Za darmo

Kiedy znów będę mały

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Kiedy znów będę mały
Kiedy znów będę mały
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I dlatego właśnie przyjemnie się bawić samemu, bez dorosłych. Dorosły z góry mówi, jak ma być, sam wybiera, kto czym ma być, i popędza, jakby mu czasu było szkoda. A przecież nie zna chłopców dokładnie.

Dobrze dla odpoczynku trochę się poswarzyć31.

Zejdą się w kupkę i radzą. Czasem spokojnie, a czasem w złości.

Jeżeli się stanie, że się uderzył albo mu co pęknie (z ubrania), całą winę składa się na tego, kto inaczej robił, niż była umowa.

– Przez ciebie.

On się broni, że nie, ale czuje winę. I my wiemy, że przykro przyznać się do winy, chyba że zanadto sobie pozwala albo że kto już się zanadto czepia.

– No dosyć.

– Więc się bawimy czy nie?

– No dobrze, już dobrze. Więc zaczynamy.

– Przestańcie się kłócić.

– Kto nie chce, może sobie odejść.

Więc zając do bramy i na ulicę, a my za nim. On na drugą stronę i my na drugą. Nam łatwiej, bo jak jeden zwolni biegu, drugi z boku zachodzi i nastraszy. My równą drogą, a on zygzakami musi nakładać. Ale wybraliśmy dobrze, bo zając starszy o jakie dwa lata, silniejszy i prędzej biegnie. Złapiemy go w końcu, ale cała sztuka, jak długo się będzie bronił.

No i złapaliśmy aż na trzecim piętrze. Zmordowany był, ledwo dyszał. Żywcem go złapaliśmy, bo już się nawet nie bronił, sam się poddał.

I usiedliśmy na schodku, i rozmawiamy. My też byliśmy zmęczeni, bo po schodach w górę. Tylko tak w sobie powiedzieliśmy, że żeby nie wiem co, już się nam nie wymknie, że go mieć musimy.

Mógł się jeszcze chyba skryć do mieszkania, do nory. Ale nie w tej sieni mieszka.

A on mówi:

– Jakbym chciał, tobyście mnie nie złapali.

My mówimy, że przecie nie mógł już uciec.

On mówi:

– Jakbym chciał, tobym mógł.

– To i my mogliśmy prędzej złapać, tylkośmy nie chcieli zmordować się na całego. I ciebie nam było żal.

– A żal! Jakeście mi ani na chwilę nie dali odpocząć. Nawet prawdziwy pies tak nie goni.

– Więc po coś leciał na ulicę, kiedy było wymówione?

– A co? Bo gdzie miałem uciekać?

– No to mogłeś się poddać.

– Mądryś32. Trzeba było strzelać. Jakbyś zranił, tobyś mnie miał. Rewolwer trzyma, a nie strzela.

Prawda. Michał powinien był strzelać, a on też gonił. Zapomniał, że jest myśliwym, a nie psem. To był błąd. Gdyby strzelał, byłby się Felek przewrócił, jak już był bardzo zmęczony, byłby się z honorem poddał. Michał jest rozdrażniony.

– Pod Cecorą dostał rewolwer od samego króla, a w zająca strzelić nie potrafi. Bohater.

Michałowi przykro się zrobiło.

– Jak się będziesz wyśmiewał, już ci nic nie powiem.

Wacek zląkł się, że się pokłóci, więc mówi:

– Pamiętasz, jakeśmy się bawili w tygrysy, coś z cyrku uciekł, a ja byłem pogromca?

Zaczęliśmy mówić o tresowanych zwierzętach, co kto widział. O lwach, co skaczą przez ogniste obręcze, o słoniu, co jechał na rowerze, o małpach i psach.

O psach ciekawie mówić, bo każdy sam widział, a o innych zwierzętach więcej się słyszało i czytało.

Wujek Felka ma psa, który służy, aportuje, udaje nieżywego i nie daje się ruszyć. A tu jeden żołnierz na urlop przyjechał i miał psa uczonego. Na podwórku różne z nim sztuki wyrabiał. Bagnet pokazywał chłopakom i o karabinach maszynowych i bombach opowiadał.

– Żeby była wojna, tobym zaraz poszedł na ochotnika.

– Zapytaj się, czyby cię przyjęli.

Za mały.

Westchnienie.

Mówiliśmy o wodołazach, że mają płetwy jak kaczki i tonących ratują. I o topielcach. I już się ciemno zrobiło. I straszno mówić.

– Pan czytał w szkole o Eskimosach.

Rozmawiamy o Eskimosach i o szkole.

Jakby dobrze było, żeby prawdziwi podróżnicy, wynalazcy i wojskowi opowiadali w szkołach, co robią i co widzieli.

– Raz pani opowiadała o swojej wycieczce w Tatrach. Jaka była burza, pioruny. Zupełnie inaczej mówi się, jeżeli widzieć, a inaczej z książek. Mniej ciekawie.

– No tak, opowiadają podróżnicy, ale dorosłym. Dzieciakom tam będą mówić tacy sławni ludzie. Nie warto.

Przycichliśmy. A stróż zapala światło na schodach. Zobaczył nas i pędzi.

– Co wy tu po ciemku robicie? Marsz do domu!

I tak się podejrzliwie rozgląda, że niby tu pewnie robiliśmy, czego nie wolno. Pewnie myślał, że papierosy palimy, bo leżała zapałka, to naprzód na nią, a potem na nas po kolei…

Może nam się tylko zdaje, ale nieufność jest bardzo nieprzyjemna. I jeszcze mają zwyczaj załatwiania różnych spraw przy okazji. Jeżeli nie widzą, to nic, a jak zobaczą, to zawsze:

„Zapnij guzik, dlaczego masz buty zabłocone, czy odrobiłeś lekcje, pokaż uszy, obetnij paznokcie”.

I to nas uczy po trochu unikać, kryć się – nawet jeżeli nic złego nie zrobiliśmy. A kiedy przypadkiem spojrzą, czekamy zaraz na jakąś uwagę. Może dlatego nie lubimy lizuchów. Może on nawet nie lizuch, tylko się zanadto kręci między dorosłymi, nie boi się ich wzroku, więc jest jakby w zmowie.

Kiedy byłem nauczycielem, robiłem tak samo. Zdawało mi się, że tak dobrze, że wszystko widzę i na każdy drobiazg zwracam uwagę. A teraz nie: dziecko powinno być swobodne, kiedy się na nie patrzę. A jeśli chcę coś powiedzieć, to nie, że mi się przypadkiem nawinęło, ale że naprawdę chcę mu coś powiedzieć.

No, siedzimy na schodach po ciemku. A jak mamy siedzieć, jeżeli światło nie zapalone? Rozmawialiśmy sobie. A powiemy, że rozmawiamy, na pewno nam odpowiedzą:

„O czym wy tam możecie rozmawiać? Pewnie o głupstwach jakich?”

Jużci, nie o mądrych. Tak sobie. A czy dorośli zawsze tylko mądrze rozmawiają? Dlaczego zaraz lekceważenie?

Dorosłym się zdaje, że dobrze nas znają. Co tam w dziecku może być ciekawego? Mało żyło, mało wie, mało rozumie. Bo każdy zapomni, jaki był dzieckiem, i myśli, że teraz dopiero najmądrzejszy.

– Marsz do domu! Ruszajcie!

Porozchodziliśmy się niechętnie, powoli, krok za krokiem. Żeby nie myślał, że się go boimy. Bo jakbyśmy naprawdę chcieli zostać i robić, co zabronione, toby nas nie upilnował. Nie tu, to gdzie indziej, nie teraz, to potem.

W domu jeszcze kolacji nie było, więc zacząłem się bawić z Irenką. Bo mam małą siostrę. Tak, i matkę, i ojca, i małą Irenkę.

Bawimy się, że ja zamykam oczy, zatykam uszy i odwracam się do ściany, a ona chowa lalkę, a ja szukam. A jak znajdę, niby nie chcę oddać, tylko trzymam wysoko nad głową. A ona ciągnie za rękę i piszczy:

– Oddaj lalkę, oddaj, oddaj!

Musi powiedzieć „oddaj lalkę” piętnaście albo dwadzieścia razy, bo to jest okup. Jeżeli od razu znalazłem, to mniej, a jak się długo męczyłem, zanim znalazłem, więcej.

Więc raz lalkę schowała pod poduszkę; od razu znalazłem. Dziesięć razy krzyczała:

– Dawaj lalkę!

Drugi raz schowała do kieszeni palta. Trzeci raz za szafę. Czwarty pod łóżkiem. A jak schowała do garnka, długo szukałem, i musiała krzyczeć trzydzieści razy:

– Dawaj lalkę!

I znów. To niegłupia sobie, dziecinna zabawa. Wykryć tajemnicę, znaleźć ukryte, pokazać, że się nie da schować, by znaleźć nie można. Im trudniej zdobyć, tym milsze zwycięstwo. Czy prawda dorosłych, odkrycie, wynalazek, poznanie – czy lalka w garnku albo pod poduszką. Cała przyroda – to Irenka ukrywająca lalkę, a w mozole poszukująca ludzkość – to ja, mały chłopak. Tam zająca goniłem szybkością nóg i sprawnością biegu, tu chwytam lalkę domyślnością, czujnością, uporem.

Cóż innego w życiu robimy, co czyni ludzkość cała? Zające gonimy i szukamy lalek.

Już nawet zmęczony jestem tym długim dniem, w którym tyle przeżyłem. Zjadłem kolację, chcę się do łóżka położyć najprędzej.

– Coś taki spokojny? – pyta się ojciec. – W szkole nabroiłeś?

– Nie – mówię – głowa mnie boli.

– Może dać ci cytryny? – mówi mama.

Umyłem tylko ręce i twarz, prędko się rozebrałem, leżę z zamkniętymi oczami.

Skończył się pierwszy dzień, kiedy znów jestem mały. Ileż było wszystkiego w tym jednym dniu! Tylko część zapisałem, co mi akurat podsunęło wspomnienie, co dłużej trwało. Jeśli biją w człowieka wrażenia jak wiosenna ulewa, czy może spamiętać i opisać wszystkie deszczu krople? Czy dadzą się zliczyć rozkołysane fale wezbranej rzeki?

Byłem Eskimosem i psem, ścigałem i uciekałem przed pościgiem, zwycięzca i niewinna ofiara przypadku, artysta i filozof – życie mi gra jak kapela. I rozumiem, dlaczego dziecko może być dojrzałym muzykiem, a gdy się wpatrzymy uważniej w rysunki i mowę jego, gdy wreszcie zaufa sobie i przemówi, a my przenikniemy jego odmienną a dostojną wartość – znajdziemy w nim mistrza uczuć, poetę, malarza-artystę. To będzie. Aleśmy jeszcze nie dorośli. Zbyt głęboko tkwimy w materialnym życiu.

Odbyłem dziś podróż do kraju śniegu wiecznego, zaczarowany w psa błyskałem kłami – i jeszcze – i jeszcze – i jeszcze.

Gdy się bawiłem z Irenką, lalka nie była lalką, ale ofiarą zbrodni, ukrytym trupem, którego obowiązkiem moim było wytropić. Gdy znalazłem, wziąłem ostrożnie jak zmarłą.

Lalka była topielcem, a ja rybakiem. Kołysząc się szedłem przez pokój. Rękami poruszałem jak siecią.

Lalka była bandytą: gdzie też się ukrywa? Idę przez pokój ostrożnie, skradam się, żeby nie przywitał mnie śmiertelnym strzałem.

 

Nie w kieszeni palta ani pod poduszką leżała, ale w kniei, w lochu podziemnym, w trzęsawisku, na dnie morza. Chwytałem ją brutalnie, potrząsając.

Nie mówiłem Irence, bo mała, więc i tak nie zrozumie. Była to już moja własna zabawa.

Zapomniałem dodać, że akurat mama weszła i mówi:

– Oddaj jej lalkę. Czego się z nią drażnisz?

– My się tak bawimy – powiadam.

– Ty się może bawisz, a ona się złości: na schodach słychać jej krzyki.

Przepuściłem także, jak w piwnicy w kącie pokazało mi się coś białego, jak człowiek bez głowy, w całunie. I kiedy biegłem z piwnicy, to przez krótką chwilę nie zająca goniłem, ale uciekałem przed widmem. Chwilę trwało, ale jak w piersi tłukło, a przed oczami mignęły trzy czarne pioruny.

Nie napisałem, jak mi się na lekcji pić chciało. A pan wyjść nie pozwolił.

– Niedługo będzie dzwonek, to się napijesz.

Miał słuszność. Ale jestem dzieckiem, inny teraz mam zegar, inaczej czas mierzę, inny mój kalendarz. Dzień mój jest wiecznością, która się dzieli na krótkie sekundy i długie stulecia. Nie dziesięć minut pić mi się chciało.

„Kiedy już będzie dzwonek? Bo cierpię. Żar mam w ustach, w oczach i myśli spiekota. Naprawdę cierpię. Bom33 dziecko”.

Nie napisałem, że mi podczas przerwy kolega pozwolił zagrać na nowych organkach – aby tylko sprobować34, czy dobre. Bo chwalił, że najlepsze, nie rdzewieją, trwałe. Grałem może minutę – raz jeden – wytarłem o marynarkę – oddałem. I nic.

Właśnie, że nie nic. Bo jeśli on te organki zgubi, zamieni, sprzeda albo zepsuje, a ja będę miał za pół roku, a on poprosi – to będę pamiętał i też mu pozwolę. A gdybym nie dał, miałby prawo powiedzieć:

– Patrz, jaki ty jesteś! Ja ci pozwoliłem.

Takie przysługi się pamięta, jeśli się ma być uczciwym człowiekiem.

Nie wspomniałem także, że mam palto za długie, na wyrost. Przeszkadzało, kiedy się ścigałem z tramwajem. Dopóki nie urosnę, ciągle będzie przeszkadzało, ilekroć ubiorę35.

Znów nie drobiazg, ale trwać będzie, bo ja wiem, jak długo? Pół roku, rok, wieczność.

Nie wspomniałem, że nagle na szybie żywą muchę dostrzegłem. Ucieszyłem się, po kryjomu cukier ściągnąłem i rzuciłem kilka okruchów. Karmiłem wiosnę. I niechby się odważyła Irena albo kto ją skrzywdzić!

Korek od butelki znalazłem. Przyda się. Mam go w kieszeni w spodniach, przy łóżku.

Żołnierza widziałem na ulicy. Zrobiłem kilka kroków wojskowych. Salutowałem. Uśmiechnął się przyjaźnie.

Myłem twarz zimną wodą. Odczułem jak kąpiel – dobra, zimna woda – radość przelotna.

Gdy byłem dorosły, miałem dywanik stary, spłowiały, wyblakły. I raz na wystawie sklepowej widziałem taki sam, nowy, ten sam deseń, te same kwiaty. Jakoś wolniej i pochylony powlokłem się dalej.

Kiedy byłem dorosły, po długiej zimie wymyli w pokoju zakurzone szyby. Bardzo były zakurzone. Kiedym wrócił do domu, długo stałem przy oknie, zadowolony patrzyłem w przezroczyste okno.

Kiedy byłem dorosły, spotkałem raz dawno nie widzianego, zapomnianego wujka. Siwiuteńki idzie, laską się podpiera. Pyta się, co słychać. Odpowiadam:

– Starzeję się, wujku.

A on:

– Co, już? A co ja mam powiedzieć? Młokos jeszcze jesteś.

Ucieszyłem się, że żyje, że nazwał po imieniu.

I nagle ciepła ręka dotyka mego czoła. Drgnąłem. Otwieram oczy. Spotykam się z niespokojnym spojrzeniem mamy.

– Śpisz?

– Nie.

– Boli cię głowa?

– Nie.

– Nie zimno ci, może cię przykryć?

Ręka matki dotyka twarzy, piersi.

Siadam.

– Niech się mama nie boi. Głowa wcale mnie nie bolała.

– A mówiłeś.

– Zdawało mi się. Spać mi się chciało.

Obejmuję rękami za szyję, patrzę w oczy. I szybko chowam głowę pod kołdrą. Jeszcze słyszę:

– Śpij, synku.

Jestem znów dzieckiem i mama mówi mi: „synku”. Znów mówią mi „ty”. Znów szyby są przezroczyste, znów dywan odzyskał dawne, minione barwy.

Znów mam młode ręce, młode nogi, młode kości, młodą krew, młody oddech, młode łzy i radość.

Radość – łzy – i modlitwę młodą, dziecinną.

Zasnąłem. Jak po dalekim marszu.

Dzień drugi

W nocy spadł śnieg.

Biało – bielusieńko.

Tyle lat nie widziałem śniegu. Po tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało.

I dorośli lubią piękną pogodę, ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny ranek, ale dla nas jest winem mrożonym – jesteśmy nim jakby pijani.

Kiedy byłem dorosły, widząc śnieg już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne obuwie i – czy węgla wystarczy na zimę? I radość – ona także była – ale przysypana popiołem, zakurzona, szara. Teraz czuję tylko białą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co? Że nic: śnieg!

Idę z wolna, ostrożnie, szkoda mi ją deptać. Wokoło iskry, lśni, błyszczy, mieni się, gra, żyje. I we mnie tysiące iskierek. Jakby kto proszek diamentowy rozsypał po ziemi i w duszy. Zasiał i rosnąć będą brylantowe drzewa. Bajka się lśniąca urodzi.

Spadnie na rękę gwiazdeczka biała. Śliczna, maleńka, serdeczna. Szkoda, że zniknie spłoszona. Szkoda – albo chuchnę, cieszę się, że nie ma, bo już jest druga. Otwieram usta i chwytam wargami. Czuję kryształowy chłód śniegu, biel czystą i chłodną.

A gdy topnieć zacznie, będą sople lodowe. Można je ręką strącać. Można nadstawić usta i chwytać śnieg i spadające krople. Władnym ruchem ręki zgarniasz je spod gzymsu – spadają i kruszą się w chłodnym dźwięku.

Naprawdę zima i naprawdę wiosna.

To nie śnieg, to królestwo czarodziejskie tęczowej bańki mydlanej.

No i kule ze śniegu. Kule, piguły – psota, niespodzianka; piłek – ile zapragniesz! Nie kupujesz, nie pożyczasz, nie prosisz. Masz je. Cisnąłeś – miękko uderzyła i rozpadła się. To nic – zaraz będzie. Ty w niego, on w ciebie, w plecy, w rękaw, w czapkę – i nic. Śmiech i łopot serca.

Przewróciłeś się, otrzepujesz na niby. Za kołnierz – brr – zimno – przyjemnie. Przygoda.

Toczysz kulę. Oblepia się równo, rośnie. Wybierasz dobre miejsca, popychasz. Rośnie duża. Już nie dłonią, ale ręką, już czujesz, że cięży. Pośliznąłeś się, więc wolniej, ostrożniej. Czyja większa? A teraz co? Czy bałwana ulepić, czy wskoczyć z rozmachu obiema nogami?

Zgarną stróże w dwie strony po bokach ulicy, więc w środek, po kolana brodzisz w białym puchu.

Na Boga, potrzeba mi desek i gwoździ! Najkonieczniejszą rzeczą, jedynie ważną na świecie – poza tym nic nie istnieje – są własne, blachą podkute sanki! Co by tu rozbić, rozebrać, wyszukać, wyprosić – żeby mieć deski? I łyżwę, jeśli nie można dwóch, bodaj jedną. Sierotą się człowiek czuje bez łyżwy i sanek.

Oto białe troski nasze, białe pożądania.

Żal mi was, dorośli, żeście tak ubodzy radością śniegu, którego wczoraj nie było!

Wiatr zgarnął pokruszone gwiazdki z gzymsów, futryn, rynien i sypnął biały puder w ulicę. Biały, chłodny tuman. W górę, na dół, w zmrużone powieki, firankę białych rzęs.

Tylko ulica. Nie las, nie pole – ale biała ulica. Dziarski, młody okrzyk radości. Stać będą na dachach domów drobne ludzkie postaci, zrzucać łopatami na zagrodzone chodniki. A ty zazdrościsz, że wysoko, że spaść mogą, a nie spadają, że łatwa, miła, piękna taka praca: z wysoka ciskać śnieg – i przechodnie się usuwają, i w górę patrzą.

Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień prawdziwej zimy zamiast tysiąca dzwonków szkolnych dać z fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcyj36 nie będzie.

W piwnicy czy na strychu każdej szkoły są skrzynie, paki, deski.

Święto pierwszej sanny.

Zatrzymuje się tramwaje, zabroniony ruch kołowy. Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. Białe święto dzieci szkolnych – dzień pierwszego śniegu.

Taka oto była moja droga.

A teraz – tylko szkoła. Wiem, że nie jej wina, a czuję żal. No, bo jakże? W ławce – pięć godzin – i czytać – i zadania rozwiązywać?

– Proszę pani, śnieg.

– Prawda, proszę pani?

Pani ucisza łagodnie, potem już surowiej. Niecierpliwi się, ale zaprzeczyć nie może, czuje przecie37, że mamy słuszność. No, bo jest.

– Proszę pani!

– Cicho.

Potem będzie:

„Kto się odezwie, kto piśnie – ostatni raz wam mówię”…

Grozić będzie.

Więc znów nasza wina? Więc to my? Więc nie śnieg winien, tylko ciągle my?

Spaliśmy – w nocy – nawet nie wiedzieliśmy, możemy przynieść świadectwo rodziny – on spadł sam, z nieba. A jeśli nie wolno mówić, jeśli trzeba udawać, że nie widzieliśmy, nie wiemy, jeśli źle, brzydko, że wiemy i cieszymy się nawet, ano, trudno. Niechaj i tak będzie.

Jeden tylko stoi w kącie.

Cichnę wraz z klasą. Kilka niespokojnych w okno spojrzeń i ostatnie na panią spojrzenie nadziei, że może jednak. I cisza już. I już tylko lekcja.

Nie ma dwunastu wystrzałów białego wesela dla dzieci.

Ktoś mówi coś nieciekawie.

Otwieram piórnik i liczę, ile mam stalek38.

– Raz, dwa, trzy… Krzyżówka, serek, szóstka, oczko, sienkiewicz, koniar39 – dwie, trzy krzyżówki. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Jedna bez końca: koniec ukruszony, pewnie pisać nie będzie.

Wyjmuję, probuję40, pisze, ale grubo.

Jedenaście stalówek, jedenaście.

A potem już nic.

Mówią coś nieciekawie o chłopcu czy wieśniaku.

Ziewam.

– Nie wolno na lekcji ziewać.

Sąsiad pchnął, żebym wstał. Wstaję. Domyślam się, że ziewnąłem i że pani do mnie.

 

– Siedź równo, nie opieraj się!

Siedzę równo, nie opieram się. Ziewam ukradkiem.

– Proszę patrzeć na tablicę.

Patrzę na tablicę i widzę, że śnieg znów za oknem prószy, ale już mnie nie obchodzi nawet.

Siedzę cichutko.

– Powtórz.

Co?

– Stań w kącie. Nie uważasz.

Wlokę się w stronę kąta.

– Prędzej.

Ktoś się roześmiał. Często w klasie ktoś się tak roześmieje, nie wiadomo czemu. I bywa, że za nim wszyscy.

Nogi bolą. Nie bolą, ale załamują się. Dziwne. Starczyłoby sił na gonitwę, sanki, łyżwy. A teraz – nie zła wola, nie upór, nie lenistwo, nie psotne szkolne „na złość”, ale szczere, uczciwe, rzetelne, bolesne „nie mogę”. Jakby kto wziął w rękę i złamał – jak patyk.

Surowa kara – w kącie. Jestem słaby, męczyło mnie siedzenie w ławce. Oparłem się, nie mogłem równo. Teraz muszę stać.

Pocieszam się:

– Lepiej w kącie. Jeśli zaczną dokazywać, nie poniosę wspólnej odpowiedzialności.

A mogą zacząć. Bo popod41 ciszą omdlenia tli się zatajona uraza, chęć odwetu, który czeka na hasło. Znajdzie się czy nie znajdzie śmiałek? Bo jak teraz jeden tylko zacznie, nie skończy się na małej awanturze. Już ja wiem – znam.

Więc wbił tam ktoś stalkę w ławkę, przyciska, puszcza – i brzęczy. Nauczycielka jeszcze nie słyszała, ale my słyszymy – od pierwszego nieśmiałego razu. Złapać takiego trudno, bo wbił stalkę głęboko w kasetce i tylko naciśnie, zaraz – dźdździę!

Już teraz głośniej.

– Kto brzdąka?

Nie ma odpowiedzi.

Teraz jest ich już dwóch, na zmianę.

Kiedyż się wreszcie skończy ta lekcja? Przecież nie można tak wiecznie. Żeby choć zegar wisiał na ścianie. Czemu nie ma zegara? Dlaczego pani wie, tylko my beznadziejnie, w rozpaczy?

– Pytam się, kto brzdąka? Olszewski, to ty?

– Co? Ja nic nie wiem.

– A kto?

– Ja nic nie wiem, a pani zaraz na mnie.

Klasa budzi się z drzemki. Zaczyna być ciekawie. Czekamy na nowe, już ryzykowne brzdąknięcie. Pani już zgadła kierunek. Teraz odezwie się trzeci, żeby zmylić panią. Teraz pewnie wyjmuje stalkę z pióra, robi niewinną minę, wtłacza stalkę w drzewo.

– Proszę wziąć ręce za siebie.

Nareszcie dzwonek.

Rozumiecie teraz, czemu, z pewnym zażenowaniem co prawda, żąda szkoła, by ręce mieć splecione i parami opuszczać klasę.

Bo zrywamy się – kupą, chmarą, wichrem – w drzwi.

Drzwi powinny być w szkołach szerokie na wypadek pożaru i takich dni śnieżnych.

Pchamy się, spieszymy, żeby nic-nic, ani chwili nie stracić. Musimy się ratować, a mamy tyle drogi, tyle przeszkód. Wąskie drzwi, ciasny korytarz, schody, sionka. A musimy być wszyscy pierwsi na podwórku. Więc łokciami, kolanami, piersią, głową – drogę torujemy, bo tchu brak, ręce parzy od zimnego śniegu.

Mignęło przed oczami – już.

Pierwsza byle jaka kula i bęc! – w pierwszego lepszego. Gniewać się nie będzie. Taka przecudowna, najjaśniejsza będzie zabawa. I dosłownie nikt nam nie przeszkodzi. Nie ośmieli się, nie zaryzykuje.

Woźny wie, że mu schody zabłocą. Nauczyciele ukryli się w kancelarii i palą papierosy. Nauczyciele udają, że się nie domyślają, bo nie wypada. A to są nasze dziesięć minut. I w ich obronie jesteśmy lawiną, huraganem, żywiołem.

Walka na kule na odległość i długość ręki. Z jednym i ze wszystkimi. Walka, gdzie nie ma wrogów, gdzie nie chce się krzywdy wyrządzić nikomu, ale trzeba koniecznie wyjść zwycięzcą. Nie liczy się zadanych i otrzymanych ciosów, nie sprawdza się wyniku strzałów i nie czuje zadanych z tyłu razów. Byle do końca na placu przetrzymać nawałę ataku.

Już ktoś za mocno upadł, już ktoś coś ogląda – rana w bluzie czy majtkach i pierwsze łzy w oczach.

Nie widzimy ran, nie współczujemy łzom. Przerwać zabawę może tylko coś najstraszniejszego: chyba tylko szyba wybita albo prawdziwa krew. Choć kto wie, czy to walkę przerwie od razu, bo może tylko na jednym najbliższym odcinku?

Nie ma planu ani kierownika. Każdy z każdym, każdy za siebie przeciw wszystkim. Tylko przypadkowe, przelotne przymierza.

Oto we trzech walimy w jednego. Przyparliśmy go do ściany. Broni się, ale pierścień się zwęża. Już wybrał cały śnieg spod stóp, już nie kulami, bo nie zdąży, a tak śnieg w popłochu nieszkodliwy miota, już się schylić nie może, bo stoimy pierś w pierś.

– Poddajesz się?

– Nie!

Ma słuszność.

Bo jeden z trzech rzucił nagle z rozmachu kulę w sprzymierzeńca. Zdrada – popłoch w ataku. Nie zdrada właśnie, ale hasło, żeby się rozproszyć i w ciekawsze miejsce pędem się puścić.

Ma słuszność, że się nie poddał, bo oto w momencie ostatnim odsiecz mu przybywa. Otrzymujemy nagle grad kul w nie osłonięte tyły. I wymknął się w zamieszaniu, osłabiony, biały od stóp do głowy, ale niezwyciężony.

Albo jeden z trójki ostatnią w prędkości nie uklepaną kulę – garść sypkiego śniegu – wpakuje w usta lub wysmaruje twarz i zadrapie zabłąkanym kamykiem. Właściwie nie wolno, ale jakie tam w boju mogą być przepisy?

Albo ot tak, rozlecimy się nagle, nie wiedząc, z kim walczyliśmy i przeciw komu.

Pomieszali się ludzie i oddziały42. Migają twarze znajome, półznajome, widziane przelotnie i zgoła obce.

Zmagamy się nie z człowiekiem, ale z czasem. Każda chwila musi być wyzyskana – szkoda każdego ułamka sekundy. Każda chwila zużyta, wyciśnięta, wyssana do ostatniej kropli rozkoszy ruchu.

Oto obaj leżymy w śniegu. Ja w górze. I już umyślnie luzuję, żeby dać możność rewanżu, na chwilę leżeć pod nim. Na mgnienie. Zrozumiał. Zrywamy się obaj na nogi i biegniemy razem, trzymając się za ręce, lub w różne strony.

Jedyna ambicja: wyczerpać wszystkie możliwości sytuacji walki. Nachwytać i wchłonąć najwięcej wrażeń. Wstrząsnąć każdym włóknem mięśni i nerwów. Odetchnąć ostatnim zakątkiem płuc. Po tysiąckrotnie przerzucić przez serce twardą falę krwi.

Bo i my zdolni zatracić się w rozkoszy – nie szkarłatnej, ale białej. I nic nie będzie zapomniane. I w znużeniu następnej szkolnej godziny przetrawiać będziemy pojedyncze momenty pięknych chwil, mocnych wstrząśnień.

Dzieci rosną – wszak prawda? Ciało i duch ich wzrasta? Pragnąłbym dowieść naukowo, że w takie pauzy najbardziej. Żeby niezbicie przekonać.

Ano, dzwonek. Nie szkodzi. Jeszcze lepiej. Dzwonek dodaje rozpędu zabawie. Jak orkiestra żołnierzowi w marszu. Jeśli przed dzwonkiem może ździebełko szczędziliśmy siły, to teraz nie. Do ostatka, do dna, do cna – zupełnie już – wszystkie – okruchy sił – jak biały mazur43 – rzucić w ostatnią chwilę walki.

Decydująca, niebezpieczna, nieprzytomna chwila. Tu, gdy już nie ma rachunku czy zastanowienia, właśnie teraz – najczęściej tłucze się szyba, ginie zbyt mocno ciśnięta piłka, łamie się noga. Tu wywiązać się może nagle krótka, niespodziana, zacięta bójka, co to się bijesz – nie, że go nie lubisz, nie, że masz z nim dawne porachunki, ale że – dzwonek wzywa już do klasy. Nienaumyślnie pchnął lub uderzył, przed dzwonkiem byłbyś darował, nie zwrócił uwagi nawet, ale teraz, po dzwonku, poczułeś i nie darujesz. Sam się potem dziwisz i wstydzisz, i żałujesz. I współczują ci koledzy, i przykro im, że w porę nie zażegnali.

Bo szkoda, że się zepsuła taka piękna zabawa.

Piękna?

Jakże uboga jest mowa ludzka. Bo cóż powiesz?

– Ganialiśmy się. Było wesoło.

I już.

Gdybym był woźnym, dzwoniłbym długo – długo w takie śnieżne pauzy. Bo dopóki dzwoni, my tylko nie rozumiemy – odgłos dzwonka wprzęgamy do zabawy. Dopiero gdy zamilkł, w tej pierwszej po nim ciszy – zabawa już nielegalna – trwożna – nieobliczalna. Już łamią się szeregi, karniejsi się wycofują, dostrzegasz wahanie w ruchach, niepewność w oczach, tracisz ufność, wiarę, sam w sobie nie dość pewien – wiesz, że ustąpić trzeba, ale to przecie porażka, dezercja, zdrada.

Cisza, ale w nią lada chwila uderzy bicz drugiego dzwonka. I będzie za późno.

Biegniemy do sieni. Tam pewnie nas zatrzyma przezornie ten, kto odpowiada za czystość korytarzy.

– Nogi wycierać!

I tu właśnie ktoś ostatnią, twardą, mocno zbitą, na fest uklepaną – ostatnią kulę wymierzył w skłębiony przy drzwiach tłum. Czy ręka zadrżała, czy oko zawiodło, czy zatajona decyzja odwetu splątała kierunek – dość, że nie w nas, ale w okno.

Gdy znów będę dorosły, ja tę sprawę poruszę głośno, dobitnie; postawię ją na porządku dnia.

Ile szyb rocznie stłuc mamy prawo? Mówisz: ani jednej? Szaleństwo! Sam nie wierzysz.

Szkło ponoć wynaleźli jeszcze Fenicjanie. I przez tyle stuleci nie można było nic trwalszego? A cóż robią chemicy? I fizycy w swoich pracowniach? Czy istotnie nic innego nie można?

Niech się szyby nie tłuką. Ich wina, nie nasza. Czemu mamy nagle zastygnąć, znieruchomieć w grozie? Czekać na nieszczęście? Dlaczego ja, niewinny, mam kryć się, uciekać z miejsca, gdzie dokonana zbrodnia? Czemu ot nagle wszyscy przypadkowo obecni staliśmy się przestępcami?

Dlaczego po tej tylko pięć minut, po tej – no – sześćminutowej44 pauzie mam spotkać się z groźnym spojrzeniem i okrutnym pytaniem:

– Kto?

– Nie ja.

A choć mówię prawdę, czuję, że jakby kłamię. Należało powiedzieć:

– Przypadek zdarzył, że nie ja.

Wiem, że są poszlaki. Oskarża mnie ośnieżona odzież. Rzucałem kule jak inni, jak wszyscy. Przecież wolno. Bo ja wiem zresztą? Może nie? Spieszę do klasy, chcę zdążyć, na pewno zdążę. Bo ja wiem zresztą? Może naprawdę winien jestem, że nie zaraz z pierwszym uderzeniem dzwonka? Ale czy można było tak zaraz, od razu?

– Ja nie.

Rzuciłem kilka legalnych, niewinnych kul. Czy kilka? Nie wiem ile. Czy liczyć zupełnie skończone, dojrzałe, geometryczne kule, czy i te pół-, ćwierćkule, które ciskałem w pośpiechu?

A przecież znalazł się – fu, przebrzydły kłamczuch! – mówi:

– Ja tylko dwie kule, tam – daleko.

Krętacz, szachraj, kłamca.

Jesteśmy wszyscy solidarnie wplątani w nieszczęście. Czujemy, że niewinny jest i ten, który najnieszczęśliwszy wśród nas – bo prawdą jest, że szybę stłukł przypadek, że jej nie stłukł ani ten, który ją stłukł, ani nikt. Tak my w tej chwili czujemy i pod grozą hańby nie wolno nic więcej powiedzieć niż krótkie:

– Nie ja.

I niechętnie. Nawet to niechętnie, pod przymusem tylko.

Bo wy raczej odpowiedzcie, czy istotnie nie wolno nam wytłuc ani jednej szyby? A jeśli wolno bodaj jedną na rok, czy nie powinna nią być właśnie ta i teraz?

Wiem, że nie odpowiecie, bo nie znacie, nie rozumiecie śniegu. Nawet nie chcecie poznać, lekceważycie.

Więc powiem:

Takich pauz, jak dzisiejsze, ma człowiek w życiu niewiele. Czasem w ciągu całej zimy nie ma ani jednej. Bo musi być ciepło, bo inaczej śnieg będzie sypki i kuli nie ulepisz. I ręce marzną zanadto. Śnieg musi być wilgotny i głęboki. Za ciepło być nie powinno, bo się przecie roztopi. Musi spaść w nocy lub rano, żeby nie zdążyli uprzątnąć. Musi być pierwszy, nieporuszony, żeby nie było w nim ani kawałków lodu, ani grudek ziemi. My, znawcy śniegu i czciciele, wszystko to mocno w duszy czujemy.

Wiemy, że jesteście z nas niezadowoleni. Bywa, że macie słuszność. Prawda, że chętnie skaczemy po kanapie. Mówicie, że kanapa się psuje, że sprężyny się łamią. Nie od razu, nie zaraz. Kanapa, jeśli nie skakać, przetrwa dziesiątki lat. Wierzymy, chociaż żyjąc lat dziesięć nie mogliśmy sprawdzić.

Nie pozwalacie tłuc we drzwiach orzechów. Drzwi się psują. To jeszcze dziwniejsze. Drzwi – to dom. Domy są wysokie, mocne, trwają setki lat. A niech i tak będzie. Nawet na klamkach nie wolno się huśtać, bo choć z żelaza, może się złamać. Dziwne! Żyjemy od niedawna, dopiero się rozglądamy. I wy, i cały świat – dziwni jesteście. Ale o złą wolę was nie pomawiamy. Żelazo się łamie? Zgoda.

Ubranie się drze? Niestety.

Szyby się tłuką. I z byle powodu. One się tłuką – same – nie my. Świat jest twardy i nieustępliwy. Grzmotnąłem się na ziemię, wyrżnąłem o ścianę, o parapet okna, o szafę, o stół, o kant, o róg – boli, często bardzo zaboli.

I nagle dobry Bóg dla nas, dla dzieci, usłał ziemię białym kobiercem, jak ptak pierzem dla piskląt wyściela gniazdo. Zielonej trawy w zimie nie ma i nieprędko będzie. A jeśli będzie, to zagrodzona i nie wolno deptać. A ze śniegiem wolno robić, co się chce.

Są kule śnieżne niewinne, są złośliwe, są szlachetne jak karabinowe, podstępne dum-dum – zakazane przez humanitarne prawo wojny. Są kartacze, bomby i granaty. A dla was wszystko: śnieżki, które tłuką szyby. Trudno: wojna.

I nawet przypadkiem nie ja.

– Więc kto?

Wzruszenie ramion.

– Nie wiem.

Naprawdę nie wiem. Jeśli wiem nawet, też nie wiem. Mnie się tylko zdaje, że on. Zapewne się dowiem, jeśli spokojnie przepytać, rozważyć – później. Nie mam przecież bezwzględnej pewności, że on, on jeden, na pewno nikt inny.

Toć biegłem, bo po dzwonku, bo późno. Zmęczony, radosny i w strachu. Mogło mi się zdawać.

31poswarzyć się – pokłócić się, pospierać się. [przypis edytorski]
32mądryś – jesteś mądry; tu ironicznie: udajesz mądrego. [przypis edytorski]
33bom dziecko – dziś: bo jestem dzieckiem. [przypis edytorski]
34sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
35ubrać (palto) – założyć (palto). [przypis edytorski]
36lekcyj – dziś częstsza forma D. lm: lekcji. [przypis edytorski]
37przecie – dziś: przecież. [przypis edytorski]
38stalówka a. stalka – element pióra, blaszka dotykająca bezpośrednio papieru podczas pisania. W I połowie XX w. dzieci w szkołach uczyły się pisać piórem złożonym z drewnianej obsadki i metalowej stalówki, którą zanurzało się co chwilę w kałamarzu pełnym atramentu. Stalówki szybko się zużywały i trzeba było je często wymieniać. Długopis został wynaleziony w 1938 r., a do powszechnego użytku wszedł znacznie później. [przypis edytorski]
39krzyżówka, serek, szóstka, oczko, sienkiewicz, koniar – pot. nazwy stalówek różnych firm lub kształtów. [przypis edytorski]
40probować – dziś popr.: próbować. [przypis edytorski]
41popod – pod. [przypis edytorski]
42oddział (tu daw.) – klasa (w szkole). [przypis edytorski]
43biały mazur – ostatni taniec w czasie zabawy karnawałowej, już nad ranem, tradycyjnie wyróżniający się zasadą, że to kobiety wybierają tancerzy: „panie proszą panów”. [przypis edytorski]
44sześćminutowy – dziś: sześciominutowy. [przypis edytorski]