Za darmo

Czad

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Inżynier drżał z niecierpliwości. Wreszcie widząc, że praca ukończona, postąpił drapieżnym krokiem i ciągnąc ją ku łóżku, usiłował zedrzeć z niej koszulę. Lecz dziewka broniła się:

– Teraz nie. Za wcześnie. Potem, za jaką godzinę, wedle północy, przyjdę wyjąć chleb. Wtedy mnie będziesz miał. No, puść już, puść! Jak mówię, że przyjdę, to przyjdę. Siłą się wziąć nie dam.

I zręcznym, kocim ruchem wymknąwszy mu się z ramion, prześmigła obok pieca, zaparła w górze wentyl i przepadła w komorze. Chciał wedrzeć się za nią do środka, lecz zaryglowane szybko z wnętrza drzwi nie puściły.

– Szelma! – syknął przez zęby zziajany. – Lecz o północy nie daruję. Przyjść musisz po chleby! Całą noc ich tam chyba nie zostawisz.

Uspokojony nieco tą oczywistością, zaczął się rozbierać. Sądząc, że nie zaśnie, wolał oczekiwać w łóżku. Zgasił lampę i położył się.

Posłanie było nadspodziewanie wygodne. Wyciągnął się rozkosznie na miękkiej pościeli, podłożył ręce pod głowę i poddał się szczególnemu stanowi przed snem, gdy mózg, zmęczony dzienną pracą, niby śni, niby marzy – jak łódź powierzona wodom przez wioślarza, co znużony opuścił już ręce.

Na dworze huczał wiatr, siepiąc okna śnieżną zamiecią, z dala – od lasów i pól dolatywało zagłuszone wichurą wycie wilków. Tu – było ciepło. Doskonałą ciemność wnętrza rozświetlał tylko słaby żar niedogarków, które Makryna zostawiła po brzegach czeluści; poprzez szpary między zatułą a krajami otworu przeświecały rubinowe oczy węgli, przykuwając wzrok… Inżynier wpatrywał się w dogasającą czerwień i drzemał. Czas dłużył się okropnie. Co chwila otwierał ociężałe powieki i przemagając senność, wlepiał źrenice w błędne ogniki czeluści. W myśli bezładne mieniały się postacie jurnego starca i Makryny, prawem powinowactwa psychicznego zlewając się w jakąś dziwną jedność, w jakiś chimeryczny stop, dokonany na tle wspólnej im lubieży; snuły się bezładnie w oczywistym, choć nieuzasadnionym zestawieniu ich słowa, dziwne zwroty, kolejne na przemian występowania; wysuwały się z przykrytych komyszy już przedtem wylęgłe pytania, teraz niedołężnie domagające się wyjaśnień. Wszystko wałęsało się leniwie, zaczepiało w drodze, trącało bezwładne, senliwe a śmieszne…

Jakaś duszność ogromna, wnętliwa brała w posiadanie mózg, panoszyła się w gardle, piersi, jakaś mącąca zmora wkradała się cichaczem, niepostrzeżenie, nieunikniona… Wyciągnięta odruchem ręka chciała wstrzymać wroga, lecz spętana opadła z powrotem. Nadeszła ciemność bezwładu…

W jakiejś porze nocy Ożarski jakby ocknął się. Przetarł leniwo oczy, podniósł ciężką głowę i zaczął nadsłuchiwać. Zdawało mu się, że słyszy szmer w okolicy pieca. Istotnie, po chwili doszło go stamtąd wyraźne szemranie, jak gdyby obsuwających się z komina sadz. Wytężył wzrok, lecz absolutna ciemność nie pozwoliła zbadać przyczyny.

Wtem przez zamarzłe szyby wdarła się do wnętrza smuga księżyca i przerżnąwszy jasnym pasem środek izby, przypadła zieloną plamą pod kuchnię.

Inżynier instynktownie skierował oczy w górę, w kierunku pieca, i zdumiony – ujrzał zwisającą z otworu kapy nad płytą kuchenną parę nagich, nerwistych łydek. Ożarski, nie zmieniając pozycji, z zapartym tchem czekał. Tymczasem z wolna, wśród nieustającego szmeru osypującej się sadzy, wysunęły się kolejno z dymnicy potkane golenie, lędźwie szerokie, żylaste, podbrzusze kobiece o silnych, rozłogich liniach – w końcu jednym skokiem cała postać wyłoniła się z otworu i opuściła na podłogę. Przed Ożarłkim o parę kroków stała w blaskach księżyca olbrzymia, potworna baba…

Była zupełnie naga, z rozpuszczonymi siwymi kudłami, które spadały jej poniżej ramion. Chociaż, wnosząc z barwy włosów, wyglądała na kobietę starą, ciało zachowało dziwną jędrność i gibkość. Inżynier jak przykuty błądził oczyma po tych dużych, zwartych, jak u dziewczyny, piersiach, po biodrach mocnych i jędrnych, po sprężystych udach. Wiedźma, jakby pragnąc, by się jej lepiej przypatrzył, stała długi czas w strugach miesięcznego światła bez ruchu. Po chwili bez słowa postąpiła parę kroków ku łóżku i zatrzymała się w środku izby. Teraz mógł dokładnie spojrzeć jej w dotąd półmrokiem nocy zakrytą twarz. Spotkał się z płomiennym wejrzeniem dużych, czarnych oczu, dziwnie świecących w okolu pomarszczonych powiek. Lecz najbardziej zdumiał go wyraz twarzy. To oblicze stare, przeorane siecią fałd i zagłębień, jakby dwoiło się. Ożarski wyczuł w nim fizjognomie skądś sobie znane, lecz na razie wypadłe z pamięci. Nagle, uświadomiwszy sobie, gdzie leży, rozwiązał zawiły enigmat14: czarownica patrzyła nań podwójną twarzą – gospodarza i Makryny. Wstrętne brodawki, rozrzucone po całej jej powierzchni, nos krogulczy, demoniczne oczy i wiek – należały do lubieżnego starca; płeć jej natomiast bezsprzecznie kobieca, biała blizna od połowy czoła przez brew i specjalne znamię na prawym wymieniu – zdradzały Makrynę.

14enigmat – zagadka. [przypis edytorski]