Za darmo

Kiedy znów będę mały

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Kiedy znów będę mały
Kiedy znów będę mały
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Już leżę, a zasnąć nie mogę, tylko dalej myślę:

„Już tak widać być musi. W domu nie bardzo dobrze, a świat jeszcze gorszy. Więc takie im się śmieszne zdawało? Więc jak jestem mały, nie wolno mi podejść do milicjanta, tylko mogą spychać z tramwaju, szczypać pod brodę i grozić obiciem.

Czy wreszcie dzieci są ludźmi, czy nie? I już nawet nie wiem, czy cieszyć się, że jestem dzieckiem, czy się cieszyć, że śnieg znów biały, czy smucić się, że jestem słaby”.

Aż na pomoc przychodzi marzenie. Bo ile razy zbyt ciężko żyć na świecie, zawsze przychodzi pocieszenie w przyjemnej jakiej myśli. Zacznie się tak:

„Jakby to dobrze było, gdyby…”

I już dalej – dalej, jakby naprawdę tak było.

„Więc niby, że dalej jestem dzieckiem, ale silny jak dorosły. Nie, jak Pytlasiński58. Siłacz jestem. I jak on mi powiedział w tramwaju, że da po uszach, ja mówię:

– Proszę bardzo.

A jak go nie ścisnę za rękę, aż podskoczył z bólu:

– Puść! – krzyczy.

A mówię:

– Przecież miał pan dać po uszach. Jeżeli jestem szczeniak, niech pan mnie uderzy.

I jeszcze więcej ściskam. On się drugą ręką zamierza, ja za drugą.

– Puść – puść w tej chwili!

– Jak pan przeprosi, to puszczę”.

Przyjemnie było myśleć i rozmaicie układać. Bo przecie w drugiej ręce trzymałem suknię, więc nie mogłem drugą też go trzymać.

Dorośli się dziwią, że chłopcy chcą być silni.

A czy lew silniejszy od niedźwiedzia? A czy najsilniejszy człowiek może się obronić, jeżeli go stu ludzi napadnie? A czy kierownik silniejszy, czy nauczyciel gimnastyki? Kto najsilniejszy w klasie, w całej szkole? W całej Polsce? Kto kogo położy, kto prędzej, kto dalej, kto wyżej – dobiegnie, rzuci, skoczy?

To nie głupia dziecinna ciekawość, nie zabawa, ale próba, przed kim się potrafimy obronić.

Dorośli nie wiedzą, ile młodszy cierpi od starszego i silniejszego. Wyrwie ci z ręki i ucieka, uderzy i śmieje się jeszcze, bo wie, że mu nic nie zrobisz, zepchnie z miejsca, odepchnie, chociaż byłeś pierwszy, palto ci zrzuci z wieszaka, przezwie, obrazi, czapkę z głowy zerwie, zepsuje zabawę, nie pozwoli popatrzeć. A ty nic, chyba się rzucisz jak oszalały, no i obije cię jeszcze. A zawsze się łatwiej wykręci, bo sprytniejszy. I nie zawsze nawet powiesz, poskarżysz się, bo ci nic nie pomogą, a on mścić się będzie. Co chcą, robią z nami.

Jeżeli jesteś zwinny, jeszcze mu coś krzykniesz albo dasz raz i uciekniesz.

Nie ma wśród nas prawa i sprawiedliwości. Żyjemy jak ludzie przedhistoryczni… Jedni napadają, a drudzy kryją się i uciekają. I pięść, i kij, i kamień. Nie ma ani organizacji, ani cywilizacji. Bo niby jest, ale dla dorosłych, ale nie dla dzieci.

Mowa nasza uboga i niezdarna (tak wam się zdaje), bo niegramatyczna. Dlatego zdaje wam się, że mało myślimy i gorzej odczuwamy. Wierzenia nasze naiwne, bo wiedzy książkowej nie mamy, a świat taki wielki. Tradycja zastępuje nam prawo pisane. Obrzędów naszych nie rozumiecie i w sprawy nasze nie wnikacie.

Żyjemy jak ludek małorosły, ujarzmiony przez wielkoludów kapłanów, którzy posiadają siłę mięśni i wiedzy tajemnej.

Jesteśmy klasą upośledzoną, którą pragniecie utrzymać przy życiu ceną najmniejszych zrzeczeń, najmniejszego wysiłku.

Jesteśmy tworami bardzo a bardzo złożonymi, przy tym w sobie zamknięci, nieufni i skryci, i nic wam nie powie mędrca szkiełko i oko, jeśli nie macie wiary w nas i odczuwania z nami.

I badać nas winien etnolog, socjolog, przyrodnik, a nie pedagog, demagog.

A bratem jedynym wśród was jest artysta, życzliwy ludowi naszemu w chwili natchnienia, rzadkiej, kapryśnej, wyjątkowej chwili. Wówczas przypomina wam dziecko. Ale i on tylko – bajkę nam opowie.

No tak: kierujecie się względem nas humorem, rzadko dobrym, często złym.

Smutny się obudziłem.

Łatek

Obudziłem się smutny.

Kiedy się jest smutnym, nie jest źle. Smutek – to łagodne i przyjemne uczucie. Dobre myśli przychodzą do głowy. Żal wtedy każdego: i mamy, że jej mole suknię zniszczyły, i taty, że pracuje, i babci, że staruszka i niedługo umrze, i pieska, że mu zimno, i kwiatka, że listki zwiesił i pewnie chory. Chce się pomóc każdemu i samemu chce się poprawić.

Przecież lubimy smutne bajki także, to znaczy, że potrzebny nam smutek, który jest jakby aniołem, który stanie i patrzy, i rękę na twojej głowie położy, i jakby skrzydłami oddycha.

Chciałby człowiek być sam albo z kimś jednym porozmawiać o różnych rzeczach.

I boi się, że mu ktoś ten smutek zepsuje, nie zepsuje, ale spłoszy.

Stanąłem przy oknie, a na szybach porobiły się w nocy piękne kwiaty. Nie kwiaty, ale liście. Palmy takie. Dziwne liście, dziwny świat. Bo dlaczego tak się stało, skąd to się wzięło?

– Dlaczego się nie ubierasz? – pyta się ojciec.

Nic nie odpowiedziałem, tylko podchodzę do ojca i mówię:

– Dzień dobry.

I pocałowałem ojca w rękę, a on się na mnie spojrzał.

Już teraz prędko się ubieram. Zjadłem i idę do szkoły.

– Co ty tak dziś pędzisz do szkoły? – pyta się mama.

– Wstąpię do kościoła – powiadam.

Bo sobie przypomniałem, że nie bardzo się modlę, i przykro mi się zrobiło.

Więc wychodzę przed bramę i patrzę, czy Mundek nie idzie. Ale nie.

Woda pozamarzała. Już chłopcy wyrabiają ślizgawkę. Żeby wyślizgać na gładko. Z początku mały kawałek, a potem coraz dalej – i już wszyscy mogą się ślizgać.

Przystanąłem, ale nie. Idę dalej.

I zamiast Mundka spotykam Wiśniewskiego. A on:

– Te, trypsztyk, jak się masz?

Nie zrozumiałem najprzód59, czego chce. Dopiero sobie przypomniałem, że daje mi nowe przezwisko. Od tego rysunku wtedy. Że tryptyk narysowałem.

Mówię:

– Odsuń się.

A on staje na baczność, salutuje i mówi:

– Rozkaz!

Widzę, że szuka zaczepki, więc przechodzę na drugą stronę. A on mnie jeszcze tylko pchnął – i zaraz skręciłem w poprzeczną ulicę.

„Mam czas – myślę sobie – obejdę naokoło”.

Niechętnie idę do szkoły. Tam zaraz krzyk, popychają, każdy coś mówi. Czasem umyślnie idzie się powoli albo dalszą drogą, żeby od razu zaczęła się lekcja. Przyjemnie przyjść akurat na dzwonek, bo zaraz pan wchodzi i jest spokój. Żeby mieć zegarek, toby można wyliczyć, a tak to się spóźnić nawet można.

Ale nic. Jeszcze w jedną ulicę skręciłem. Jakby mnie tam ktoś wołał, jakby mnie coś pchało. A bywa, że człowiek coś robi i sam nie wie dlaczego. I wychodzi na złe albo na dobre. Jak wyjdzie na złe, mówi się, że skusiło. Bo dopiero aż później dziwi się: dlaczego tak zrobiłem?

Więc sam nie wiem, ale więcej okrążam, zupełnie inną drogą. Ano, idę, a tu nagle stoi na śniegu piesek.

Taki mały, taki wystraszony. Stoi na trzech łapkach, a czwartą trzyma w powietrzu. I drży – i trzęsie się. A ulica pusta. Tam gdzieniegdzie tylko ktoś idzie.

Stoję i patrzę na niego, i myślę, że go pewnie wygnali, a on nie wie, gdzie iść. Biały, tylko jedno ucho ma czarne i koniec ogonka czarny. I ta łapka mu wisi, i żałośnie patrzy na mnie, żebym się zaopiekował. Aż podniósł ogonek, ale tylko dwa razy jakoś smutnie zakiwał. Tylko w jedną i w drugą stronę, jakby nadzieja w niego wstąpiła. I do mnie. Ale widać, że go boli. Tak mi się zdawało. I znowu stoi i czeka. I to czarne ucho postawił do góry, a białe zwieszone. I zupełnie jakby prosił, ale się jeszcze boi. Oblizał się – pewnie głodny – i patrzy tak błagalnie.

Ja na próbę idę parę kroków, a on za mną. Tak na tych trzech łapkach utyka, a co się obejrzę, przystaje. Przyszło mi na myśl, żeby tupnąć nogą i zawołać „do domu”, żeby zobaczyć, dokąd pójdzie. Ale mi go żal było, więc nie krzyknąłem, tylko mówię:

– Idź do domu, bo zmarzniesz.

A on już prosto do mnie.

Co tu robić? Przecież go nie zostawię, bo zmarznie.

A on podszedł – no, podeszedł60 – zupełnie blisko i pokornie przywarł do ziemi i drży. I już pewien jestem – już jestem zupełnie pewny, że mój Łatek jest bez-dom-ny. Może już całą noc się błąkał? Może to już ostatnia jego godzina wybiła? I ja akurat zupełnie inną drogą idę do szkoły, i akurat mogę go uratować w tej ostatniej godzinie.

Biorę go na rękę, a on mnie polizał. Cały zimny, a języczek tylko trochę ciepły. Więc prędko rozpinam palto – i pod palto go – tylko mu łebek wyścibiłem, sam aby pyszczek, żeby mógł oddychać. A on pogrzebał łapkami, aż się tam o coś zaczepił, żeby nie wypaść. A ja chcę go podtrzymać, ale się boję, żeby mu łapki nie urazić, więc go ręką objąłem, a tu mu serce bije tak, aż się tłucze.

Żebym wiedział, że mama pozwoli, tobym jeszcze zdążył do domu. Co by szkodziło, żeby sobie był? Ja bym go ze swego karmił. Ale się boję wracać do domu, a do szkoły mnie z nim nie wpuszczą. No, a on już się wygodnie ułożył pod paltem i przestał się ruszać, i ślepki przymrużył, i ja go tak pod paltem trzymam, to mi w rękaw w górę trochę podszedł, a on nawet nie chce oddychać powietrzem, tylko wsunął mordkę w rękaw i chucha. I już się cały robi cieplejszy. Pewnie zaraz zaśnie. Bo jak całą noc na mrozie i nie spał, to teraz na pewno już zaśnie. I co ja wtedy zrobię?

 

Rozglądam się, a tu sklepik. Myślę:

„Co będzie, to będzie. Wejdę. Może się z tego sklepu zabłąkał? Spytam się”.

Wiem, że nie, ale probuję61, bo co miałem robić?

Więc wchodzę i pytam się:

– Czy to nie pani piesek?

A ona spojrzała i mówi:

– Nie.

Ale ja nie wychodzę. Żebym miał pieniądze, tobym mu mleka kupił.

A ta pani mówi:

– Pokaż no go.

Ja ucieszony prędziutko go wyjmuję, a on już śpi. I mówię:

– Ooo.

A ta pani jakby się czegoś namyślała i mówi znów:

– Nie, nie mój.

A ja:

– Może pani wie czyj? Bo musi tu być z niedaleka.

A ona:

– Nie wiem.

Więc mówię:

– Jemu zimno, proszę pani.

I tak go trzymam, a on się nawet nie ruszył, tak – mocno śpi. Żebym nie czuł, tobym myślał, że umarł – że martwy już.

A wstydzę się powiedzieć, żeby go choć tymczasem wzięła, że go potem zabiorę. I przyszło mi do głowy, że jak nie, to może go pan woźny u siebie zatrzyma przez lekcję. Bo ten z pierwszego piętra jest zły, ale z drugiego dobry: rozmawia, żartuje z nami i ołówki temperuje.

A pani mówi:

– Ty na tej ulicy mieszkasz?

Niby że mnie nie zna i nic nie kupuję, więc po co stoję?

– No, idź już, idź – mówi – do szkoły cię matka posłała, a ty psem się bawisz. I drzwi dobrze zamknij.

Myślała, że jak taki zafrasowany, to pewnie zapomnę drzwi zamknąć i zimna napuszczę. Bo każdy myśli tylko, żeby jemu ciepło było. A przecie62 pies też boskie stworzenie.

Wychodzę i już nie wiem, co robić, ale jeszcze próbuję:

– Niech pani zobaczy, taki biały, nie parszywy wcale.

Ale ręką zasłaniam, że ma łapkę kulawą. A może mu tylko zmarzła?

A ona:

– Nie zawracaj ty mi psem głowy.

Masz: już głowę zawracam. Niby to moja wina, że pies marznie na mrozie.

Ano, trudno. Jeżeli się pan woźny nie zgodzi, to niech sam go wyrzuci.

I chłopcy zaraz wrzasku narobią na całą szkołę:

– Ooo, psa – psa przyniósł!

I nauczyciel jaki usłyszy. A trzeba w tajemnicy. A ja tyle czasu niepotrzebnie straciłem, więc prędko pakuję go nie pod palto, ale pod kurtkę, już nawet nie zważam, że mu będzie duszno. I pędem do szkoły. Bo pan woźny na pewno się zgodzi. Pożyczę od kogo i dam na mleko dla mojego Łatka.

Łatkiem go nazwałem.

Pędzę tak, a on się już zupełnie rozgrzał. Przez koszulę – tak go sobą zagrzałem – i dopiero się zbudził, i zaczyna drapać, kręcić się, aż nosek wyścibił i szczeknął – nie szczeknął, ale mruknął – taki głos wydał, że mu dobrze i że dziękuje. Z początku zimno od niego szło mi w piersi, a teraz już on mnie grzeje. Jakbym dziecko tulił. Nachyliłem się i pocałowałem, a on oczy przymrużył.

Dopiero ja od razu do woźnego:

– Proszę pana, niech pan go schowa! Taki był zmarznięty.

– Kto zmarznięty?

– On.

Zobaczył, że psa trzymam. Zrobił się markotny.

– A ty skąd go wziąłeś?

– Z ulicy.

– Po coś go brał – cudzego psa?

– On bezdomny. Łapkę ma przetrąconą.

– No i gdzie ja go schowam? Po coś go ruszał? Może on tam miał kogo?

– Nikogo – mówię. – Wszystkich się pytałem. Jakby miał, toby go w mróz z domu nie wyganiali.

A on:

– Parszywy może jaki.

– Co też pan mówi! Bielutki.

Niby się obraziłem, a cieszę się, bo jak weźmie do oglądania, to zatrzyma.

Ale już któryś zobaczył, więc prędko go pod kapotę. A pan woźny mówi mu:

– Odejdź. Patrz, buty masz zaśnieżone.

I odpędził. I jeszcze nie chce. Mówi:

– Jak was tu tyle i każdy mi zacznie psy z ulicy znosić?

– Proszę pana, tylko na parę godzin. Ja go zaraz wezmę do domu.

– Akurat ci pozwolą.

Mówię:

– Pójdę na tę ulicę, może się kto przyzna do niego.

Podrapał się w czoło, a ja myślę „dobrze”.

Jeszcze marudzi:

– Mało tu mam z wami – powiada – jeszcze z psami.

No i wziął. Ludzki człowiek. Ten z pierwszego piętra by nie wziął – jeszcze by nawymyślał.

No i wziął. A już chłopcy zaczęli się gromadzić. A mój Łatek jakby rozumiał, bo ani drgnie, tylko na mnie patrzy. I już był dzwonek. I Łatka tymczasem umieściłem, i nie spóźniłem się do klasy. I lekcja się zaczęła.

Siedzę, ale mi smutno. Bo chociaż Łatkowi teraz ciepło, ale pewnie głodny.

Siedzę, ale myślę, skąd zdobyć pieniądze na mleko dla Łatka.

Siedzę, ale myślę, że spałem całą noc w ciepłym łóżku i ani wiedziałem, że psina na mrozie nocuje i że choćbym wiedział, to i tak nic nie poradzę. Bo co? Przecież się nie ubiorę, nie pójdę w nocy Łatka po ulicy szukać.

Siedzę, ale mi smutno, że mógłbym tym smutkiem całą klasę obdzielić. Już chyba nigdy nie będę się z chłopakami ganiał. Bo wczoraj bawiliśmy się a to w konie, a to w polowanie. Takie dziecinne zabawy. Nikomu pożytku nie przyniosą. Żeby mi pozwolili wziąć mego pieska do domu, tobym się przynajmniej zaopiekował. Wykąpałbym go, wyczesał, musiałby być bielutki jak śnieg. Jakby chciał, tobym go różnych sztuk nauczył. Ale cierpliwie, żeby nie bić. Nawet bym na niego nie krzyczał. Bo słowo często tak samo boli jak uderzenie.

Jeżeli się lubi nauczyciela, to nawet najmniejsza uwaga boli. Powie tylko:

– Nie kręć się.

Albo:

– Nie rozmawiaj.

Albo:

– Nie uważasz.

I już ci przykro. Zaraz patrzysz, czy tak sobie tylko powiedział i zapomni, czy już się gniewa.

A Łatek będzie mnie lubił, więc jak źle jaką sztukę zrobi – no, powiem mu, że źle, ale zaraz pogłaszczę, a on zamerda ogonkiem i będzie się starał.

Nie będę drażnił, nawet na żarty, żeby go nie przyuczać do złości. Bo to dziwne, dlaczego przyjemnie drażnić psa, żeby szczekał. I ja wczoraj kota postraszyłem. I przypomniałem sobie, i wstyd mi się zrobiło. I co ja od niego chciałem? A jemu pewnie też serce mocno ze strachu biło. I czy koty naprawdę są fałszywe, bo może tylko tak mówią?

A pani mówi:

– Czytaj dalej.

Niby ja.

A ja ani wiem co, bo nawet książki nie otworzyłem.

Stoję jak głupi. Oczy wytrzeszczyłem. I żal mi i Łatka, i siebie.

A Wiśniewski mówi:

– Trypsztyk wrony łowił63.

Aż mi łzy napłynęły do oczu, więc spuściłem głowę, bo nie chciałem, żeby kto widział.

Pani się nie gniewała, tylko mówi:

– Książki nawet nie otworzyłeś. Chyba cię za drzwi postawię.

Powiedziała pani: „postawię”, a nie „wyrzucę”.

Ale nie wyrzuciła, tylko:

– Stój w ławce.

Nawet nie w kącie.

Musiała się pani domyśleć, że coś się ważnego stało. Bo żebym ja był panią, a chłopiec by siedział nad zamkniętą książką, tobym się zapytał, co ma za zmartwienie, co się z nim porobiło.

No, a gdyby się pani spytała, dlaczego nie uważam, czybym powiedział? Przecież nie. Bo co to panią może obchodzić. Jak lekcja – to lekcja. No i nie mogę zdradzić pana woźnego.

A pani powiedziała:

– Stój w ławce.

A potem jeszcze mówi:

– A może wolisz za drzwiami?

Ja taki czerwony, nic nie odpowiadam. A oni zaraz w krzyk. Jedni mówią:

– Chce za drzwi.

A drudzy:

– Nie woli, proszę pani!

Byle co, zaraz sobie zabawę robią, kontenci64, że się lekcja przerwała. Nie pomyślą, że człowiekowi przykro i boi się, że panią rozgniewają.

No i dzwonek, i tak się skończyło. A ja lecę do pana woźnego.

Ale mnie woźny z naszego piętra zatrzymał – ten zły.

– Gdzie? – pyta się. – Nie wiesz, że nie wolno?

Więc już się boję, ale myślę:

„Pożyczę skądciś dziesięć groszy na mleko”.

Może od Bączkiewicza? On zawsze ma pieniądze. Ale nie da, bo go mało znam. I jak raz od niego chcieli pożyczyć, powiedział:

– Będę ci pożyczał, pętaku.

Myślę tak: „Może ten – może ten” – i rozglądam się. Ale przypominam sobie, że mi przecie Frankowski winien pięć groszy. Szukam, a on się bawi – ucieka.

– Słuchaj, oddaj mi pięć groszy.

– Odsuń się – mówi – nie przeszkadzaj.

– Ale mnie potrzebne.

– Później, teraz nie mogę.

– Ale mnie potrzebne!

– Mówię ci, że później! Nie mam teraz.

Widzę, że się złościć zaczyna, no i nie ma, więc co mu zrobię. Mundek też.

Nie ma rady, idę do Bączkiewicza. Jego ojciec ma sklep: bogaty.

A on:

– Na co ci?

Mówię:

– Koniecznie mi potrzeba.

A on:

– A kiedy oddasz?

– Jak będę miał.

Bo co mam mówić. Inny powie:

– Jutro.

I nic sobie z tego nie robi. Jeszcze naurąga65, jak się upominać. Powie:

– Odczep się.

Dorośli, żeby najbiedniejsi, mają choć dwadzieścia groszy, a my dla pięciu groszy musimy się czasem męczyć. Bardzo przez to cierpimy, że nie mamy choć najmniej, ale stale. Żeby z góry wiedzieć, że będą.

– No co, pożyczysz?

– Kiedy nie mam.

– Masz – mówię – tylko nie chcesz dać.

Gdybym powiedział na co, toby dał. A może powiedzieć?

A on:

– Napożyczałem już, a nikt mi nie oddaje. Idź do Franka: już miesiąc winien mi dwadzieścia pięć groszy.

A Franek nikomu nie oddaje, więc się skrzywiłem, ale nie mam rady.

Szukam, ale znaleźć nie mogę. Bo gdzie? W takim tłoku?

A Bączkiewicz nawet dobry, nie lubi odmawiać. Tylko ciekawy: wszystko lubi wiedzieć. I sam mnie zaczepia:

– Co, dał?

– Nie wiem, gdzie jest.

Pomyślał trochę i mówi:

– Powiedz, po co ci?

– To dasz?

– Dam.

– A masz?

– Mam, ale chcę kupić dyktę; chcę ramkę zrobić.

Więc mu prędko powiedziałem i przekradamy się na drugie piętro razem, a tu dzwonek. Trzeba iść do klasy.

Niespokojny jestem. Łatek głodny, może zacznie piszczeć, skomleć i pan woźny weźmie go i wyrzuci.

Nazwałem go Łatkiem. Ale teraz myślę, że niedobrze. Wygląda jakby przezwisko. Pies nie rozumie co prawda, ale człowiekowi byłoby przykro. Może go Śnieżek nazwać, że go na śniegu znalazłem? Albo Bielas – Bielasek. Albo coś od zimy.

Myślę tak, jakbym już wiedział, że mi go trzymać pozwolą.

Ale pani ze sklepu i woźny mówili, że ma właściciela, więc może się przepytać chłopaków koło tej bramy. Ale tam nawet bramy blisko nie było. I przyzna się który, że jego, a nieprawda: pobawi się i znów na mróz wyrzuci. I choćby naprawdę, i tak o niego nie dbają, kiedy go wygonili. A może sam uciekł? Przecież go nie znam, nie wiem, jaki jest. A młode psiaki są psotne. Może co zbroił, bał się kary i uciekł sam z domu.

Męczę się, bo nie wiem, co robić. Bo i to, i to, i to – jakbym miał dziecko, taki skłopotany siedzę. A Śnieżek myśli pewnie, że o nim zapomniałem. A pies tak samo żyje jak dziecko. Dziecko płacze, a pies skomle żałośnie. I szczeka z gniewu albo z radości. I bawi się tak samo. I patrzy w oczy, i dziękuje, poliże – i warczy; jakby ostrzegał i mówił „przestań”.

 

Ale sobie przypomniałem, że lekcja i trzeba uważać, bo już i tak w ławce stałem.

Kiedy byłem dorosły, myślałem, że łatwo być pilnym uczniem, uważać na lekcjach i dobrze się uczyć. A teraz dopiero widzę jak trudno. Kiedy byłem nauczycielem, a miałem zmartwienie, też na lekcji nie uważałem, a nikt mnie do kąta nie stawiał. Przeciwnie nawet: wtedy surowszy byłem i ciszej być musiało w klasie, żebym się mógł martwić wygodnie.

Oj, Bielasku, Bielasku! Mały jesteś i słaby, więc poniewierają, lekceważą ciebie. Nie jesteś wodołazem, który ratuje tonących, albo bernardynem, który w górach zmarzniętych ze śniegu wykopuje. Ani psem Eskimosa. Ani nawet mądrym pudlem jak pudel wuja.

Pójdę z moim pieskiem do wuja, niech się zaprzyjaźni. Bo pies też lubi towarzystwo.

Myślę: „Pójdę do wuja”. Nie myślę, ale marzę. Bo na pewno mi go wziąć nie pozwolą.

Dorosły powie dziecku: „Nie wolno, nie można” – i zaraz zapomni. Nawet nie wie, jaki ból zadaje.

Kiedy chciałem być dzieckiem, myślałem tylko o zabawie i że dzieciom wesoło, że o niczym nie myślą i nic ich nie obchodzi. A przecie większy mam teraz w duszy niepokój o jednego pieska na trzech łapkach niż dorosły o całą rodzinę. Alem66 się wreszcie doczekał dzwonka.

No i dajemy panu woźnemu dziesięć groszy na mleko. A on mówi.

– Czekałbym tam na wasze dziesięć groszy! A patrzcie tylko, co ten pies narobił.

I prowadzi nas, a tam Łatek zamknięty piszczy w ciemnej komórce.

– To nic – mówię. – Czy można tą ścierką, to wytrę?

I wytarłem, i nawet wcale się nie brzydziłem.

A Bielasek mnie poznał, bo się ucieszył. Mało na korytarz nie wyleciał. Tańczy w kółko i podskakuje. Całkiem zapomniał o swojej biedzie i niebezpieczeństwie. Już może teraz by leżał rozciągnięty i nieżywy na zimnym śniegu.

– No, wynoście się – powiedział pan woźny, ale się zaraz poprawił i mówi:

– No, idźcie już, bo nie mam czasu.

Bo dorosłemu nikt nie powie „wynoś się”, a dziecku często się tak mówi. Zawsze jak dorosły się krząta, to dziecko się plącze, dorosły żartuje, a dziecko błaznuje, dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy, dorosły jest ruchliwy, dziecko wiercipięta, dorosły smutny, a dziecko skrzywione, dorosły roztargniony, dziecko gawron, fujara. Dorosły się zamyślił, dziecko zagapiło. Dorosły robi coś powoli, a dziecko się guzdrze. Niby żartobliwy język, a przecie niedelikatny. Pędrak, brzdąc, malec, rak – nawet kiedy się nie gniewają, kiedy chcą być dobrzy. Trudno, przyzwyczailiśmy się, ale czasem przykro i gniewa takie lekceważenie.

Biedny Bielasek (a może lepiej – Śnieżek?), znów dwie godziny ma siedzieć w ciemności zamknięty.

– A może by go trzymać pod bluzą, może będzie spokojny?

– Głupiś67 – powiedział pan woźny i zamknął na klucz.

A Mundek spotyka i mówi:

– Co ty masz za tajemnice?

Zazdrosny, że nie wie. Więc mu powiedziałem.

– To taak? To ty jemu wpierw powiedziałeś?

– No, musiałem, bo nie chciał pożyczyć na mleko.

– Wieeem, wieeeem.

Żal mi Mundka, bo i mnie byłoby przykro, gdyby innemu naprzód powiedział. Ale na dużej pauzie pytam go się:

– No, chcesz iść zobaczyć?

A tu na drugim piętrze chłopaki papierosy palili i idzie śledztwo, kto palił, kto na drugie piętro wchodził. (A nie mówi się „wchodził”, tylko „łaził”).

A nasz woźny mówi:

– Ciągle ich zganiam, a oni się przekradają.

I patrzy na nas. A ja się schowałem za Tomczaka. Boby od razu poznali, bo się zrobiłem czerwony. Od razu mi się gorąco zrobiło. A dorośli, jak dziecko o coś pytają, a ono się zająknie i zaczerwieni, zaraz myślą, że kłamie albo że winien. A my się od samego podejrzenia rumienimy ze wstydu, ze strachu albo w ogóle serce mocno tłucze. A niektórzy jeszcze mają zwyczaj, że każą w oczy patrzeć. No a są tacy, co winien, a prosto w oczy patrzy i łże, aż się kurzy. Takim dobrze. Bo najgorzej się dzieje dziecku wrażliwemu. Niewinne, a cierpi. Bo dorośli krzyczą na wszystkich. Zaraz mówią: „wy”.

„Wy zawsze. Wy nigdy. Wy wszystkie”.

Krzyczą i grożą wszystkim:

„Już ja was znam! Wasze wykręty! Ja już teraz z wami!”

I wrażliwy boi się, żyje w ciągłym strachu. Jak zając. Bo zając nawet jak śpi, boi się. A i my też mamy sny niespokojne. I budzimy się w strachu.

Skrzypnie coś w nocy, to się zdaje, że chodzi albo duch, albo morderca. Albo się coś w oknie pokaże, albo się coś białego rusza. Nakryjesz się kołdrą na głowę, spocony, oddychać się boisz, tylko myślisz:

„Co będzie, jak mnie dotknie jaka zimna ręka?”

Najstraszniejsze bajki się wtedy przypominają, różne wiadomości straszne z gazety.

Bo nie tylko w bajkach dzieją się straszności. Bo są przecie ludzie bez nóg, bez nosa, bo człowiek może oślepnąć, zwariować, bo idzie sobie ktoś po ulicy, nagle się przewróci i zaczyna się rzucać, a z ust mu piana leci; zupełnie szedł, jak wszyscy, i nagle tak się stało. Zbierają się ludzie i radzą, a ciebie odpychają. A ty nie chcesz, a musisz patrzeć: jak skamieniały.

A czarna ospa, galopujące suchoty, a egipskie zapalenie oczu, gangrena, zakażenie krwi? Nie zwraca się na te strachy uwagi. Bo dorośli umyślnie dużo rzeczy mówią, żeby dzieciaki słuchały i zanadto nie dokazywały. A ty widzisz, że cię samochód nie przejechał, żeś z okna nie wypadł, nogi nie złamali, oka nie wybili. No i przestajesz im wierzyć. Zresztą nie można ciągle być tylko ostrożnym.

Ale niech przyjdzie taka noc, wszystko się od razu przypomina. A tu wszyscy śpią, a tu ciemno albo księżyc świeci. Więc się znów boisz, że może zaczniesz we śnie po ścianach i po dachach chodzić.

Dziwne. Raz jest się tak odważnym, że w największy bój albo w nocy na cmentarz, a raz znów byle głupstwo nastraszy. I trudno powiedzieć, czy się jest odważnym, czy tchórzem.

I w ogóle bardzo trudno wiedzieć, jakim się jest naprawdę. Bo jak zadam sobie pytanie: czy jestem porządny, tak jak chłopak powinien, sam nie wiem. Bo sobie przypomnę różne tajemnice, ale zaraz myślę:

„A inni są przecie gorsi”.

Nawet jeżeli się zdaje, że ktoś porządniejszy ode mnie, lepszy, toć przecie68 nie wiem o nim wszystkiego, co robi i co myśli. Bo czasem ktoś może udawać albo nie robi nic złego, bo się boi, że się może wydać.

Są znów tajemnice, kiedy się nic złego nawet nie zrobiło. Chyba dzieci najwięcej takich mają tajemnic. A muszą się ukrywać, bo im nie wolno. Na przykład ja teraz. Bo i co w tym złego, że się nad głodnym, zmarzniętym psem zlitowałem. Zmarznięty piesek – żywa istota.

Bo dlaczego dorośli tyle zabraniają?

No i co?

Powiemy pani na lekcji:

„Niech pani pozwoli wziąć Śnieżka do klasy. Zobaczy pani, że będziemy spokojni, że będziemy uważali”.

A już. Nic by z tego nie wyszło. Pierwszy Wiśniewski zacząłby na złość dokazywać.

Źle, że jesteśmy razem – i delikatni, i ordynarni, i honorowi, i bez ambicji. Przez nich żadnej obietnicy, żadnego słowa nie można dotrzymać. Przez nich wszystko się zawsze źle kończy.

Przez nich dorośli nam nie ufają, nie wierzą i lekceważą wszystkich.

Bez nich byłoby może mniej śmiechu i wesołości, ale życie byłoby spokojniejsze.

Ale dorośli myślą, że my tylko łobuzów lubimy, że tylko najgorszych słuchamy i co nam tylko powiedzą, zaraz robimy. Że oni wszystkich psują!

Nieprawda. Jak my takiego łobuza dziesięć razy nie posłuchamy, nikt o tym nie wie. A jak raz coś z nim razem zrobimy – zaraz huzia na wszystkich.

Ładnie by świat wyglądał, gdybyśmy naprawdę zawsze i wszyscy ich tylko słuchali. Ładnie by wyglądał, gdybyśmy ich nie uspokajali.

Ile razy się mówi:

„Daj spokój – zostaw – przestań – nie rób tego. Ej, bo będziesz potem żałował!”

I posłucha się łobuz. I doprawdy, jeżeli dorośli mogą z nimi wytrzymać, nasza w tym zasługa.

No i skończyło się tak, że kto palił papierosy na drugim piętrze, nie wiadomo, a my pieska naszego nie widzieliśmy.

Dopiero po szkole pan woźny mówi:

– Bierzcie go już, a drugi raz mi tu psów nie przyprowadzajcie, bo nie mam czasu. Razem z psem pomaszerujecie do kancelarii.

I wyszliśmy: ja, Mundek i Bączkiewicz. I Łatek. (Niech już zostanie Łatek).

Jakże się cieszył, kiedyśmy go puścili na swobodę. Jak wszystko, co żyje, ciągnie do wolności. Czy człowiek, czy gołąb, czy pies.

Radzimy we trzech, co dalej robić. A Bączkiewicz zgodził się wziąć go do jutra, a ja się tymczasem przepytam.

A jakby żal miałem do Bączkiewicza, kiedy mi Łatka mojego zabierał.

Przecież on mój. Przecież ja go grzałem pod kapotą. On mnie pierwszego polizał. Ja go znalazłem i przyniosłem do szkoły, i o nim cały czas myślałem. A Bączkiewicz dał tylko przecie dziesięć groszy – i już.

Boże mój, czy sprawiedliwie, że jednym rodzice pozwalają, a drugim nie? Każdy najwięcej kocha swoich rodziców i dom. Ale wie, że inny ojciec pozwala – i ma żal. Porówna siebie z innymi i boli go.

Dlaczego Bączkiewicz bierze Łatka i nic, a ja się muszę dopiero prosić i pewnie skończy się na niczym.

Że jeden bogatszy, a drugi biedniejszy, i bogatszy może, co chce, kupować – to głupstwo. Wolność ważniejsza od bogactwa.

No, bo jeśli się wie, rodzice naprawdę nie mają, jeszcze się ich więcej kocha tą żałością. Kto będzie się gniewał, że ojciec nie ma roboty albo mało zarabia? Ale jak na niepotrzebne rzeczy wydaje, a dziecku poskąpi, o sobie tylko myśli, a dziecku żałuje – tu już trudno, tu i ksiądz nie pomoże. Bo dlaczego ojciec Mundka na wódkę wydaje i jeszcze awantury wyrabia?

Żal mi Mundka i żal mi Łatka białego, że się przez niego tyle namartwiłem, a teraz inny zabiera.

– Możesz mi nie oddawać tych dziesięciu groszy – mówi Bączkiewicz.

A ja:

– Bez łaski. Może jutro ci jeszcze oddam.

A on:

– Jak masz być zły, możesz go nie dawać.

Ja:

– Chodź, piesiunio, pożegnamy się.

A Łatek się wyrywa i nawet nie rozumie, że to jest rozstanie. Potem dopiero oparł mi się łapkami na piersiach i niby wesoło macha ogonkiem (z tą czarną kitką) – i patrzy – — – prosto – — – w – — – oooczy!

Aż mi się łzy zakręciły.

I dopiero – — – liznął mnie w same usta. Że przeprasza.

I ja go przytuliłem ostatni raz!

Aż Mundek leciutko pociągnął mnie za kieszeń.

– No już chodź.

I prędko poszliśmy, i nawet się nie obejrzałem.

Mundek przez całą drogę mówił o gołębiach, królach69, o srokach, jeżach. A ja tylko jakie słowo wtrąciłem. I droga do domu przeszła niepostrzeżenie. Bo jest tak: niby godzina na zegarze zawsze taka sama, ale w człowieku jest jakby inny zupełnie zegar, inaczej zupełnie pokazuje. Czasem godzina przeleci, ani się spodziejesz, czasem wlecze się, że już chyba nigdy nie skończy. Czasem ledwo wejdziesz do szkoły, już dzwonek i powrót do domu. A jeżeli się źle powiedzie, czekasz, zanim się cały ten kram skończy, i wychodzisz jak więzień, i nawet już sił nie ma, żeby się cieszyć.

No i żegnam się z Mundkiem, ale coś mnie skusiło, że się pytam:

– A czy twój stary urżnął się wczoraj znowu?

Mundek się zaczerwienił i mówi:

– Myślisz, że mój ojciec co dzień pije?

Tak prędko odszedł, że nic już nie zdążyłem. Po co mi to było? Przez brak zastanowienia powie się coś czasem, a potem już nic nie poradzisz.

Raz mi ojciec powiedział przysłowie:

– „Jest to cnota nad cnotami trzymać język za zębami”.

Bardzo mądre przysłowie. Wtedy nawet byłem zły i nie podobało mi się. Bo coś powiedziałem, co było prawdą, a krzyczeli na mnie, jakbym nie wiem jakie kłamstwo powiedział. Nikt się nie pytał, więc mogłem nie mówić. Ale byłaby nieszczerość, że się prawdę w sobie kryje.

Dużo jest w życiu fałszu. Kiedy byłem dorosły, przyzwyczaiłem się, już mnie nie obchodziło. Jest – no to jest – trudno – a żyć trzeba. Teraz inaczej czuję – znów boli, że człowiek nie może powiedzieć człowiekowi, co naprawdę myśli. Tylko ciągle trzeba udawać.

Bo kłamstwo może być takie sobie – ani złe, ani dobre. Ale człowiek fałszywy – to już chyba najgorszy. Co innego myśli, co innego mówi, w oczy tak, za oczy inaczej. Już wolę stawiaka70, kłamczucha, każdego wolę niż fałszywego, bo jego najtrudniej poznać. Tamtemu powiem:

58Pytlasiński, Władysław (1863–1933) – mistrz świata w zapasach. [przypis edytorski]
59najprzód (daw.) – naprzód, z początku. [przypis edytorski]
60podeszedł – dziś popr. forma 3 os. lp cz.przesz. r.m.: podszedł. [przypis edytorski]
61probować – dziś popr.: próbować. [przypis edytorski]
62przecie – dziś: przecież. [przypis edytorski]
63wrony łowić (pot. przen.) – zamyślić się, nie uważać. [przypis edytorski]
64kontent (daw., z łac.) – zadowolony. [przypis edytorski]
65naurągać – nakrzyczeć, nawymyślać, obrazić brzydkimi słowami. [przypis edytorski]
66alem się doczekał – dziś: ale się doczekałem. [przypis edytorski]
67głupiś – dziś: jesteś głupi. [przypis edytorski]
68toć przecie – dziś: to przecież. [przypis edytorski]
69król – tu: królik. [przypis edytorski]
70stawiak (daw. pot.) – osoba, która zachowuje się niegrzecznie i arogancko, aby zrobić wrażenie odważnej i niezależnej. [przypis edytorski]