Za darmo

Wyprawa Bohaterów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Wyprawa Bohaterów
Wyprawa Bohaterów
Darmowy audiobook
Czyta Piotr Bajtlik
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ CZWARTY

MacGill siedział w górnej sali zamku – prywatnej sali spotkań, z której korzystał wyłącznie w sprawach osobistych – na swoim prywatnym tronie – ten wyciosany był z drewna – i przyglądał się czwórce stojących przed nim potomków. Był w ich rzędzie jego pierworodny, Kendrick, mimo swych niespełna dwudziestu pięciu lat już wspaniały wojownik o prawdziwie rycerskim sercu. Ze wszystkich dzieci MacGilla to on najbardziej go przypominał – jak na ironię, bo był jedynym jego potomkiem zrodzonym z innej kobiety, bastardem, o którego matce król dawno już zapomniał. Mimo początkowych protestów królowej, MacGill wychowywał go razem ze swymi prawowitymi dziećmi, chociaż pod pewnym warunkiem: że Kendrick nigdy nie zasiądzie na tronie. Teraz nad tym bolał, bo Kendrick okazał się najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znał, powodem do ogromnej ojcowskiej dumy. Nikt nie okazałby się bardziej idealnym dziedzicem tronu.

Obok stał drugi syn MacGilla, Gareth – skrajnie różny od Kendricka, ale cieszący się pozycją pierwszego prawowitego królewicza. W wieku dwudziestu trzech lat był zaskakująco chudy; miał zapadnięte policzki oraz wielkie brązowe oczy, którymi ani na moment nie przestawał strzelać na boki. Charakterem nie mógł się chyba bardziej różnić od swego starszego brata. Z natury Gareth był wszystkim, czym nie był Kendrick: starszego brata cechowała prostolinijność, młodszy stale ukrywał swoje myśli; od starszego biła duma i szlachetność, młodszy kojarzył się z kłamstwem i krętactwem. Królowi ubolewał nad tym, że nie umie polubić syna, i wiele razy próbował reformować jego usposobienie, jednak gdy Gareth osiągnął pewien wiek, MacGill uznał, że jego syn po prostu ma taką naturę: intryganta, żądnego władzy i ambitnego w najgorszym tego słowa znaczeniu. MacGill wiedział przy tym, że Gareth nie potrafi kochać żadnej kobiety, ma za to wielu męskich kochanków. Inny król oddaliłby takiego potomka, ale MacGill był bardziej wyrozumiały; dla niego nie był to żaden powód, by nie kochać syna. Nie za te skłonności go osądzał, tylko za jego zły charakter i intryganctwo, na które nie potrafił przymknąć oka.

U boku Garetha stała młodsza córka MacGilla – Gwendolyn. Niedawno skończyła szesnaście lat i jawiła się królowi najpiękniejszym dziewczęciem, jakie kiedykolwiek widział, a jej charakter przyćmiewał nawet jej urodę. Była życzliwa, wspaniałomyślna i szczera; uważał ją za najdoskonalszą młodą kobietę, jaką znał. Pod tym względem przypominała mu Kendricka. Spoglądała na MacGilla z całą miłością, jaką tylko córka może obdarzyć ojca. Jej oddanie wyczytywał z każdego spojrzenia. Był z niej jeszcze bardziej dumny niż z synów.

Przy Gwendolyn ustawił się Reece, najmłodszy syn króla, dumny i pełen życia, który w wieku czternastu lat z chłopca zmieniał się powoli w młodzieńca. MacGill wielce był rad, że Reece znalazł się w Legionie; już teraz widział w nim mężczyznę, którym chłopiec się stanie. Nie miał wątpliwości, że Reece wyrośnie kiedyś na jego najświetniejszego syna i znakomitego władcę. Ten dzień jednak jeszcze nie nadszedł; chłopiec był za młody i wiele musiał się nauczyć.

Kiedy tak lustrował wzrokiem trzech synów i córkę, duma w sercu MacGilla mieszała się z rozczarowaniem, zniecierpliwieniem i gniewem, bo nie było przy nim pozostałej dwójki dzieci. Luanda, jego najstarsza córka, przygotowywała się właśnie do ślubu. Ponieważ wychodziła za mąż za przyszłego władcę innego królestwa, nie miała powodu uczestniczyć w rozmowie o następcy tronu. Na wezwanie króla nie przybył jednak osiemnastoletni Godfrey. To jawne lekceważenie sprawiło, że MacGill aż poczerwieniał ze złości.

Godfrey już od najmłodszych lat okazywał taki brak szacunku sprawom królestwa, jakby chciał dać do zrozumienia wszystkim, że nie dba o tron i nigdy nie będzie rządził. Wolał marnować czas w szynku, w towarzystwie kompanów-szubrawców, przynosząc rodzinie królewskiej coraz większy wstyd i hańbę, a samemu królowi sprawiając najwięcej zawodu spośród wszystkich jego dzieci. Był obibokiem; przesypiał większość dnia, a resztę czasu spędzał na piciu. MacGill był mu poniekąd wdzięczny, że się nie stawił. Z drugiej strony była to zniewaga majestatu, której król nie mógł puścić płazem; spodziewając się jej zresztą, wysłał zawczasu żołnierzy, aby przeczesali karczmy i sprowadzili Godfreya. MacGill siedział więc teraz i czekał w milczeniu, aż się pojawią.

Ciężkie, dębowe drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wmaszerowali dwaj królewscy strażnicy, pół niosąc, pół ciągnąc Godfreya między sobą. Pchnęli go, aż się zatoczył, po czym z łoskotem zamknęli za nim drzwi. Jego bracia i siostra obejrzeli się na niego. Wyglądał niechlujnie, cuchnął piwem, był nieogolony i tylko częściowo ubrany. Uśmiechnął się do nich bezczelnie, jak zwykle.

– Serwus, ojcze – powiedział. – Czyżby ominęła mnie cała zabawa?

– Stań przy rodzeństwie i czekaj, aż sam się odezwę – warknął przez zęby król. – Inaczej, Bóg mi świadkiem, każę cię zakuć w łańcuchy i poślę do lochów razem z pospolitymi więźniami. Nie uświadczysz tam żadnej strawy, nie mówiąc o piwie, przez całe trzy dni.

Godfrey spojrzał na ojca zuchwale, z wyzwaniem w oczach. W jego spojrzeniu MacGill dostrzegał ukryte pokłady siły, cząstkę siebie samego, jakąś iskrę, która kiedyś może bardzo przydać się synowi... o ile tylko uda mu się pokonać własną naturę. Póki co, krnąbrny dla zasady Godfrey odczekał dobrą chwilę, nim w końcu usłuchał ojca i wolnym krokiem podszedł do rodzeństwa.

MacGill patrzył na pięcioro stojących przed nim potomków: bastarda, dewianta, opoja, dziewczę i chłopca. Dziwna to była mieszanina i ledwo mógł uwierzyć, że to on spłodził ich wszystkich. I oto teraz, w dniu zaślubin najstarszej córki, spoczął na nim obowiązek wyboru następcy spośród tego właśnie grona. Czy to w ogóle było możliwe?

Traktował to zadanie jako z gruntu bezprzedmiotowe; był wszak w kwiecie wieku i mógł jeszcze rządzić co najmniej trzydzieści lat. Kogo by dziś nie wybrał, mogą minąć całe dekady, nim ten ktoś zasiądzie na tronie. Cała ta tradycja działała mu tylko na nerwy. Może i miała jakieś znaczenie w czasach jego przodków, ale przecież nie teraz.

Odchrząknął i zaczął:

– Zgromadziliśmy się tu dzisiaj, aby uczynić zadość tradycji. Jak wam wiadomo, w dniu zaślubin mojego najstarszego dziecka przypada mi zadanie wyznaczenia następcy tronu, dziedzica rządów, przyszłego włodarza naszego królestwa. Gdybym przypadkiem odszedł z tego świata, nikt nie nada się do roli władcy lepiej niż wasza matka. Prawa naszego królestwa jednak wymagają, aby to królewski potomek objął tron. Dlatego też muszę dokonać wyboru.

MacGill zaczerpnął tchu, zatopiony w myślach, czując ciężar odpowiedzialności. W sali panowała głęboka cisza, jakby wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Król spojrzał w oczy swoich dzieci i u każdego zobaczył co innego. Bastard wyglądał na pogodzonego z losem; zdawał sobie sprawę, że nie zostanie wybrany. W oczach dewianta płonęła ambicja; oczekiwał, że wybór naturalną koleją rzeczy padnie na niego. Opój wyglądał właśnie przez okno; było mu wszystko jedno. Córka patrzyła czule w oczy króla, jakby wiedziała, że cała sprawa jej nie dotyczy, lecz kochała go bez względu na wszystko. To samo dotyczyło jego najmłodszego dziecka.

– Kendricku – ciągnął MacGill – zawsze traktowałem cię jak pełnoprawnego syna. Reguły naszego królestwa zabraniają mi jednak przekazać władzy w ręce kogokolwiek innego niż prawowity potomek.

Kendrick skłonił się.

– Ojcze, niczego innego się nie spodziewałem. Rad jestem ze swego losu. Nie frasuj się tym zbytnio.

Taka odpowiedź tylko zaciążyła królowi na sercu; czuł, że jest szczera i tym bardziej pożałował, że nie może mianować Kendricka swym następcą.

– Pozostaje więc was czworo. Reece, jesteś wspaniałym młodzieńcem, najbystrzejszym, jakiego znam. Ale zbyt młodym, bym mógł brać cię pod uwagę.

– Dziękuję, ojcze. Niczego więcej nie oczekiwałem – odpowiedział Reece, skłoniwszy się nieco.

– Godfreyu – ciągnął król – jesteś jednym z moich trzech prawowitych synów... a mimo to wolisz tracić swe dni w szynkach i karczmach, wśród motłochu z rynsztoka. Mogłeś się cieszyć z licznych przywilejów, ale wzgardziłeś każdym. Gdybym miał wskazać, kto w życiu sprawił mi największy zawód, byłbyś to ty.

W odpowiedzi Godfrey skrzywił się i niezręcznie wzruszył ramionami.

– No cóż, skoro tak, nic tu po mnie. Czas mi wracać do karczmy, prawda, ojcze?

Skinął głową w lekceważącym ukłonie, odwrócił się na pięcie i dumnym krokiem ruszył do drzwi.

– Wracaj tu! – krzyknął za nim MacGill. – I TO JUŻ!

Godfrey szedł dalej, jakby nie usłyszał. Przemierzył salę i otworzył drzwi. Stało za nimi dwóch strażników. Spojrzeli pytająco na króla, który kipiał ze złości, tymczasem Godfrey minął ich i ruszył w stronę głównej sali.

– Zatrzymać go! – zawołał MacGill. – Ma się nie pokazywać królowej na oczy. Nie pozwolę, by zamartwiała się z jego powodu w dzień zaślubin córki.

– Tak jest, Wasza Wysokość – odpowiedzieli strażnicy; gdy jeden zamykał drzwi, drugi już spieszył za Godfreyem.

Spurpurowiały na twarzy król oddychał ciężko, próbując się uspokoić. Po raz tysięczny zadał sobie pytanie, za jakie winy los pokarał go takim potomkiem.

Spojrzał na pozostałe dzieci. Wszystkie stały nadal w przytłaczającej ciszy, czekając na jego słowa. MacGill nabrał głęboko powietrza, próbując się skupić.

– Pozostaje was zatem dwoje – powiedział. – To z waszej dwójki wybrałem następcę tronu.

Tu zwrócił się do córki:

– To ty nim będziesz, Gwendolyn.

W sali rozległ się stłumiony okrzyk; wszystkie jego dzieci wydawały się zaskoczone, a Gwendolyn najbardziej.

– Nie przejęzyczyłeś się, ojcze? – wykrztusił Gareth. – Powiedziałeś „Gwendolyn”?

 

– Ojcze, to dla mnie zaszczyt – odezwała się Gwendolyn – ale nie mogę się na to zgodzić. Jestem kobietą.

– To prawda, nigdy jeszcze żadna kobieta nie zasiadała na tronie MacGillów. Ale zdecydowałem, że pora już zmienić tę tradycję. Gwendolyn, masz najbystrzejszy umysł i najdzielniejszy charakter ze wszystkich znanych mi kobiet. Jesteś jeszcze młoda. Jeśli Bóg da, pożyję jeszcze trochę, a kiedy nadejdzie mój czas, ty będziesz już dość mądra i doświadczona, by rządzić. Królestwo będzie twoje.

– Ależ, ojcze! – krzyknął Gareth, a twarz mu poszarzała. – To ja jestem twoim najstarszym prawowitym synem! W całej historii rodu MacGillów królestwo zawsze przechodziło we władanie najstarszego syna!

– To ja jestem królem – odrzekł ponuro MacGill – i to ja ustalam tradycję.

– Ale to nie w porządku – zaoponował płaczliwie Gareth. – To ja powinienem być królem. Nie moja siostra. Nie jakaś kobieta!

– Powściągnij język, chłopcze! – zawołał MacGill, a głos aż zadrżał mu z gniewu. – Jak śmiesz podważać mój wybór?

– Odbierasz mi prawa na rzecz kobiety? Tylko na tyle zasługuję?

– Podjąłem decyzję – odparł król. – Uszanujesz ją i będziesz jej posłuszny jak wszyscy inni poddani tego królestwa. A teraz możecie wszyscy odejść.

Dzieci MacGilla ukłoniły się szybko i pośpiesznie opuściły salę – wszystkie prócz Garetha, który przystanął w drzwiach, jakby nie umiał zmusić się do wyjścia. Zawrócił i samotnie stanął przed ojcem.

MacGill widział rozczarowanie bijące mu z twarzy. Najwyraźniej Gareth spodziewał się, że to on zostanie dziś mianowany następcą tronu. Nie tylko się spodziewał: sam bardzo tego chciał. Wręcz rozpaczliwie. Co bynajmniej króla nie dziwiło – i co zarazem stanowiło najważniejszą przyczynę, dla której go nie wybrał.

– Ojcze, dlaczego mnie nienawidzisz? – zapytał Gareth.

– Daleki jestem od nienawiści do ciebie. Po prostu nie widzę, żebyś nadawał się do rządzenia moim królestwem.

– A dlaczegóż to? – chciał wiedzieć Gareth.

– Dlatego właśnie, że go tak pożądasz.

Twarz Garetha oblała się szkarłatem, jakby król przejrzał na wskroś i obnażył przed nim jego prawdziwą naturę. MacGill patrzył mu w oczy i widział, że płoną nienawiścią, jakiej dotąd nawet sobie nie wyobrażał.

Gareth bez słowa wypadł z sali jak burza, zatrzaskując za sobą drzwi.

Po komnacie przetoczyło się echo, a MacGill zadrżał. Zapamiętał spojrzenie syna i jego niemal namacalną nienawiść, głębszą nawet niż u jego wrogów. Przypomniał mu się Argon i słowa druida o niebezpieczeństwie czyhającym w pobliżu.

Czy było ono aż tak blisko?

ROZDZIAŁ PIĄTY

Thor jechał schowany na wyładowanym sianem wozie, który co rusz podskakiwał na polnej drodze. Zeszłej nocy chłopiec dotarł do traktu i czekał cierpliwie, aż pojawi się wóz na tyle duży, by mógł wskoczyć na niego niepostrzeżenie. Zapadł już zmrok, kiedy nadjechała odpowiednia fura, na tyle wolno, że zdołał dogonić ją od tyłu, skoczyć i wylądować na sianie, w którym prędko się zagrzebał. Na szczęście woźnica nic nie zauważył. Chłopiec nie miał pewności, czy wóz zmierza do Królewskiego Dworu, ale kierunek był właściwy – poza tym rozmiary wozu i oznaczenia na nim świadczyły, że raczej nie jedzie nigdzie indziej.

Mimo że noc była spokojna, Thor tylko leżał w sianie, nie mogąc zasnąć. Myślami wracał do walki z syboldem, do dwukrotnego spotkania z Argonem, do rozmów o swoim przeznaczeniu. Myślał o matce. Myślał też o domu. Czuł się, jakby świat odpowiedział w końcu na jego wołanie i potwierdził, że przeznaczenie wzywa go gdzie indziej. Leżąc z rękami pod głową, Thor wpatrywał się przez wystrzępione i porwane płócienne pokrycie wozu w nocne niebo, upstrzone odległymi czerwonymi gwiazdami, i czuł niewysłowioną radość. Po raz pierwszy w życiu nareszcie gdzieś podróżował, nawet jeśli nie do końca wiedział dokąd. Wiedział za to, że zrobi wszystko, by dotrzeć do Królewskiego Dworu.

Kiedy otworzył oczy, już świtało i otaczało go światło dnia. Zrozumiał, że musiał zmorzyć go sen. Usiadł gwałtownie i rozejrzał się dookoła, besztając się w myślach za nieostrożność. Powinien zachować większą czujność; miał szczęście, że nikt go nie odkrył.

Wóz jechał dalej, ale już mniej chybotliwie, co mogło oznaczać tylko jedno – lepszą drogę. Pewnie byli już blisko miasta. Thor spojrzał w dół. Trakt był tu wygładzony, pozbawiony kamieni czy rowów, wyłożony po bokach drobnymi białymi muszlami. Serce zabiło chłopcu szybciej; dojeżdżali do Królewskiego Dworu.

Thor wyjrzał z tyłu fury i zamarł, poruszony rozciągającym się przed nim widokiem. Nieskazitelnie czyste ulice tętniły życiem, zapełnione dziesiątkami wozów różnego kształtu i wielkości, wyładowanych najrozmaitszymi towarami. Na jednym były skóry i futra, na drugim pledy, jeszcze na innym kurczaki. Wśród nich krążyły setki sprzedawców – jedni prowadzili bydło, inni spieszyli gdzieś z koszami pełnymi towarów na głowie. Czterech mężczyzn dźwigało na długich drągach zwoje jedwabiu. Wszyscy wyglądali jak wielka armia sunąca w jednym tylko kierunku.

Thor czuł się jak nowo narodzony. Nigdy jeszcze nie widział naraz tylu ludzi i towarów, takiego zamieszania. Całe życie spędził w niewielkiej wiosce, a tu nagle znalazł się w samym środku żywej ludzkiej masy.

Wtem usłyszał głośny łoskot łańcuchów i uderzenie w ziemię potężnej drewnianej konstrukcji, od którego wszystko aż się zatrzęsło. W chwilę później dobiegły go inne dźwięki: stukot kopyt i turkotanie kół po czymś drewnianym. Popatrzył w dół i zrozumiał, że wóz przejeżdża po moście – zwodzonym moście, pod którym chlupie fosa. Wyjrzał z wozu i zobaczył po obu stronach drogi potężne kamienne kolumny, zaś nad sobą żelazną kratę zakończoną wielkimi kolcami; fura mijała właśnie Królewskie Wrota. Thor nigdy nie widział równie olbrzymiej bramy. Podniósł wzrok na groźne kolce i wyobraził sobie, że gdyby teraz spadły, bez trudu przecięłyby go wpół. Dostrzegł też strzegących bramy czterech królewskich Srebrnych i serce zabiło mu szybciej.

Wóz przejechał długim kamiennym tunelem, po czym znowu otwarło się nad nim niebo. Byli w Królewskim Dworze.

Thor nie dowierzał własnym oczom. Panował tu jeszcze większy zgiełk. Tysiące ludzi przepychało się bezładnie we wszystkie strony. Wokół rozciągały się połacie zieleni z równo przyciętą trawą i kwitnącymi wszędzie kwiatami. Droga rozszerzała się tutaj; stały przy niej kramy, budy handlarzy i kamienne budynki. Pośród całej ciżby zaś ujrzał królewskich żołnierzy paradujących w zbrojach. Udało mi się – pomyślał.

Z emocji nawet nie spostrzegł, że bezwiednie wstał. W tej samej chwili wóz nagle stanął i Thor jak podcięty zwalił się z powrotem na siano. Zanim zdążył się pozbierać, usłyszał, jak skrzypi opuszczany drewniany bok fury i zobaczył łysego, nędznie odzianego staruszka ze złością w oczach, który sięgnął do środka, chwycił go wychudłymi rękami za kostki nóg i wyciągnął z wozu.

Thor z impetem runął na plecy w kurz drogi, wzbijając w powietrze kłąb pyłu i budząc wokół siebie ogólny śmiech.

– Jeszcze raz załaduj mi się na wóz, chłopcze, to zleziesz z niego w kajdanach! Twoje szczęście, że nie mam czasu wołać Srebrnych! – Starzec odwrócił się, splunął, pospieszył z powrotem na siedzisko i zaciął konie do dalszej drogi.

Speszony, Thor powoli pozbierał się z ziemi i rozejrzał. Paru przechodniów, mijając go, zachichotało pod nosem, ale odpowiedział im bezczelnym uśmiechem, aż odwrócili wzrok. Otrzepał z siebie kurz i roztarł ręce; na szczęście w upadku ucierpiała tylko jego duma.

Rozejrzał się ponownie i humor mu powrócił. Oszołomiony widokiem, zrozumiał, że powinien się cieszyć: przynajmniej dotarł aż tutaj. Nie musiał już ukrywać się w sianie, więc tym chętniej się rozglądał, a było na co patrzeć: Królewski Dwór rozciągał się w dal, jak okiem sięgnąć. W samym środku grodu stał okazały kamienny zamek, otoczony wyniosłym, umocnionym murem, na którego blankach było aż gęsto od patroli królewskich żołnierzy. Wokół niego widać było zadbane połacie zieleni, brukowane place, fontanny i drzewa. Thor niewątpliwie znajdował się w mieście. Miasto zaś tonęło w mrowiu ludzi. Widział tłum różnorakiej maści kupców, żołnierzy i dostojników płynący w pośpiechu w jednym kierunku. Dopiero po chwili zrozumiał, że dzieje się coś wyjątkowego. Idąc spokojnie, patrzył, jak woół wrą jakieś przygotowania – rozstawianie siedzisk, wznoszenie ołtarza. Wyglądało na to, że urządzane są zaślubiny.

Serce zamarło mu z zachwytu, kiedy w oddali ujrzał szranki – pole do turniejowych pojedynków na kopie, z długimi nabiegami i liną do rozdzielania przeciwników. Na innym polu żołnierze rzucali włóczniami do odległych celów; na jeszcze innym łucznicy strzelali do słomianych tarcz. Wydawało mu się, że gdzie nie spojrzy, toczą się jakieś igrzyska i turnieje. Słyszał też muzykę, dźwięki lutni, fletów i talerzy, na których grali wędrowni muzykanci. Z piwnic wytaczano beczki pełne napitku, wynoszono jadło i jak okiem sięgnąć, zastawiano obficie długie drewniane stoły. Trafił chyba w sam środek jakichś ogromnych uroczystości.

Chociaż wszystko to wyglądało olśniewająco, Thor wiedział, że musi przede wszystkim znaleźć Legion. I tak był już spóźniony; musiał stawić się tam jak najszybciej.

Podbiegł do kogoś pierwszego z brzegu – starszego mężczyzny, rzeźnika, sądząc po zaplamionym krwią fartuchu, który spieszył dokądś drogą. Wszyscy dokądś się tu spieszyli.

– Darujcie, panie – odezwał się Thor, łapiąc go za rękę. Tamten zmierzył jego dłoń lekceważącym spojrzeniem.

– O co chodzi, chłopcze?

– Szukam Królewskiego Legionu. Wiecie może, gdzie ćwiczy?

– Czy ja wyglądam na drogowskaz? – syknął rzeźnik i popędził dalej. Jego szorstkość była dla Thora zaskoczeniem.

Pospieszył do kogoś innego. Przy długim stole krzątało się kilka kobiet w różnym wieku i Thor uznał, że któraś musi znać odpowiedź na jego pytanie. Jedna zagniatała właśnie ciasto z mąki.

– Darujcie, pani – powiedział do niej – ale wiecie może, gdzie ćwiczy Królewski Legion?

Kobiety spojrzały po sobie, chichocząc. Niektóre były zaledwie o kilka lat starsze od niego. Najstarsza odwróciła się i obrzuciła go wzrokiem.

– Szukasz w złym miejscu – odparła. – Tu przygotowujemy się do uczty.

– Mówiono mi, że ćwiczą w Królewskim Dworze – rzekł Thor, zbity z tropu.

Kobiety znów zachichotały. Najstarsza podparła się pod boki i pokręciła głową.

– Jesteś tu chyba pierwszy raz w życiu. Nie wiesz, jak wielki jest Królewski Dwór?

Thor poczerwieniał, a po chwili pobiegł przed siebie, byle dalej od śmiejących się kobiet. Nie lubił być niczyim pośmiewiskiem.

Przed sobą ujrzał z tuzin ulic, które krzyżowały się i wiły po całym grodzie. W kamiennych murach widział dziesiątki wejść. Całe to miejsce przytłaczało go rozmiarami. Miał złe przeczucie, że całe dni miną, zanim znajdzie Legion.

Przyszło mu do głowy, że to, gdzie się ćwiczy, wie chyba każdy żołnierz. Na myśl o rozmowie z żołnierzem króla poczuł się nieswojo, ale uznał, że nie ma innej rady. Pospieszył w kierunku najbliższego wojaka, który stał na warcie przy przejściu pod murem; miał tylko nadzieję, że ten nie wyrzuci go z miasta. Żołnierz stał na baczność, z wzrokiem utkwionym w przestrzeń.

– Szukam Królewskiego Legionu – powiedział Thor najodważniej, jak umiał.

Żołnierz nadal wpatrywał się przed siebie, nie zwracając na niego uwagi.

– Jak już mówiłem, szukam Królewskiego Legionu! – powtórzył Thor głośniej, z uporem. Miał już dosyć bycia ignorowanym.

Po dłuższej chwili żołnierz opuścił wzrok i spojrzał na niego lekceważąco.

– Możecie mi wskazać, gdzie ćwiczą legioniści? – naciskał Thor.

– A jakąż to masz do nich sprawę?

– Bardzo ważną – odparł chłopiec, licząc, że żołnierzowi to wystarczy. Ten jednak ponownie wyprostował się i zapatrzył w przestrzeń, wracając do ignorowania chłopca. Thor poczuł zawód, że nie doczeka się odpowiedzi.

Jednak po chwili, która wydawała się trwać wieczność, żołnierz odrzekł:

– Przejdź przez bramę wschodnią, potem pójdź na północ i idź tak daleko, jak się da. Wejdź w trzecią bramę po lewej. Skręć w prawo, a potem jeszcze raz w prawo. Za drugim kamiennym łukiem zobaczysz ich plac do ćwiczeń. Ale mówię ci, szkoda czasu. Nie są skorzy do zabawiania gości.

Thorowi tylko tego było trzeba. W mgnieniu oka ruszył biegiem przez plac i podążył według wskazówek żołnierza, powtarzając je w myślach, żeby nie zapomnieć. Spostrzegł, jak wysoko już stoją słońca, i modlił się w duchu, by nie dotrzeć na miejsce za późno.

 

*

Thor biegł czystymi ulicami o brzegach wyłożonych rzędami białych muszli. Kluczył tu i tam po Królewskim Dworze, starając się podążać dokładnie według wskazówek; miał nadzieję, że nie wiodą go na manowce. Na samym końcu dziedzińca zobaczył bramy i przebiegł przez trzecią po lewej. Mijał kolejne rozwidlenia i ścieżki, przepychając się przez zatłoczone ulice, pod prąd tysięcy ludzi wchodzących do miasta, których zdawało się przybywać coraz więcej. Przeciskał się między lutnistami, kuglarzami, błaznami i wszelakiej maści artystami. Wszyscy byli odświętnie ubrani.

Thor nie mógł znieść myśli, że pobór do Legionu zakończy się bez niego, ale starał się skupić na pokonywaniu kolejnych ulic w poszukiwaniu placu ćwiczeń. Przebiegł pod łukowatym sklepieniem, skręcił w kolejną ulicę i nagle w oddali ujrzał coś w rodzaju okrągłego amfiteatru zbudowanego w całości z kamienia; pośrodku w jego murze widniała wielka zamknięta brama, której strzegli żołnierze. Usłyszał dochodzące zza muru owacje, z tej odległości nieco stłumione, i serce zaczęło mu bić szybciej. To musiał być jego cel. Dotarł tu wreszcie.

Pognał w stronę budowli tak, że aż stracił oddech. Kiedy dotarł do bramy, dwóch strażników zagrodziło mu drogę, krzyżując lance, a trzeci wyszedł przed nich i podniósł dłoń.

– Stój – rozkazał.

Thor stanął jak wryty, z trudem powstrzymując emocje.

– Nie... rozumiecie... panie – wyjąkał, ledwo łapiąc powietrze. – Ja muszę wejść. Spóźniłem się.

– Spóźniłeś? Na co?

– Na pobór.

Strażnik – niski i ociężały, o ospowatej twarzy – obejrzał się na pozostałych, a ci uśmiechnęli się drwiąco. Ponownie spojrzał na Thora, taksując go lekceważącym wzrokiem.

– Rekruci już dawno tu zjechali. Królewskimi powozami. Skoro cię nie zaprosili, nie możesz wejść.

– Nie rozumiecie, ja muszę...

Strażnik wyciągnął rękę i chwycił chłopca za koszulę.

– To ty nie rozumiesz, bezczelny smarkaczu. Śmiesz tu przychodzić? Po co, żeby wejść na siłę? Uciekaj mi stąd, żebym nie musiał zakuć cię w żelazo.

Odepchnął Thora tak mocno, że ten cofnął się chwiejnie o kilka kroków i o mało nie upadł. Pchnięcie było bolesne, ale większy ból sprawiła chłopcu zdawkowa odmowa. Wezbrało w nim oburzenie. Nie po to pokonał taki szmat drogi, żeby teraz byle strażnik przegonił go, nie dając mu nawet szansy się wykazać. Wejdzie do środka tak czy inaczej.

Strażnik wrócił do kompanów, a Thor wolnym krokiem ruszył w lewo i zaczął okrążać budynek wzdłuż muru. Gdy odszedł na tyle, że żołnierze stracili go z oczu, przyspieszył i truchtem już pobiegł wzdłuż budowli. Jeszcze raz obejrzał się, czy żołnierze nie idą za nim i pognał przed siebie. W połowie budynku, mniej więcej na wysokości bramy, tylko po przeciwnej stronie, znalazł nad sobą inne wejście prowadzące do wewnątrz, na arenę: łukowe otwory, jakby okna w kamiennym murze, przegrodzone żelaznymi prętami. W jednym z nich brakowało prętów. Zza muru dobiegł go kolejny zbiorowy okrzyk. Thor podskoczył, przytrzymał się występu w murze, podciągnął się i spojrzał.

Serce zabiło mu szybciej. Cały rozległy, okrągły plac ćwiczebny wypełniony był dziesiątkami rekrutów. Wśród nich stali też jego bracia. Kilku Srebrnych chodziło między rzędami chłopców, mierząc ich badawczym wzrokiem. Nieco dalej, z boku, stała inna grupa rekrutów. Pod czujnym okiem nadzorującego ich żołnierza rzucali włócznią do odległego celu. Jeden z nich chybił. W Thorze aż się zagotowało z oburzenia. Z łatwością trafiłby do tego celu; był równie dobry, jak każdy inny chłopiec w tej grupie. Co z tego, że był młodszy czy nieco mniejszy. To niesprawiedliwe, że nikt nie dał mu szansy.

Wtem Thor poczuł, że ktoś łapie go za kaftan na plecach, po czym nastąpiło szarpnięcie do tyłu tak mocne, że przeleciał parę stóp w powietrzu i ciężko grzmotnął o ziemię, tracąc oddech.

Podniósł oczy i zobaczył nad sobą wykrzywioną w szyderczym uśmiechu twarz strażnika, tego samego, który odegnał go od bramy.

– Co ci mówiłem, chłopcze?

Zanim Thor zdążył cokolwiek zrobić, mężczyzna cofnął się i wymierzył mu silnego kopniaka w żebra. Chłopiec poczuł ostry ból, a strażnik zamierzył się, żeby ponownie go kopnąć. Tym razem jednak Thor złapał żołnierza za nogę i mocnym szarpnięciem powalił go na ziemię. Poderwał się, ale strażnik też się szybko podniósł. Chłopiec gapił się na niego, sam wstrząśnięty tym, co właśnie zrobił. Strażnik spiorunował go wzrokiem.

– Nie tylko w kajdany pójdziesz – zasyczał. – Oj, drogo za to zapłacisz. Zapomnij o Legionie. Śmiałeś tknąć żołnierza królewskiej straży. Zgnijesz za to w lochu! Będziesz mieć szczęście, jak w ogóle stamtąd wyjdziesz!

Wyciągnął kajdany połączone łańcuchem i ruszył w stronę Thora z mściwym grymasem na twarzy.

Chłopiec zaczął cofać się odruchowo. Szybko myślał. Nie mógł dać się zakuć, ale nie chciał też zranić królewskiego strażnika. Musiał coś wymyślić – i to już.

Przypomniał sobie o procy. Sięgnął po nią niemal instynktownie, załadował kamień, wycelował i miotnął. Kamień świsnął w powietrzu, trafiając strażnika w dłoń i wybijając z niej kajdany. Zaskoczony mężczyzna cofnął się z okrzykiem bólu, łapiąc się za rękę. Rzucił chłopcu mordercze spojrzenie i sięgnął po miecz, wyciągając go z charakterystycznym, metalicznym zgrzytem.

– To był twój ostatni błąd – rzucił ponuro i natarł na chłopca.

Nie było rady; strażnik nie dawał za wygraną. Thor włożył w procę kolejny kamień. Cel wybrał z rozmysłem, by żołnierza nie zranić, a powstrzymać. Zamiast w oko czy skroń, wycelował tam, gdzie uderzenie było skutecznym hamulcem.

Między nogi.

Wypuścił kamień – nie z całą siłą, a tylko taką, by mężczyznę powalić. Trafienie było idealne. Strażnikowi pociemniało w oczach. Upuścił miecz, złapał się za krocze, upadł i zwinął się z bólu.

– Za to... zawiśniesz...! – wydusił pośród jęków. – Straż...! Straż...!

Thor obejrzał się i zobaczył, że w jego stronę pędzi kilku strażników.

Teraz albo nigdy – pomyślał.

Bez wahania rzucił się do kamiennego okna. Musi zeskoczyć z niego po drugiej stronie muru, wprost na arenę, i stanąć przed Srebrnymi. I pokona każdego, kto stanie mu na drodze.