niema, zlodowaciała… Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: „precz! precz!”

– Pójdę precz, pójdę… – odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce – pójdę…

Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to „precz” ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki…

– Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa?… – zawołała później.

Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.

– Ojciec mnie wypędził… muszę wyjeżdżać… – rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.

– Ależ to niemożebne!… Ojciec da się przeprosić…

– Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć…

– Pojedzie pani do wujów?

Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.

– Pojadę do teatru. Stało się!

Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.

– Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę…

– Osobowy teraz nie idzie do Kielc.

– Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.

– Niechże się pani namyśli jeszcze… taki krok, to na całe życie. Można później żałować…

– Stało się!… Już tak musiało się stać, to i nie będzie inaczej.

I zaraz spiesznie, nie odpowiadając na uwagi Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne – wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżąja po wakacyach.

Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.

Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.

Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.

– Na zawsze!… – odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.

 

– Na zawsze!… – szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.

Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy – żegnać się i odejść – na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.

Żałośnie zaszemrały drzewa… Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły się zielone wachlarze paproci, młode listki leszczyn zaczęły się trzepotać, sosny cienkiemi igiełkami zaszeleściły cicho – i zadrgał, ożywił się las jękiem przeciągłym. Ptaki zaśpiewały urywanymi, przestraszonymi głosami, a po niebie, po ziemi zasianej liśćmi, mchami złotymi, konwalijkami białemi, po lesie zielonym przebiegały jakieś cienie, jakieś dźwięki, jakieś hukania, podobne do ech łkań żałosnych…

– Zostań!… ja ci starczę za wszystko… zostań!… zdawał się mówić las mocnym głosem miłości ojcowskiej.

Potok szumiał zgiełkliwie, burzył się, podważał pnie i kamienie, co mu tamowały drogę, wymijał, okrążał, spadał i rozbity w pianę, w kaskadę pyłów, mieniących się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy, biegł ciągle naprzód niepowstrzymanie, szemrał zwycięsko i zdawał się szeptać:

– Idź… idź…

Cisza się potem zrobiła ogromna, przerywana brzęczeniem komarów i chrzęstem spadających szyszek zeszłorocznych.

Kukułka kukała gdzieś daleko.

– Na zawsze!… – szeptała Janka.

Podniosła się i szła z powrotem na stacyę. Szła wolno, rozglądała się miłośnie po drzewach, po ścieżkach, po zboczach wzgórz, i z rozrzewnieniem głębokiem, z bólem dziwnym, żegnała je spojrzeniami.

Czuła, że ją łzy zalewają: łzy żalu, odrywania się cierpkiego od tych miejsc, z któremi się zżyła tak głęboko i z któremi się musi rozstać na zawsze…

Teraz, w tej chwili dopiero, poczuła całą gorycz swojego wyjazdu, i teraz poznała, że to nieprawda, iż ona tutaj nic nie kochała, i nic i nikogo nie zostawi tutaj drogiego!… Zostawiała te lasy, co były cząstką jej duszy najdroższą. Zostawiała góry, polanki, niebo czyste, to życie burzliwe, ale swobodne – te chwile samotności – przeszłość całą, pełną walk, burz rozszaleń, zachwytów i marzeń…

Zostawiała więcej, niż mogła zrozumieć na razie.

Patrzyła z gorzką zawiścią na wszystko, że wszystko to zostanie – i myślała posępnie, że tak samo słońce będzie świecić nad tym drogim kawałkiem ziemi, tak samo lasy będą szumieć i wołać tysiącami głosów w noce burzliwe jesieni; wiosny iść będą, kwiaty kwitnąć – i ta pustka, to dobro jej, pełne melancholii, te noce księżycowe, zadumy lasów – wszystko to będzie… tylko ona odejść musi… tylko ją los wyrywa i rzuca daleko… i na zawsze…

Potem myślała o tem nowem życiu, do jakiego szła – i żale za przeszłością przycichły, i podnosiła się w niej zwolna jakaś świadoma siebie siła życia i przejmowała ją mocą, że się wyprostowywała, patrzyła coraz śmielej przed siebie i coraz bardziej podnosiła głowę.

Zobaczywszy ojca na peronie, nie drgnęła nawet: już się pomiędzy nimi rozciągał ten nowy świat, do którego uciekała i pociągał ją obietnicami szczęścia i sławy.

Znajomi przystępowali do niej, witali się, pytali o zdrowie, dokąd jedzie i t. d.

Odpowiadała, że do rodziny i nie traciła spokoju. Miała go nawet tyle, że poszła sama do kasy po bilet.

Stanęła przed okienkiem i zażądała go głośno.

Orłowski (bo on sam sprzedawał bilety) podniósł głowę gwałtownie; coś, jakby cień czerwony, przeleciało mu po twarzy, ale nie odezwał się. Wydał jej resztę, spokojnie i zimno się patrzał, gładząc brodę, jakby jej nigdy nie znał.

Odchodząc, odwróciła głowę i spotkała się z jego rozpalonym wzrokiem.

Odsunął się gwałtownie od okienka, zaklął głośno, a ona poszła, tylko, że szła wolniej jakoś i nogi pod nią drżały.

Ten błysk oczów, jakby zakrwawionych łzami, uderzył w nią i zaciężył na sercu.

Pociąg przyszedł – wsiadła. Jeszcze z okien wagonu patrzała na stacyę.

Kręska powiewała z mieszkania chustką i udawała, że łzy obciera.

Orłowski, w czerwonej czapce, w niepokalanie białych rękawiczkach, ze sztywną miną urzędową chodził po peronie; nie spojrzał w jej stronę ani razu.

Dzwonek uderzył, rozległ się świst maszyny, potem gwizdka nadkonduktora i pociąg ruszył.

Telegrafista żegnał ją ukłonami; nie widziała – widziała tylko, jak ojciec wolno i ciężko odwrócił się i wszedł do swojej kancelaryi.

– Na zawsze!… – szepnęła, wychylając się z okna i ogarniając wzrokiem wszystko: lasy, wsie, wzgórza, moczary i znów to samo, przemykały się, niby cienie fantastyczne, – a ona patrzała, czując, że ją jednocześnie porywa jakaś siła ogromna, że jest już na łascei niełasce jakiejś mocy wielkiej, co ją wyrwała z gniazda, i niesie w nieznane światy, ku nieznanym przeznaczeniom.

Noc zapadła.

Księżyc płynął po ciemnym granacie przestrzeni, niby łódź srebrzysta po morzu nieskończoności, – a ona wciąż wychylała się przez okno i patrzyła w stronę Bukowca, szepcąc od czasu do czasu sucho i bezdźwięcznie:

– Na zawsze!… na zawsze!…

—–

Orłowski o zwykłej godzinie przyszedł na kolacyę.

Kręska, pomimo radości, była niespokojną; patrzyła mu w oczy trwożnie, chodziła jeszcze ciszej, była teraz jeszcze pokorniejszą i mniejszą.

A on, jakby się mocował sam ze sobą, bo nie wybuchał klątwą i nie wspominał nic o Jance.

Na drugi dzień tylko zamknął pokój Janki na klucz i schował go do biurka.

Nie spał w nocy: oczy miał wpadnięte i cerę trupią. Kręska słyszała, że przez całą noc chodził po swoim pokoju, ale służbę pełnił, jak zwykle.

Przy obiedzie, Kręska ośmieliła się sama z czemś odezwać.

– Aha!… z panią się muszę jeszcze załatwić!…

Kręska zbladła. Zaczęła mu mówić o Jance, o swojej życzliwości, o tem, jak ona ją odwodziła od wyjazdu, jak ją serdecznie błagała…

– Głupiaś pani!… pojechała, bo chciała… Niech tam kark skręci!…

Kręska zaczęła się rozwodzić nad osamotnieniem jego.

– Suka!… – mruknął, spluwając pogardliwie. – Pani możesz sobie jeszcze dzisiaj odjechać. Zapłacę, co się należy i precz mi z domu, bo, przysięgam Bogu, że przez robotników wyrzucić każę!… Jak sam to sam… bez opiekunek!… Suka!… przysięgam Bogu!…

Rozbił szklankę o stół i wyszedł.