Za darmo

Wyprawa Bohaterów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Wyprawa Bohaterów
Wyprawa Bohaterów
Darmowy audiobook
Czyta Piotr Bajtlik
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Thor pędził przez rozległą arenę ile sił w nogach, słysząc za sobą coraz bliższy tupot królewskich strażników. Gnali za nim przez rozgrzany plac w tumanie kurzu, klnąc pod nosem. Przed sobą zobaczył gromadę legionistów i rekrutów świeżo przybyłych do Legionu – dziesiątki chłopców takich jak on, choć starszych i silniejszych, którzy ćwiczyli i sprawdzali się w różnych dziedzinach. Część rzucała do odległych celów włóczniami, inni oszczepami, jeszcze inni uczyli się poprawnie chwytać kopię. Choć byli jego rywalami, zarazem budzili w nim podziw.

Wśród nich stało w szerokim półkolu kilkunastu prawdziwych rycerzy – Srebrnych – którzy przypatrywali się chłopcom, oceniając ich i decydując, kto pozostanie w Legionie, a kogo odeślą do domu. Thor wiedział, że musi im pokazać, na co go stać, musi ich olśnić; ma tę jedyną szansę, zanim dopadną go strażnicy. Ale jak ma to zrobić? Biegnąc przez plac, rozmyślał gorączkowo. Tym razem nie pozwoli się zbyć.

Zwrócił na siebie uwagę już samą swoją ucieczką. Kilku rekrutów przerwało ćwiczenia i spojrzało na niego, podobnie jak niektórzy rycerze. Po chwili wszyscy już patrzyli na niego zdumieni; pewnie zastanawiali się, kim jest i co robi na ich arenie, ścigany przez trzech strażników. Nie takie wrażenie chciał wywrzeć. Marząc przez całe życie o swoim pierwszym dniu w Legionie, inaczej go sobie wyobrażał.

Gdy tak biegł, nie wiedząc, co robić, ktoś zdecydował za niego. Jeden z rekrutów, osiłek, też postanowił zrobić wrażenie na innych i zatrzymać go w pojedynkę. Wysoki, umięśniony, prawie dwukrotnie większy od Thora, uniósł drewniany miecz, zastępując chłopcu drogę. Najwyraźniej był gotów go powalić, zrobić z niego durnia i w ten sposób wykazać swoją wyższość nad resztą. Rozzłościło to Thora. Rekrut nie miał z nim żadnego zatargu; to nie była jego sprawa, a mimo to się do niej wtrącał – tylko po to, by zyskać w oczach innych.

Z każdym krokiem w Thorze rosło niedowierzanie: rekrut górował nad nim wzrostem jak olbrzym. Czoło nad gniewną twarzą pokrywały mu gęste czarne loki. Thor w życiu też nie widział u nikogo równie szerokiej szczęki. Nie miał pojęcia, jak mógłby kogoś takiego choćby drasnąć.

Rekrut rzucił się mu naprzeciw i Thor pojął, że musi działać. Dobył procę, zamachnął się i cisnął kamieniem prosto w dłoń chłopca, wybijając z niej drewniany miecz. Chłopak zawył z bólu i złapał się za rękę. Nie było chwili do stracenia; Thor wybił się z ziemi i obiema nogami naraz z impetem trafił rekruta w pierś. Ten jednak był tak muskularny, że chłopiec poczuł, jakby odbił się od pnia dębu. Osiłek cofnął się tylko nieznacznie, a Thor padł mu u stóp z głuchym tąpnięciem, aż w uszach mu zadzwoniło. Kiepsko to wróży – pomyślał. Próbował wstać, ale rekrut go ubiegł: pochylił się, złapał go od tyłu za grzbiet i rzucił przed siebie, a Thor poleciał na ziemię głową naprzód.

Pozostali chłopcy, którzy zdążyli już otoczyć walczących, wznieśli radosny okrzyk. Thor poczerwieniał ze wstydu. Odwrócił się, żeby wstać, ale rekrut znów był szybszy; skoczył na niego i przygniótł go do ziemi. Nim Thor się spostrzegł, zaczęły się zapasy, a przeciwnik przytłaczał go całym swoim ciężarem. Wokół nich rozbrzmiewały okrzyki pozostałych, którzy domagali się krwi. Rekrut ponuro zmarszczył brwi i sięgnął kciukami do oczu Thora. To było niepojęte; naprawdę chciał mu zrobić krzywdę. Naprawdę aż tak zależało mu na uznaniu innych.

W ostatniej chwili Thor obrócił głowę i kciuki osiłka trafiły w ziemię. Chłopiec skorzystał z okazji i wyśliznął się spod rywala. Zerwał się na równe nogi i stanął przed rekrutem, który już się podnosił. Osiłek rzucił się na Thora i zamachnął, próbując trafić go pięścią w szczękę, ale ten w ostatnim momencie kucnął. Poczuł na twarzy tylko pęd powietrza i zrozumiał, że gdyby tamten go trafił, chyba złamałby mu szczękę. Teraz Thor zamachnął się i uderzył chłopca w brzuch, ale ten prawie nie zareagował. Jakby walnął w drzewo.

Zanim zdążył mrugnąć, chłopak uderzył go łokciem w twarz.

Od silnego ciosu Thor aż zatoczył się w tył i potknął. W uszach mu zadzwoniło, jakby ktoś walnął go młotem. Gdy starał się złapać równowagę i oddech, rekrut kopnął go mocno w pierś. Thor poleciał do tyłu i wylądował na plecach. Inni chłopcy znowu krzyknęli radośnie. Oszołomiony Thor próbował wstać, ale osiłek znów go zaatakował: wziął zamach i uderzył go mocno w twarz, znów posyłając na ziemię – tym razem na dobre.

Leżąc, Thor słyszał stłumione okrzyki chłopców. W ustach czuł słony smak krwi płynącej z nosa, a na twarzy obrzęk. Jęknął z bólu, uniósł głowę i zobaczył, jak osiłek odwraca się i rusza z powrotem ku swoim kolegom, już napawając się zwycięstwem.

Thor miał ochotę się poddać: chłopak jest za silny, walka skazana na przegraną, a on sam nie wytrzyma dalszych ciosów. Jakiś wewnętrzny głos pchał go jednak do działania. Nie może przegrać. Nie na oczach tylu widzów.

Nie poddawaj się. Wstawaj. Wstawaj!

Thor jakoś zebrał w sobie siły. Pojękując, przeturlał się na brzuch i najpierw uniósł na łokcie i kolana, a potem powoli wstał z ziemi. Z pokrwawioną twarzą i podbitym okiem, ledwie widząc, ciężko łapiąc oddech, stanął za odchodzącym rekrutem i uniósł pięści.

Osiłek obrócił się i spojrzał na niego z niedowierzaniem. Pokręcił głową.

– Po co ci było wstawać, chłopaku – rzucił i ruszył w stronę Thora.

– DOSYĆ! – zawołał ktoś nagle. – Eldenie, stój!

Między chłopców wkroczył nagle jeden z rycerzy, powstrzymując rekruta uniesioną dłonią. Na jego widok wszyscy ucichli, najwyraźniej wzbudzał szacunek. Thor spojrzał na niego z podziwem. Rycerz miał dwadzieścia kilka lat, był wysoki, szeroki w ramionach, miał kwadratową szczękę i zadbane kasztanowe włosy. Chłopiec w jednej chwili poczuł do niego sympatię. Jego pierwszorzędna zbroja, kolczuga z polerowanego srebra, nosiła królewskie insygnia: godło rodu MacGillów w kształcie sokoła. Thorowi zaschło w ustach; nie do wiary, ale stał przed członkiem rodziny królewskiej.

– Wytłumacz się, chłopcze – odezwał się do niego rycerz – dlaczego, nieproszony, wdarłeś się na naszą arenę?

Zanim Thor zdążył odpowiedzieć, nagle przez otaczających go rekrutów przecisnęło się trzech strażników, którzy go ścigali. Ten na ich czele, ciężko dysząc, wskazał chłopca palcem.

– Nie posłuchał rozkazu! – krzyknął. – Trzeba go zakuć w kajdany i wtrącić do zamkowego lochu!

– Nie zrobiłem nic złego! – zaprotestował Thor.

– Ach tak? – odkrzyknął strażnik. – Wdarłeś się samowolnie na arenę Królewskiego Legionu!

– Chciałem tylko mieć szansę! – zawołał błagalnie Thor, zwracając się do rycerza z rodziny królewskiej. – Chciałem tylko mieć szansę zaciągnąć się do Legionu!

– Na ten plac ćwiczeń wstęp mają tylko zaproszeni, chłopcze – dobiegł go czyjś szorstki głos.

Do środka kręgu wkroczył wojownik w wieku pięćdziesięciu paru lat, barczysty, krępy, łysy, z krótko przyciętą brodą i blizną biegnącą przez nos. Sprawiał wrażenie, jakby zęby zjadł na żołnierskim życiu, a z powodu oznaczeń na zbroi i złotej szpili na napierśniku wyglądał na dowódcę. Serce Thora przyspieszyło na jego widok: to musiał być generał legionistów.

– Wasza wielmożność, to prawda, nikt mnie nie zaprosił – powiedział Thor. – Ale od zawsze marzyłem, żeby się tu znaleźć. Chcę tylko pokazać, co potrafię, nic więcej. Jestem równie dobry, jak każdy z tych rekrutów. Dajcie mi szansę, żebym tego dowiódł, proszę. Przez całe życie marzyłem o Legionie.

– Pole bitwy to nie miejsce dla marzycieli, chłopcze, tylko dla żołnierzy – odparł szorstko generał. – Od naszej reguły nie ma wyjątków: rekruci byli i są wybierani przez nas.

Generał skinął głową na strażnika, który ruszył do Thora z kajdanami w ręku.

Wtem rycerz z rodziny królewskiej wystąpił o krok i uniesieniem dłoni powstrzymał strażnika.

– Może jednak, z rzadka, można by dopuścić małe odstępstwo? – zaproponował.

Strażnik spojrzał na niego stropiony. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przez szacunek dla rodziny królewskiej wolał powściągnąć język.

– Podziwiam twój hart ducha, chłopcze – zwrócił się do Thora rycerz. – Zanim cię wyrzucimy, chciałbym zobaczyć, co potrafisz.

– Ależ, Kendricku, mamy swoje zasady... – rzekł generał z widocznym niezadowoleniem.

– Które ustala królewska rodzina – dokończył stanowczo rycerz – a Legion przed nią odpowiada.

– Odpowiadamy przed twoim ojcem, królem, nie przed tobą – odparował generał równie szorstko. Narastało napięcie; atmosfera zgęstniała. Thorowi nie chciało się wierzyć, że przez niego.

– Znam mego ojca i wiem, czego on by chciał. Chciałby dać temu chłopcu szansę. I tak zrobimy.

Po dłuższej chwili napięcia generał wreszcie ustąpił.

Kendrick zwrócił się do Thora i utkwił w nim spojrzenie intensywnie brązowych oczu; w twarzy miał coś i z króla, i z wojownika.

– Dam ci jedną szansę – powiedział do chłopca. – Zobaczmy, czy uda ci się trafić w tamten cel.

Wskazał stóg siana stojący na końcu placu, z małą czerwoną plamą pośrodku. W stogu tkwiły już jakieś włócznie, ale żadna w obrębie plamy.

– Jeśli dokonasz tego, co nie udało się żadnemu z innych chłopców, jeśli trafisz stąd w tamten znak, będziesz mógł do nas dołączyć.

Rycerz odstąpił na bok, a Thor poczuł, że wszyscy patrzą teraz tylko na niego.

Zauważył stojak z włóczniami i przyjrzał się im dokładnie. Wyciosane z mocnego dębu, solidnością wykonania przewyższały wszystkie, jakie kiedykolwiek widział. Serce waliło mu jak oszalałe. Podszedł bliżej, ocierając krew z nosa wierzchem dłoni, zdenerwowany jak nigdy w życiu. Stało przed nim zadanie prawie niewykonalne, ale musiał chociaż spróbować.

Thor sięgnął po jedną z włóczni, wybierając ani za długą, ani za krótką. Zważył ją w ręku – była ciężka i solidna, inna niż te, którymi rzucał w rodzinnej wiosce. Ale pasowała mu. Czuł, że może, może jakimś cudem zdoła trafić do celu. Rzucanie włócznią było przecież tym, co umiał robić najlepiej, zaraz po rzucaniu kamieniami z procy. Wiele długich dni spędził na wędrówkach po leśnych ostępach, które pełne były najprzeróżniejszych celów. Zawsze też trafiał w cele, których chybiali nawet jego bracia.

 

Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Jeśli nie trafi, strażnicy rzucą się na niego i zaciągną go do więzienia, i już na zawsze straci wszelkie szanse na dołączenie do Legionu. W tej jednej chwili skupiały się wszystkie jego marzenia.

Pomodlił się do Boga najlepiej jak umiał. Potem bez wahania otworzył oczy, dał dwa kroki naprzód, wziął zamach i cisnął włócznię. Wstrzymał oddech, obserwując jej lot.

Proszę, Boże. Proszę.

Włócznia przecięła ze świstem panującą wokół martwą ciszę. Thor czuł, że podążają za nią setki oczu.

Po chwili, która wydawała się trwać wieczność, usłyszał charakterystyczny dźwięk, odgłos grotu włóczni przebijającego siano. Nie musiał patrzeć; wiedział, po prostu wiedział, że trafił do celu idealnie. Wiedział to już po tym, w jaki sposób włócznia opuściła jego dłoń, po właściwym ułożeniu nadgarstka. Mimo to jednak rzucił okiem – i dostrzegł z wielką ulgą, że przeczucie go nie myliło. Włócznia odnalazła swój cel w samym środku czerwonej plamy, jako jedyna ze wszystkich tkwiących w stogu. Dokonał tego, co nie udało się pozostałym rekrutom.

Wokół nadal panowała cisza i zrozumiał, że wszyscy – legioniści, rekruci i rycerze – wpatrują się w niego.

W końcu podszedł do niego Kendrick i, wielce rad, klepnął go mocno w plecy. Na twarzy promieniał mu szeroki uśmiech.

– Miałem rację – powiedział. – Zostajesz!

– Ależ, Wasza Miłość! – nie wytrzymał strażnik. – Tak się nie godzi! Ten chłopak trafił tu bez zaproszenia!

– Trafił do celu. Wystarczy mi to za całe zaproszenie.

– Jest dużo młodszy i mniejszy od innych. To nie jakiś oddział mikrusów – odezwał się generał.

– Wolę mniejszego żołnierza, który trafia do celu, od byle osiłka, który tego nie umie – odparł rycerz.

– Miał szczęście, ot co! – zawołał duży chłopak, z którym Thor przed chwilą się bił. –Gdybyśmy mieli więcej prób, też byśmy trafili!

Rycerz obrócił się ku niemu i zgromił go wzrokiem.

– Ach tak? – zapytał. – To może popatrzę, jak ty to robisz? Może postawimy na to twoje miejsce w Legionie?

Speszony osiłek spuścił oczy, najwyraźniej nieskory do podjęcia wyzwania.

– Ale nikt z nas nie zna tego chłopca – zaprotestował generał. – Nie wiemy nawet, skąd pochodzi.

– Z nizin – odezwał się ktoś.

Wszyscy obejrzeli się ciekawie. Thor nie musiał – rozpoznał głos, który prześladował go przez całe dzieciństwo. Należał do jego najstarszego brata, Drake’a.

Drake wystąpił naprzód wraz z dwoma pozostałymi braćmi i zgromił Thora wzrokiem pełnym potępienia.

– To Thorgrin z klanu McLeodów, z Południowej Prowincji Królestwa Zachodu. Najmłodszy z czwórki braci. Jesteśmy z jednego domu. Ojciec daje mu najwyżej owce pasać!

Wszyscy zgromadzeni chłopcy i rycerze wybuchli zgodnym śmiechem.

Thor poczuł, że krew uderza mu do głowy. Chciał zapaść się pod ziemię. Nigdy jeszcze się tak nie wstydził. Jego brat zrobił to, co zwykle: odebrał mu chwilę należnego triumfu, zrobił wszystko, co w jego mocy, by go poniżyć.

– Owce pasać, co? – powtórzył generał.

– Zaiste, wrogowie będą się go bać! – krzyknął jakiś chłopiec.

Rozległ się kolejny wybuch śmiechu, a Thor poczuł się jeszcze bardziej upokorzony.

– Dość! – zawołał surowo Kendrick. Śmiechy stopniowo ucichły. – Wolę po stokroć pasterza, który trafia w cel, od was wszystkich; macie doskonale wyćwiczony śmiech... i nic więcej – dodał.

Na te słowa wśród chłopców zapadła głęboka cisza; nie było im już do śmiechu.

Thor był Kendrickowi dozgonnie wdzięczny. Poprzysiągł sobie w duchu, że odpłaci mu jakoś, gdy tylko nadarzy się okazja. Niezależnie od wszystkiego, co się z nim teraz stanie, ten rycerz przynajmniej przywrócił mu honor.

– Nie wiesz, chłopcze – zagadnął rycerz Drake’a – że wojownikowi nie godzi się brać na języki przyjaciół... a co dopiero własną rodzinę, własną krew?

Drake ze zmieszaniem opuścił wzrok; Thor rzadko oglądał go w takim nastroju.

Inny z jego braci, Dross, wystąpił jednak do przodu i zaprotestował:

– Przecież Thor nawet nie został wybrany. To nas zwerbowano. On tylko przyjechał w ślad za nami.

– Nie przybyłem tu przez was – powiedział Thor, odzyskawszy głos. – Jestem tu ze względu na Legion. Nie na was.

– Nieważne, dlaczego tu jest – rzekł generał z rozdrażnieniem, wysuwając się przed innych. – Marnuje tylko nasz czas. Rzut włócznią był dobry, to prawda, ale nie przesądza o jego przyjęciu. Nie ma rycerza, który by przyjął go na służbę. Nie ma też giermka, z którym mógłby ćwiczyć w parze.

– Ja będę z nim w parze – odezwał się ktoś.

Thor odwrócił się szybko, a z nim cała reszta. Zobaczył chłopca stojącego nieopodal, w jego wieku, w zasadzie podobnego do Thora. Różnił się od niego tylko jasnymi włosami i jasnozielonymi oczyma. Miał na sobie przepiękną królewską zbroję, kolczugę pokrytą szkarłatnymi i czarnymi insygniami; najwyraźniej był to kolejny królewicz.

– Nie ma mowy – odezwał się generał. – Rodzina królewska nie zadaje się z pospólstwem.

– Zrobię, co zechcę – odparł chłopiec.– I mówię, że Thorgrin będzie ze mną w parze.

– Nawet jeśli się zgodzimy – odrzekł generał – to i tak bez znaczenia. Nadal nie ma rycerza, który by go zechciał.

– Ja go zechcę – odezwał się nowy głos.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał, i zgodnym chórem wydali stłumiony okrzyk. Thor obejrzał się i zobaczył rycerza na koniu, w pięknej, błyszczącej zbroi, z przytroczoną do pasa wszelakiej maści bronią. Wprost biło od niego światło, jakby spoglądało się na słońce. Z samej jego postawy, sposobu bycia i oznakowań na hełmie wynikało, że różni się od pozostałych. Stał przed nimi mistrz rycerskiego rzemiosła.

Thor rozpoznał go. Widział jego wizerunki i słyszał krążące o nim legendy. Był to Erec, najznamienitszy rycerz w całym Kręgu. Thor nie wierzył własnym oczom.

– Mości panie rycerzu, wy już macie giermka – zaprotestował generał.

– Wobec tego będę mieć dwóch – odpowiedział Erec zdecydowanym basem.

Zapanowała cisza.

– Zatem nie pozostaje nam nic dodać – odezwał się Kendrick. – Thorgrin ma i rycerza, i towarzysza ćwiczeń. Sprawa rozwiązana. Jest teraz członkiem Legionu.

– Zapomnieliście o mnie! – zawołał królewski strażnik i przepchnął się do przodu. – Nic nie usprawiedliwia tego, że chłopak uderzył członka straży królewskiej i musi ponieść karę. Sprawiedliwości musi stać się zadość!

– I zadość jej się stanie – odparł Kendrick głosem twardym jak stal. – Ale z mojej woli. Nie twojej.

– Wasza Miłość, trzeba go w dyby zakuć! Dla przykładu!

– Mów dalej, a sam w dyby pójdziesz – odrzekł Kendrick zimno, piorunując strażnika wzrokiem. W końcu strażnik się cofnął, acz niechętnie, odwrócił się na pięcie i odszedł, purpurowy na twarzy, obrzucając Thora gniewnym spojrzeniem.

– Zatem postanowione! – zawołał głośno Kendrick. – Thorginie, witaj w Królewskim Legionie!

Zgromadzeni chłopcy i rycerze zawtórowali mu powitalny okrzykiem. Po chwili wszyscy zaczęli się rozchodzić, każdy do swoich zajęć.

Z wrażenia Thora całkiem oszołomiło. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Oto należał do Królewskiego Legionu! Czuł się jak we śnie.

Zwrócił się w stronę Kendricka, najbardziej niewymownie wdzięczny właśnie jemu. Nigdy dotąd nie znał nikogo, kto by się o niego zatroszczył, kto by dołożył starań, by o niego zadbać, by go ochronić. Było to uczucie dziwne i nowe. Już teraz Kendrick był mu bliższy niż jego własny ojciec.

– Nie wiem, jak wam dziękować, panie – powiedział. – Mam u was ogromny dług.

Tamten uśmiechnął się do niego.

– Na imię mi Kendrick. Jeszcze nieraz je usłyszysz. Jestem najstarszym synem króla. Podziwiam twoją odwagę. Będziesz wspaniałym dodatkiem do całej tej zbieraniny.

To powiedziawszy, odwrócił się i odszedł pospiesznie. Wtedy podszedł do niego Elden, duży chłopak, z którym przed chwilą walczył.

– Miej się na baczności – powiedział. – Bo wiesz... nocujemy w jednym baraku. Nie myśl sobie, że będziesz tu bezpieczny.

Odwrócił się i odszedł, zanim Thor zdążył odpowiedzieć. Już miał pierwszego wroga.

Zaczął zastanawiać się, co może go tutaj czekać, kiedy podszedł do niego młodszy królewicz.

– Nie zwracaj na niego uwagi – uspokoił Thora. – Elden zawsze szuka zaczepki. Jestem Reece – dodał, wyciągając dłoń.

– Dziękuję – rzekł Thor, wyciągając swoją – że chciałeś być ze mną w parze. Nie wiem, co bym bez tego począł.

– To sama przyjemność być po stronie kogoś, kto stawił czoła temu zwierzakowi – odparł wesoło Reece. – Nieźle walczyłeś.

– Żartujesz? – spytał Thor, ocierając zaschniętą krew z twarzy i czując, jak podbite oko puchnie mu coraz bardziej. – Prawie mnie zabił.

– Ale się nie poddałeś – odrzekł Reece. – To robi wrażenie. Każdy z nas zostałby na ziemi. A ten rzut włócznią był diabelnie dobry. Gdzieś się nauczył tak rzucać? Zostaniemy chyba druhami na śmierć i życie! – Ścisnął rękę Thora i spojrzał nań wymownie. – I coś mi mówi, że prawdziwymi przyjaciółmi.

Ściskając jego dłoń, Thor nie mógł się oprzeć identycznemu wrażeniu: że zyskał właśnie dozgonnego przyjaciela.

Nagle poczuł szturchnięcie z boku i odwrócił się w tamtą stronę. Przed nim stał jakiś starszy chłopak o pociągłej, a nawet chudej twarzy pokrytej ospowatymi dziobami.

– Jestem Feithgold, giermek Ereca – oznajmił chłopak. – Ty jesteś teraz jego drugim giermkiem. Co znaczy, że odpowiadasz przede mną. Za chwilę zaczyna się turniej. Będziesz tak stać, kiedy właśnie mianowali cię giermkiem najsłynniejszego rycerza w królestwie? Za mną! Migiem!

Reece zdążył już zniknąć, Thor pobiegł więc za giermkiem przez plac. Nie miał pojęcia, dokąd biegną, ale nie dbał o to nic a nic. W duszy chciało mu się śpiewać z radości.

Udało mu się.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Gareth spieszył w swoich najwytworniejszych królewskich szatach przez Królewski Dwór, przepychając się przez ludzi tłumnie przybyłych na ślub jego siostry, i wszystko gotowało się w nim ze złości. Nie mógł otrząsnąć się po spotkaniu z ojcem. Jak to możliwe, że został pominięty, że ojciec nie wybrał go na następcę tronu? To było nie do pojęcia, stało w sprzeczności z naturalną koleją rzeczy. Przecież to on był prawowitym pierworodnym synem króla, więc od zawsze spodziewał się, że będzie kiedyś rządzić – nie miał najmniejszego powodu myśleć inaczej. Ojciec zlekceważył go z powodu kogoś młodszego – i to dziewczyny! To już przelało czarę goryczy. Kiedy ta wieść się rozniesie, będą się z niego śmiali w całym królestwie. Prąc naprzód, czuł się, jakby ktoś go dusił.

Potykając się co chwila, zmierzał wśród ludzkiej ciżby na ceremonię ślubną starszej siostry. Rozejrzał się; niósł go potok różnobarwnych ludzi w kolorowych szatach, przybyłych z rozmaitych prowincji. Nie znosił być tak blisko gawiedzi, ale miała teraz swój czas. Tylko w takim dniu jak ten pośród dobrze urodzonych i bogatych mogli obracać się biedacy z pospólstwa i nikt nie bronił wstępu nawet tym dzikusom z Królestwa Wschodu, zza Pogórza. Gareth nie pojmował, jak jego siostra może wychodzić za jednego z nich, choć rzecz jasna rozumiał, że to tylko polityczny manewr ojca, żałosna próba pogodzenia dwóch zwaśnionych królestw. Dziwiło go jednak, że jego siostra zdaje się darzyć autentyczną sympatią nędznika, którego ma poślubić. Nie miał pojęcia dlaczego. Znał ją przecież i wiedział, że nie o męża jej chodzi, a o tytuł królowej, o władzę nad własną krainą. No cóż, dostanie, na co zasługuje: dzikusa bez ogłady, takiego jak wszyscy ci z drugiej strony gór. Gareth wiedział, że brak im obycia, wytworności czy finezji, jaką szczyci się choćby on sam. Ale to nie jego zmartwienie. Jeśli siostrę to uszczęśliwi, niech wychodzi za mąż i wyjeżdża, im dalej, tym lepiej – on sam będzie mieć wtedy o jedną zawadę mniej na drodze do tronu.

Teraz co prawda Gareth mógł już zapomnieć o tronie. Od dziś było jasne, że nigdy nie zostanie królem. Odsuną go na bok, zepchną do roli kolejnego anonimowego księcia w królestwie ojca. Droga do władzy była przed nim zamknięta; czekało go życie pośledniego królewicza.

 

Ojciec go nie docenił – jak zwykle zresztą. Król uważał się za wytrawnego stratega, ale Gareth zawsze był od niego bystrzejszy. Choćby teraz: wydanie Luandy za McClouda król traktował jak mistrzowskie zagranie polityczne. Gareth jednak o wiele lepiej przewidywał szersze, dalej idące konsekwencje tego związku i widział, dokąd on zmierza. W ostatecznym rozrachunku ten mariaż nie ułagodzi McCloudów, a tylko ich rozzuchwali. Jako dzikusy nie odbiorą tego pojednawczego gestu jako oznaki siły, a słabości. Gareth był pewien, że nie bacząc na więzy, które połączyły oba rody, zaplanują atak, gdy tylko wywiozą stąd jego siostrę. To był zwykły podstęp. Próbował powiedzieć o tym ojcu, ale ten go nie słuchał.

Nie żeby Gareth miał się tym przejmować. Był wszak teraz tylko jednym z książąt, małym trybikiem w machinie królestwa. Rozsadzała go jednak wściekłość na myśl o upokorzeniu i czuł do ojca nienawiść, jakiej nawet u siebie nie podejrzewał. Przepychając się ramię w ramię z innymi, wyobrażał sobie, jak mógłby się na nim zemścić i jakimś cudem objąć tron. Był pewien, że mimo wszystko nie podda się bez walki. Nie pozwoli, by władza przeszła w ręce młodszej siostry.

– Tutaj jesteś – usłyszał czyjś głos.

Był to Firth, jego aktualny kochanek. Podszedł do Garetha z radosnym uśmiechem, odsłaniając rząd idealnie równych zębów. Był wysoki i szczupły, miał osiemnaście lat, gładką skórę, rumiane policzki i piskliwy głos. Gareth zwykle cieszył się na jego widok, ale w tej chwili nie miał do niego cierpliwości.

– Od rana mnie dziś unikasz – dodał Firth, biorąc Garetha pod rękę.

Ten gwałtownie odtrącił jego dłoń i rozejrzał się, czy ktoś się im nie przygląda.

– Czyś ty zgłupiał? – zgromił Firtha. – Nigdy więcej publicznie nie bierz mnie pod rękę. Nigdy.

Firth spuścił wzrok, czerwieniejąc.

– Przepraszam – powiedział – nie pomyślałem.

– Masz rację, nie pomyślałeś. Zrób tak jeszcze raz, a już nigdy się nie zobaczymy – odburknął Gareth.

Firth poczerwieniał jeszcze bardziej. Wyglądał naprawdę żałośnie.

– Wybacz – powiedział.

Gareth upewnił się jeszcze raz, że nikt ich nie widział, i poczuł się trochę lepiej.

– O czym plotkują ludzie? – zapytał, chcąc zmienić temat i odpędzić czarne myśli.

Firth ożywił się w jednej chwili, a na twarz powrócił mu uśmiech.

– Wszyscy niecierpliwie czekają na orędzie królewskie o tym, że zostałeś następcą tronu.

Garethowi zrzedła mina, a Firth zmierzył go badawczym spojrzeniem.

– Nie zostałeś? – zapytał z niedowierzaniem.

Tym razem to Gareth poczerwieniał i odwrócił wzrok, nie chcąc spojrzeć mu w oczy.

– Nie.

Firth wciągnął gwałtownie powietrze.

– Pominął mnie – ciągął Gareth. – Wyobrażasz sobie? Wybrał moją siostrę. Moją młodszą siostrę.

Firth stracił rezon, zaskoczony.

– Niemożliwe – powiedział. – Przecież jesteś pierworodny, a ona to kobieta. Niemożliwe – powtórzył.

Gareth spojrzał na niego lodowato.

– Mówię prawdę.

Przez chwilę szli w milczeniu. Robiło się coraz tłoczniej i Gareth rozejrzał się, zdając sobie sprawę, gdzie jest i co się tak naprawdę zaraz stanie. Królewski Dwór był całkowicie wypełniony ludźmi, których tysiące wlewało się do środka każdym możliwym wejściem. Wszyscy zmierzali noga za nogą w stronę misternie zdobionego podwyższenia, na którym miała się odbyć uroczystość. Stało wokół niego nie mniej niż tysiąc wykwintnych złotych krzeseł o grubych miękkich siedziskach wyściełanych czerwonym aksamitnymi. Przejściami w tę i z powrotem uganiała się armia sług, którzy usadzali zaproszonych gości i roznosili trunki.

Po obu stronach niezmiernie długiej nawy obsypanej kwieciem siedziały oddzielnie setki przedstawicieli obydwu rodów – MacGillów i McCloudów. Byli odziani w odświętne stroje: MacGillowie w ciemnej purpurze swego klanu, McCloudowie we właściwych sobie odcieniach ciemnej pomarańczy. Gareth miał jednak wrażenie, że obydwa rody różnią się więcej niż kolorem strojów; mimo że wszyscy byli ubrani dostatnio, w jego oczach McCloudowie wyglądali na przebierańców, jakby tylko udawali. Odzieniem próbowali zamaskować swoją prymitywną naturę – widział to w ich twarzach, ruchach, wzajemnych przepychankach, zbyt głośnym śmiechu. Było w nich coś, jakby tuż pod powierzchnią, czego żadne królewskie szaty nie były w stanie ukryć. Miał im za złe, że siedzą tu, w obrębie zamkowych murów. Miał im za złe całe to wesele, choć w zasadzie był to kolejny głupi pomysł jego ojca.

Gdyby to Gareth był królem, wszystko rozegrałoby się zupełnie inaczej. Również doprowadziłby do zaślubin. Ale potem zaczekałby do późnej nocy, aż McCloudowie nasiąkną trunkiem jak gąbki, zaryglowałby ich w sali, podłożył pod nią ogień i spalił ich wszystkich, jednym stanowczym ciosem rozwiązując problem.

– Prostaki – odezwał się Firth, przyglądając się drugiej stronie nawy. – Aż dziw bierze, że twój ojciec ich tu wpuścił.

– Igrzyska po ceremonii powinny wypaść ciekawie – odparł Gareth. – Zaprasza w nasze progi wrogów, po czym urządza weselne zawody. Aż się prosi o jakąś bijatykę.

– Myślisz? – spytał Firth. – Bitwa, tutaj? Przy tych wszystkich żołnierzach? W dzień ślubu królewskiej córki?

Gareth wzruszył ramionami. Po McCloudach spodziewał się wszystkiego.

– Nie ma dla nich świętości, a honor mają za nic.

– Ale mamy tu tysiące żołnierzy.

– Oni też.

Gareth obrócił się i ujrzał długie szeregi żołnierzy – MacGillów i McCloudów – rozmieszczonych po obu stronach murów obronnych. Wiedział, że McCloudowie nie sprowadziliby tylu swoich, gdyby nie spodziewali się jakiejś potyczki. Pomimo uroczystej okazji, wszystkich tych pięknych szat, przepychu, suto zastawionych stołów, letniego przesilenia w pełnym rozkwicie, kwiatów – pomimo tego wszystkiego nadal dało się wyczuć gęstniejącą atmosferę. Wszyscy byli jacyś spięci; Gareth poznawał to po tym, jak ludzie krzyżują ramiona czy wystawiają łokcie na boki. Nikt tu nikomu nie ufał.

Może będę miał szczęście – pomyślał Gareth – i któryś z gości wbije ojcu sztylet w serce. Może wtedy zostanę jednak królem.

– Pewnie nie możemy usiąść razem – powiedział Firth z wyraźnym zawodem w głosie, kiedy dotarli do miejsc siedzących.

Gareth posłał mu spojrzenie pełne pogardy.

– Twoja głupota naprawdę nie ma granic? – rzucił zjadliwie. Zaczynał mieć poważne wątpliwości, czy dobrze zrobił, wybierając sobie na kochanka tego stajennego. Jeśli szybko nie oduczy go tych głupkowatych odzywek, Firth gotów jest zdradzić ich wspólny sekret.

Firth zwiesił głowę ze wstydem.

– Zobaczymy się później. W stajni. A teraz zejdź mi z oczu – powiedział Gareth i popchnął go lekko. Chłopiec rozpłynął się w tłumie.

Wtem Gareth poczuł na karku czyjeś lodowate dotknięcie. Na moment serce w nim zamarło; może jednak ktoś odkrył jego sekret. Ale że czuł na skórze chude palce i długie paznokcie, zrozumiał, że to tylko Helena, jego żona.

– Nie zawstydzaj mnie choć dziś – syknęła głosem pełnym nienawiści.

Obrócił się i przyjrzał jej dokładnie. Wyglądała przepięknie, cała wystrojona, w długiej sukni z białej satyny i we wspaniałym naszyjniku z brylantów; miała nieskazitelną cerę, a włosy upięte do góry. Gareth obiektywnie stwierdził, że jest piękna, tak piękna jak w dniu, w którym ją poślubił. Mimo to nadal nie czuł do niej pociągania. Jego małżeństwo było jeszcze jednym pomysłem ojca, który próbował w ten sposób naprawić naturę Garetha. Zapewniło mu to jedynie obecność wiecznie zgorzkniałej towarzyszki życia – i pomnożyło powszechne na dworze domysły na temat jego prawdziwych skłonności.

– Przynajmniej w dzień zaślubin twojej siostry mógłbyś udawać, że jesteśmy parą – zganiła go.

Chwyciła go pod ramię i oboje przeszli do części przeznaczonej dla gości specjalnych, oddzielonej od reszty aksamitnym sznurem i pilnowanej przez dwóch królewskich strażników. Tam dołączyli do innych członków rodziny królewskiej oczekujących na końcu nawy.