Za darmo

Kiedy znów będę mały

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Kiedy znów będę mały
Kiedy znów będę mały
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dwóch ich stało. Zapewne jeden z nich. Czyjaś twarz mignęła i znikła. Może właśnie ten trzeci? Może jakaś zabłąkana kula? Trzeba ustalić – potrzebny czas – a nauczyciel chce, żeby już.

Zresztą niech inni powiedzą – może bliżej stali, może widzieli lepiej.

I stoimy długo, chmurnie, nieznośnie. I pytam się, w jakim najrzadszym przypadku zdarzyć się tak może dorosłym? Jeden tylko znajduję.

Oto podczas pochodu45, w którym biorę udział, rozległ się nagle strzał. Otacza nas policja: kto strzelił? Ale tu, będąc niewinnym, wiem, że będzie śledztwo, że wszystkie „za” i „przeciw” będą solidnie zważone. A nasze sprawy załatwia się tak jakoś byle zbyć. Dlaczego tak jest? Dlaczego tak często bez winy krzywda nam się dzieje? Dlaczego wolno dziecko niesprawiedliwie ukarać i uważa się to za drobiazg, i nie odpowiada się za to przed nikim?

Religia przeszła spokojnie.

Rozmyślałem o Józefie, którego faraon wtrącił do więzienia. Józef tłumaczył sny. Później było mu dobrze, ale jak ciężko być sprzedanym przez braci, oskarżonym złośliwie i w kajdanach długie lata w ciemnym siedzieć lochu. Ja niedługo stałem w kącie, a ile wycierpiałem! Stałem w klasie, gdzie są okna, wiedziałem, że tylko do dzwonka. Dlaczego nie wiemy, jak wyglądało egipskie więzienie, jak długo dręczył się Józef? Żal mi Józefa, chcę mu współczuć tyle, ile zasłużył, a nie wiem. Wtedy o Eskimosach chciałem wiedzieć wszystko, teraz o Józefie. Pytań mam bardzo wiele; czemu dorośli pytań naszych nie lubią? Przecież to było dawno i daleko, więc i oni mogą nie wiedzieć. Dlaczego dorośli nie lubią się przyznawać, że nie wiedzą, ale zobaczą w książkach albo zapytają kogoś, kto wie więcej. Może nie wiedzą, ale się domyślają. Im łatwiej.

Dawniej w szkole nie było nawet obrazków. Za moich czasów nie było kinematografu46. Jakże biedne były dziecinne lata bez kina! Mówili o górach, morzach, pustyniach, dawnych wojnach, dzikich ludach. I rosło coraz bardziej pragnienie, żeby to wszystko widzieć. Teraz, gdy się wychodzi z ciemnej sali kina, może człowiek przynajmniej powiedzieć:

– Byłem tam, widziałem.

Budzi mnie z zamyślenia szmer klasy. Znów jesteśmy wypoczęci i głodni dwunastu strzałów armatnich.

Bolą plecy, ale dopiero teraz. Twarda musiała być piguła. Przyjemny jest taki mały ból. Jak blizna, którą ojciec pokazuje synowi. Dumny, bezbolesny ból, o którym się mówi:

– To nic. Głupstwo.

Odwracam się, aby spojrzeć na Janka, którego zdzieliłem prosto w czoło, aż mu czapka spadła… Od razu poczuł mój wzrok. Uśmiechnął się, błyskiem oczu odpowiedział: „Pamiętam. Ale poczekaj: zaraz znów się zacznie. Nie daruję”.

Nie wiem, czy my częściej się uśmiechamy, czy dorośli. Ale to pewne, że ich uśmiechy mało mówią, a my nasze rozumiemy dobrze, czasem więcej się powie uśmiechem niż słowem.

Wymowne spojrzenie i wymowny uśmiech. Widocznie wiedzą, bo zabraniają oglądać się i uśmiechać w klasie.

Gdy znów będę nauczycielem, sprobuję47 porozumieć się z uczniami. Żeby nie było dwóch jakby wrogich obozów: z jednej strony klasa, a z drugiej on i kilku lizuchów. Sprobuję, żeby była szczerość.

Na przykład w taki pierwszy dzień białego śniegu nagle podczas lekcji klasnę w ręce i powiem:

– Niech każdy zapamięta dobrze, o czym w tej chwili myślał. Kto się wstydzi powiedzieć, niech powie, że nie chce, żeby nie było przymusu.

Pierwszy raz się nie uda. Ale będę częściej tak robił. Jak tylko zauważę, że klasa nie słucha.

I po kolei:

– O czym ty myślałeś? O czym ty myślałeś?

Jak kto powie, że myślał o lekcji, zapytam się:

– Czy tylko nie bujasz48?

Jak ktoś uśmiechnie się i widzę, że nie chce – zapytam:

– Może nie chcesz przy wszystkich, to powiedz do ucha albo na pauzie zapiszę.

A oni:

– Po co to panu?

Powiem:

– Chcę napisać książkę o szkole. Żeby się wszyscy przekonali, że nie zawsze można uważać na lekcjach. Może w zimie przerwy powinny być dłuższe, może w dnie pogodne uczniowie prędzej się męczą. Wielu ludzi pisze książki o szkole. I coraz wprowadza się coś nowego, żeby dzieciom było lepiej i nauczycielom. No, bo wy skończycie szkołę i pójdziecie sobie, a my całe życie chodzimy do szkoły.

A oni się zdziwią, bo wcale do głowy nie przychodziło, że przecie i nauczyciel chodzi do szkoły i też spędza tu w klasie wiele godzin. Będziemy mówili, co kto chciałby zmienić. Powiem, że nauczyciele najczęściej chorują na gardło i na nerwy. I dlaczego jesteśmy nerwowi.

A kiedy każdy już powie szczerze, o czym myślał na lekcji, tak zażartuję:

– Więc teraz wszystkim, którzy nie uważali, postawię pałki.

– Ooo, jaki pan cwany!

A ja:

– Nieładnie mówić, że nauczyciel cwany.

A oni:

– Dlaczego?

Więc objaśnię. I znów:

– Więc może postawić pałki tym, którzy myśleli o lekcji?

Jedni zaczną krzyczeć:

– Tak, tak, tak!

A drudzy:

– Za co my? Przecież my uważaliśmy!

Ja powiem:

– Nie uważaliście.

– Dlaczego?

– A bo dziś jest pierwszy śnieg, a wy nie uważacie.

– No, bo śnieg to nie lekcja.

– Więc może dziś pałek nie stawiać?

– Ani dziś, ani nigdy.

– Bez pałek trudno.

– Ale nieprzyjemna pała.

– I dać pałę też nieprzyjemnie. Nauczyciel woli piątki stawiać.

– Więc niech stawia piątki.

– A czy można?

– No nieeee.

I będziemy się tak do dzwonka przekomarzali.

A pomyśleć tylko, jakie to dziwne! Chciałem być dzieckiem, a teraz znów myślę, co będę robił, gdy i dorosnę. Widocznie i dzieciom, i dorosłym dzieje się nie najlepiej. Ci mają swoje troski i smutki, ci swoje.

Mogłoby być nawet tak, żeby człowiek na zmianę raz był duży, raz mały. Jak jest zima i lato, dzień i noc, sen i czuwanie. Gdyby tak było, nikt by się nie dziwił. Tylko lepiej by się rozumieli wzajemnie dorośli i dzieci.

A na pauzie już była spokojniejsza zabawa. Jużeśmy się umówili, kto z kim. I śnieg był skopany, więc gorzej kule lepić. Niektórzy próbowali, ale więcej bawimy się w sanki. Że jeden chłopak z tyłu – woźnica, a dwaj z przodu – konie. I sznurem jeden za drugim, niby straż ogniowa, kulig czy artyleria. Każdy inaczej myśli, ale się ścigamy: kto ma lepsze konie albo samochód.

Z początku był porządek, potem się pokotłowało. Bo zaczęli najeżdżać. Zrobili katastrofę kolejową. Poprzewracali się całą kupą i pchają. Zawsze się znajdą narwańcy i ktoś musi płakać. Bo jednemu nadepnęli na rękę, a drugiego butem uderzyli – była żelazna podkowa. Jeszcze go tak przydusili, że nie mógł oddychać.

My nie wszyscy lubimy wariować. Wcale nie. Czasem wolimy wcale się nie bawić niż z dzikusem, co pcha, wrzeszczy i bije. Bo takiego na żarty trącić, zaraz z całej siły uderzy, żeby ból sprawić – w kość albo pięścią. Na nic nie zważa, pcha, rzuca się, szarpie ubranie. Jak nieprzytomny.

Ile razy chciałby się człowiek pobawić, a mówi:

– Nie chcę.

Bo on jest.

– Albo on, albo ja.

Niech wybiorą sami.

Czasem boją się szczerze powiedzieć, bo zacznie się czepiać, przezywać, dokuczać… Już nawet lepiej:

– Nie będę się bawił.

Domyślą się sami – to dobrze, a nie – to nie.

Ale przykro.

Na podwórku dzikusów się zna, ale tu całej szkoły znać nie można, więc się częściej przykrość przytrafi. I czasu nie ma, żeby się umówić.

Więc jak ktoś pierwszy zabawę pokaże i się spodoba, zaraz wszyscy za nim. On jakby dał hasło. A przyznać trzeba, że wariaci – bo ich wariatami nazywamy – dobre mają pomysły, tylko zrobić nie umią49.

Owszem, i my najeżdżaliśmy jeden na drugiego, niby że się tramwaj spotkał z samochodem albo zderzyły się dwa aeroplany. Ale dwa i tylko bokiem.

Więc gonimy się i uciekamy, a jak jaka wariacka trójka chce najechać, usuwamy się i przystajemy.

– Odejdźcie, nie chcemy!

Dwa wściekłe samochody kursowały przez całą pauzę.

Nasza trójka dobrze była dopasowana. Tylko jeden koń uderzył się w głowę, bo akurat uciekaliśmy przed wściekłym samochodem, a tu lecą z boku. Już nie zdążyłem wyminąć i bęc! – w tamtego głową. Nawet nie płakał, tylko już nie chciał być koniem.

 

Mnie się guzik oderwał, ale podniosłem, schowałem, żeby w domu przyszyć.

Tylko w jednym miejscu było bombardowanie. Galopem się tam przelatywało przez tę linię strzałów.

Kto sam się nie bawi, nic tu nie rozumie. Bo ważne nie tylko, że się lata, ale co się w człowieku samym dzieje. Gra w karty czy w szachy nawet – to tylko rzucanie papierków i suwanie drewienek. Taniec – to kręcenie się w kółko. Ten wie, kto sam gra lub tańczy.

Nie wolno lekceważyć zabawy ani przeszkadzać, ani od razu przerwać, ani narzucić niemiłego towarzysza.

Jeżeli jestem woźnicą, chcę mieć konie równego wzrostu, nie za duże, nie za małe, wesołe, ale posłuszne, rozumne, przytomne. Jeżeli jestem koniem, nie chcę woźnicy głupca albo brutala. Bo sam ustanawiam szybkość biegu, nie chcę, żeby mnie szarpał, bił i popychał. Inaczej czuję jako koń, inaczej jako woźnica. A wy co wiecie? Że parsknąłem, że niecierpliwie nogami w miejscu przebieram czy wołam: „stóóóój – wioooo!”

Gdy jestem strażakiem, rozglądam się, czy nie dostrzegę dymu – w górę patrzę, inaczej się spieszę, niż kiedy pędzę z armatą na pozycję. Przed strażą ustępują, artylerię bierze na cel nieprzyjaciel. Nieufnie się rozglądam, by nie wpaść w zasadzkę. Gdy jadę jako pogotowie, myślę, czy to ma być dziecko przejechane, czy samobójca, wisielec czy otruty. Nie tylko przecież lecę jak głupi.

Zresztą ważne także, żeby się wylatać na zapas, bo znów godzina w ławce.

Ano, skończyła się szkoła. Idziemy do domu.

Nie wiem, czy i dziś wracać z Mundkiem. Jeżeli się ma jedną drogę do domu, a zacznie się razem z kim chodzić, to już trzeba zawsze. A może być nieprzyjemnie i już się trudno odczepić, już się trzeba albo na dobre pokłócić, nawet pobić, żeby znów zostać samemu i z kim innym wracać.

Są tacy, z którymi nikt wracać nie chce, więc się co dzień do kogo innego przyczepi. Są tacy, którzy sami wolą wracać do domu, ale tacy się rzadko zdarzają. Są tacy, którzy lubią kupą. A najczęściej wraca się we dwójkę, w trójkę, dwaj są jakby przyjaciele, a trzeciego doprosi się albo sam podejdzie i patrzymy, co on za jeden. Są zazdrośni, którzy nie lubią, żeby był i trzeci. Tacy są nieprzyjemni: wygląda, jakby cię kupił dla siebie.

Przykro, jeśli jeden chce razem, a drugiemu już się znudziło albo wybrał innego. Musi się wykradać ze szkoły, żeby go tamten nie znalazł. Jeżeli delikatny, zrozumie, już sam odejdzie. Ale inny robi awantury, rozpowie sekrety, nakłamie i z niby-przyjaciela zrobi się najgorszym wrogiem.

Nie zawsze ten, z kim się idzie ze szkoły, musi być przyjacielem. Bo przyjaciel może mieszkać akurat gdzie indziej, że nawet kawałka iść z nim nie można, od razu w przeciwne strony. Więc co innego przyjaciel, a co innego, z kim się lubi wracać. Ale zawsze przyjaciel jest jakby brat i nawet więcej. Tylko że brata lepiej się zna, więc się nie można pomylić. A przyjaźni się człowiek słowami, więc zdaje się, że jest taki, jak mówi, a można się pomylić, bo będzie fałszywy. Inaczej w oczy, inaczej za oczy albo inaczej mówi, a inaczej robi. Jeżeli brat się nie uda, już nie ma rady: pokłócisz się, a musisz się w końcu przeprosić. A z niby-przyjacielem można się rozłączyć na zawsze.

Gdy wtedy pierwszy raz byłem mały, miałem też różnych przyjaciół. Pierwszy był rok, ale lubiłem go tylko parę miesięcy, potem widzę, że mnie namawia do złego, więc czekałem tylko, żeby sobie odszedł. A on nie. Aż został na drugi rok w tej samej klasie i tak się od niego zwolniłem.

Drugi też był nie bardzo udany, ale z nim łatwo się pokłóciłem. Dałem mu parę prezentów, pożyczyłem pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt groszy i tak, jakbym się od niego wykupił.

Potem długo byłem ostrożny. Różni się przysuwali, ale pójdę raz, dwa razy, a potem niby że muszę gdzieś wstąpić albo że pióra zapomniałem i muszę wrócić do szkoły, albo przed dzwonkiem przygotuję wszystko i w te pędy łapię palto i już mnie nie ma. On na drugi dzień mówi:

– Gdzie się wczoraj podziałeś? Czekałem, szukałem ciebie.

A ja:

– Nie wiem. Sam wracałem do domu.

Aż znalazłem przyjaciela. Prawdziwego. Co to jak nie przyjdzie do szkoły – smutno. I chcę razem siedzieć. I bez niego nie bawię się na pauzie. A on często przepuszczał – coraz częściej. Nie dokazywaliśmy na ulicy, bo powoli chodził.

A inni mówili:

– Że też ci się nie nudzi? Tak się wlecze. Dziamdzia taki. Z dziewczynkami się całuje.

Nie był wcale dziamdzia, tylko chory na serce. Z dziewczynkami się nie całował, tylko miał kuzynkę. Myśmy już byli duzi, w czwartym czy piątym oddziele50, a ona w pierwszym. I czasem ją spotykaliśmy, i ona się z nim całowała. Mała i do tego cioteczna siostra. No więc co takiego?

Jeszcze miałem jednego. Był o dwie klasy wyżej. Bo zdarza się, że starszy zaznajomi się z małym i razem wracają, jeżeli się szkoła razem akurat kończy. Ale raz kazał mi czekać, a potem szedł z kolegą i z nim rozmawiał, a mnie jakby nie widzi. Plączę się obok jak piąte koło u wozu. Więc widzę, że zajęty, no i przechodzę na drugą stronę ulicy, i patrzę, czy się zapyta, dlaczego odchodzę. A on nic. Nie obraziłem się, ale pomyślałem: „Ma mi łaskę robić”. I tak się skończyło.

Pamiętam to wszystko i teraz już jestem ostrożny. Wolę poczekać, aż znajdę kogoś nie tylko do latania, ale żeby z nim można o różnych rzeczach porozmawiać. Nie tylko o szkole, ale w ogóle.

Więc idę, a Mundek na drodze dogonił.

– Szukałem cię w szkole – mówił.

Nic nie odpowiadam. Idziemy obok. A on się pyta:

– Może nie chcesz ze mną chodzić?

Widzę, że delikatny, bo inny by się nie pytał.

Mówię:

– Owszem, chcę.

Spojrzał uważnie, czy naprawdę, czy tak tylko mówię. Uśmiechnęliśmy się.

– Chcesz się ścigać z tramwajem?

– Eee, co dzień się tam ścigać. Dosyć się na pauzach wylatałem.

Zatrzymaliśmy się przed wystawą sklepu.

– Ooo, patrz, jakie ładne cyrkle! Widzisz, to do wkładania, jak się chce duże koło zrobić. A to do tuszu. Jak ci się zdaje: ile takie cyrkle mogą kosztować? Chciałbyś mieć? Patrz, złoty atrament. Patrz, jaki mały kałamarzyk: do podróży. Muszę kupić pędzelek, ale nie tu. Frankowski kupił na rogu i ma już miesiąc, a w moim od razu włosy powyłaziły. Złodziejstwo takie. Żeby ci pozwolili, co byś wybrał z wystawy? Żeby jedną rzecz pozwolili? Ja bym wziął cyrkle i tego Murzynka.

– To przecie dwie rzeczy.

– No to tylko cyrkle.

W sąsiednim sklepie wybieramy po dużej tabliczce czekolady, na wypadek, gdyby nam pozwolili.

Później on wybrał dla mamy wazon do kwiatów, ja lalkę dla Ireny.

Wystawa zegarmistrza obok pierścionków i broszek z drogimi kamieniami ma i zegarki. Nie jesteśmy chciwi. Zaopatrujemy się w zegarki. Długo naradzaliśmy się, czy lepszy zegarek na rękę, czy kieszonkowy z łańcuszkiem.

Bo my, dzieci, różnimy się od was, dorosłych. Mało nas obchodzi rynkowa cena przedmiotu. My znamy przedmioty potrzebne i niepotrzebne i zawsze gotowi jesteśmy zamienić rzecz droższą, ale obojętną, na to, co chcemy mieć. Gdybyście się chcieli wtajemniczyć w nasze transakcje handlowe, wiedzielibyście, że inaczej zgoła u nas wygląda oszustwo.

Kiedy pierwszy raz byłem dzieckiem, otrzymałem raz łyżwy. Wtedy łyżwy były jeszcze rzadkim prezentem, kosztownym. No i zamieniłem na piórnik z wiśniowego drzewa, okrągły, z mopsikiem. Mopsik był bez oka, ale bardzo miły. Piórnik co dzień potrzebny, a łyżwy czasem, i zima była akurat łagodna, lodu nie było. Kiedy się w domu dowiedzieli, zrobili mi awanturę. Musiałem oddać. Wstydziłem się bardzo, bo jeśli łyżwy były moje, powinienem mieć prawo robić z nimi, co chcę. Co komu do tego, że mnie się lepiej podoba piórnik z pachnącego drzewa z ślepym mopsikiem? On wcale nie oszukiwał, wiedziałem, że łyżwy droższe, ale chciałem mieć piórnik. A czy podróżny w pustyni nie oddał worka kosztownych pereł za dzbanek wody?

Długo naradzaliśmy się, co wybrać z wystawy stolarza. Chcieliśmy mieć stolik z szufladą zamykaną na kluczyk, ale czy nam pozwolą postawić? Może coś dla rodziców? Ale bardzo przyjemnie mieć chociaż mały, ale własny stolik.

Zaczęliśmy mówić o domu: że jemu źle jest, bo jego ojciec pije.

To wielkie nieszczęście mieć ojca pijaka. Pijakom powinni zabronić się żenić. Bo męczą się potem i żona, i dzieci.

– Boimy się przed każdą wypłatą: czy ojciec przyniesie pieniądze do domu, czy cały tydzień będziemy się głodzili. I pomyśl tylko, co to za przyjemność, kiedy pijany, nie wie, co się z nim dzieje, a jak się wyśpi, wstydzi się i głowa go boli.

– A ty nie możesz powiedzieć, żeby przestał?

– Co ja tam będę mówił? Już mama dosyć płacze, krzyczy i przeklina. Obiecuje, a potem tak samo. Jak dziecko.

– A ty sprobuj51 po dobroci powiedzieć.

– Kiedy się wstydzę. Raz byliśmy na wsi u ojca kolegi. Tam pili. A ojciec powiedział, że nie chce. Bo znów wtedy zaklął się mamie, że wódki do ust nie weźmie. Więc kiedy go zaczęli namawiać, żeby choć jeden kieliszek, pociągnąłem ojca za rękaw, bo wiedziałem, że jak jeden, to zacznie już więcej. I ojciec wstał i mówi: „Chodź, pójdziemy do rzeki”. I tak sobie szliśmy. I skowronki śpiewają. I zboże jakby nam się kłaniało. I słońce. I ładnie, przyjemnie. Ojciec trzyma mnie za rękę. Potem usiedliśmy nad rzeką, a tata znów trzyma za rękę. I raz mu ta ręka drygnęła, jakby się oparzył pokrzywą. I ja powiedziałem: „Widzi tata, że lepiej nie pić”. A tata na mnie spojrzał i strasznie się zawstydziłem, i strasznie mi się żal zrobiło taty. Bo się na mnie spojrzał tak żałośnie. Wiesz, czasem pies spojrzy, kiedy o coś prosi albo się boi, żeby nie uderzyć. Ja wiem, że co innego człowiek, a co innego pies. A mi tak przyszło do głowy. Już bym za nic w świecie drugi raz tego ojcu nie powiedział. Bo patrz: ojciec jakby się domyślił, bo tylko patrzy na wodę, patrzy, patrzy – i mówi: „Psie życie, synku”. I westchnął. A ja chcę pocałować w rękę, niby żeby przeprosić. A ojciec mocno trzyma rękę i nie daje. Nie wiem, czy miał do mnie żal, a może pomyślał, że niegodzien, żeby go całować. Już ojciec nie wrócił do tych tam, tylko powiedział, żeby mu laskę przynieść, że go głowa boli. Nie chciał, żeby się z niego prześmiewali. A w kolejce kupił obarzanków. Ani jednego nie zjadłem, braciszkowi wszystkie oddałem. Nawet chciałem zjeść parę, żeby tata nie myślał, że gardzę. Ale nie mogę: tak mnie coś ściskało. Długo potem, pewnie z miesiąc, nie pił, już mama myślała, że dobrze. Dopiero mamie powiedzieli, że jak ktoś się odzwyczaja, a chodzi osowiały, to znaczy, że jeszcze; dopiero jak przestanie myśleć i znów będzie wesoły, to już nie będzie. Tylko słuchaj: nie mów nikomu w szkole. Tylko tobie mówię. Nie powiesz? Nawet jakbyśmy się pokłócili?

– Dlaczego się mamy kłócić?

– No nie wiesz? Pójdzie nam o co i pokłócimy się.

I jeszcze troszkę mówiliśmy, jacy różni są na świecie ludzie: jeden pije, drugi robić nie chce, trzeci kradnie, ten to lubi, ten to. Lubi abo nie lubi.

Na przykład są tacy, co nie lubią obcinać paznokci. Bo jak obciąć, to razi. I noszą długie pazury. Albo gryzą.

I że na palcach robią się zadry, że boli. I że na paznokciach robią się białe plamki: z czego to jest?

Bo mówią, że to szczęście kwitnie. A inni mówią, że ktoś zazdrości. Zawsze tak jest: jeden powie inaczej i drugi inaczej, i nie wiadomo potem, komu wierzyć. Okropnie dużo jest kłamstwa na świecie.

I tak rozmawiamy długo, aż się spóźniłem na obiad. Bo ja jego odprowadzałem, a on mnie, i szliśmy tam i z powrotem.

Przyjemnie było chodzić i rozmawiać, bo wszędzie śnieg i śnieg.

No więc się spóźniłem.

A mama zaczyna krzyczeć, dlaczego się na obiad spóźniłem. Że latam, że mama dosyć ma pitraszenia52 i zmywania, że buty drę, że nie jestem dziewczynką, bobym pomagał, że mama pójdzie do szkoły na skargę, że na łobuza wyrosnę, że Irena powinna być starsza, a ja młodszy, że mama umrze przeze mnie.

 

Stoję i nic nie rozumiem.

Jak się spóźniłem, mogę jeść zimny obiad albo wcale nie jeść, mogę sam zmyć miseczkę.

Postawiła mama jedzenie, a ja nie chcę. Mama jeszcze gorzej:

– Masz jeść!… Jeszcze grymasy będzie robił, ceregiele stroił!

Już nie chcę drażnić więcej i jem. Ale mi każdy kęs w gardle stoi. I nie mogę przełknąć. Aż proszę Boga, żeby się to jedzenie skończyło.

Dopiero się wieczorem dowiedziałem, że mamie mole pocięły suknię. Mają być imieniny, a suknia pogryziona przez mole. Więc i za to, co zrobią mole, mają dzieci odpowiadać?

Jeszcze więcej zabolała mnie niesprawiedliwość. Już lepiej nawet nie wiedzieć, dlaczego dorośli są źli, kiedy dają bury. Przeczuwasz, że im się coś przytrafiło, ale szukasz i w sobie winy. Aż znajdziesz.

Usiadłem w swoim kącie i lekcje odrabiam. Ale się boję, że któryś z chłopaków przyjdzie i znów się zacznie:

„Idź, buty drzyj, już twoi koleżkowie cię wołają!”

Przecież tylko dlatego chciałem być dzieckiem, żeby bawić się znów z kolegami.

I nawet zgadłem, bo ktoś zastukał, ale cicho i tylko raz. A mama usłyszała.

– Żebyś się nie ważył wychodzić! Lekcje rób!

Ano, robię. Nie mam nawet ochoty iść.

I tak mi się zdaje, że siedzę sam jeden w polu, a tu noc i mróz, i jestem sam jeden, i boso, i głodny. I wilki wyją. I zimno. I strach. I już cały drętwieję.

Dziwny jest człowiek. Albo mu wesoło, a tu nagle smutno.

Nie wiem na pewno, ale mi się zdaje, że dorośli częściej bywają źli niż smutni. A może w cichości się smucą dla siebie, a na dzieci się złoszczą. Rzadko bywa, że o nauczycielu mówimy:

„Pan był dziś smutny”.

A niestety często:

„Pan był zły”.

Dzieci częściej płaczą niż dorośli, nie dlatego, że mazgaje, ale że głębiej czują, więcej cierpią.

Czemu dorośli nie szanują naszych dziecięcych łez? Bo im się zdaje, że często o wszystko, o byle co płaczemy. Nie. Małe dzieci krzyczą, bo to ich jedyna obrona: narobi krzyku, to się ktoś znajdzie, co zwróci uwagę i przyjdzie z pomocą. Albo z rozpaczy już krzyczy. A my płaczemy rzadko i nie o to, co najważniejsze. Jeżeli bardzo zaboli, to się jedna tylko łza pokaże, i koniec. I z dorosłymi tak bywa, że w nieszczęściu wyschną, wystygną nagle łzy.

A już najrzadziej zapłaczesz, kiedy się gniewają, a nie mają racji. Głowę spuścisz i nic. Czasem pytają się, a ty nie odpowiadasz. Czasem chcesz odpowiedzieć, a tylko wargami poruszasz i nie możesz. Oni mówią, że upór. I czasem naprawdę jakaś zaciętość wybuchnie, że już wszystko jedno: niech zbiją, to się prędzej skończy. Więc wzruszysz ramionami albo coś mrukniesz pod nosem. Bo ci się po głowie same najgorsze myśli kołują i słowa brzydkie. Już wtedy nie zastanawiasz się, że to nauczyciel czy ojciec. Albo w głowie nic, tylko w piersi niema rozpacz i gniew.

Często nawet nie słyszysz, co krzyczą, ani jednego słowa nie rozumiesz. Nawet nie wiesz, o co im idzie. Tylko w uszach huczy i w głowie się mąci.

A jeszcze szarpną, pchną, uderzą. Raz uderzą albo za rękę szarpią i zdaje im się, że niebicie nie boli. Bo oni biciem nazywają katowanie dzieci. Kiedy tłuką pasem, trzymają i walą jak zbrodniarza, a dziecko się wyrywa i wrzeszczy:

– Już nie będę, już nie będę!

Za takie bicie – może go teraz już mniej, ale jeszcze jest – w przyszłości będą od razu do kryminału sadzali. Co czuje ten, który bije, i co czuje dziecko, nie wiem. Ale my patrzymy z obrzydzeniem, oburzeniem i zgrozą. My się nad koniem więcej litujemy niż oni nad człowiekiem.

Może myślicie, że przecież my między sobą także się bijemy. Ale my mamy małe ręce i małą siłę. I nawet w największej złości tak krwiożerczo nigdy nie bijemy… Wy naszych bójek nie znacie. Zawsze próbujemy naprzód, kto silniejszy, i miarkujemy siłę na wiek i odpór. On mnie, a ja jego. A jak się uda obezwładnić, że się ruszać nie może, zaraz przestajemy. Albo kiedy nam kto przeszkodzi, wtedy możemy za mocno uderzyć. Albo jak się szarpiemy, uderzysz w nos, a z nosa zawsze krew leci.

My wiemy, co znaczy: boli.

(Jakiś doktór53 półgłówek wymierzył, że dzieci w zakładach karnych mniej czują. Ja bym zmierzył jego wrażliwość i wsypał54 pięćdziesiąt batów, bo wstyd, że takie prace uczone pisze Polak i lekarz).

Siedzę tak sobie i rozmyślam, co dawniej wiedziałem i co wiem teraz. I coraz większy żal mnie ogarnia, że my tacy mali i słabi. A najbardziej żal Mundka, że ma ojca pijaka.

Ano, już chyba będę jego przyjacielem. Jemu źle i mnie. Niech będzie braterstwo. I przez niego cierpię teraz, bo przez niego się na obiad spóźniłem.

I tak mi się w oczach ciepło zrobiło i prędko odsunąłem zeszyt, żeby nie kapnęło na zadanie. Ale nie: tylko do nosa wpłynęły, nie spadły.

A tu Irena podchodzi. Stanęła z daleka i patrzy. A ja na nią bokiem, bo nie wiem, czego chce. A ona stoi i nic nie mówi, potem krok bliżej i znów nic nie mówi, tylko stoi. Ja czekam, a ona coś trzyma i z ręki do ręki przekłada. Wiem, że się stanie coś dobrego, i tkliwość wchodzi do serca. Cichutko się zrobiło we mnie. No i podaje mi Irenka toto. Chce mi podarować szkiełko szlifowane, że jak się przez nie patrzy, wszystko widać w różnych kolorach. Prosiłem wczoraj, nawet patrzeć nie dała, a teraz mówi:

– Masz. Na zawsze.

Czy powiedziała „masz”, nie wiem, bo nie słyszałem. Bo tylko usłyszałem:

– Na zawsze.

Tak cichutko, delikatnie, przyjemnie, wstydliwie.

Nie chciałem wziąć, bo da, a potem się pokłóci albo pożałuje i odbierze. Jeszcze się poskarży, że sam wziąłem. Bo z małymi dziećmi trudno się porozumieć, bo dorośli nam przeszkadzają. Jak oni się wyśmiewają i dokuczają, że my mali, to my – z jeszcze mniejszych. Przecież ładniej powie małe dziecko „na zawsze”, a my się z nich wyśmiewamy. Więc nie chciałem wziąć, bo nie ufam, boję się, że będę miał przykrość. I wziąłem, patrzę, a tu zamiast jednego okna, dużo okien – i różnokolorowe.

I mówię:

– Oddam ci.

A ona:

– Nie tseba.

I położyła małą rączkę na mojej dużej ręce. Patrzę na jej rękę przez szkiełko – i uśmiechnęliśmy się do siebie.

A tu mama się pyta, czy skończyłem lekcję, że mi da na tramwaj, żebym pojechał do ciotki, żeby suknię odnieść, co ją mole pogryzły. A ja, rozżalony na dom, myślę sobie:

„Dobrze, że przynajmniej trochę w domu nie będę”.

– Tylko nie zgub – mówi mama.

Pomyślałem tylko:

„Dziewczyna by może zgubiła, a nie ja”.

Bo jak nam wymawiają, że jesteśmy chłopcy, to sami nas na dziewczynki szczują. Bo co my winni? Już nas Bóg tak stworzył.

A oni ciągle:

– Chłopaki, chłopaki.

To my w odwecie:

– Dziewuchy to i to.

Jak dwa wrogie obozy.

Przecież sami wiemy, co one warte, a co my.

Ano, wziąłem suknię, co mama owinęła w płótno – i idę.

Na tramwaj długo musiałem czekać i zły jestem, bo chciałem w mig wrócić, że prędko załatwiłem. A tam się coś stało, że tramwaje się zatrzymały, więc jak już przyjechał, był pełen i jeszcze się pchają. I ja się pcham. Już się nawet trzymam za sztabę, żeby wejść, a tu jakiś jak nie odepchnie, aż się potoczyłem. Taki zły byłem, że zakląłem. A on stoi na schodku, mówi:

– Gdzie leziesz? Zlecisz!

„Jaki litościwy – pomyślałem. – Sam zlecisz, pijaku jeden”.

Ale wcale nie był pijany, tylko już w złości przezwałem. On mnie na trzeźwo wypchnął z tramwaju, bo silny, bo duży.

Czekam, a drugi tramwaj też pełny. Zapłaciłem i jadę. Ale myślę ciągle, jak on mnie ordynarnie zepchnął. Taki ordynus, cham, a jeszcze dorosły – dzieciom przykład daje.

I znów jeden popchnął. Jakoś odgarnął mnie, jak nieżywego człowieka: mało mi suknia nie wypadła. I co ja złego takiego powiedziałem? Każdy by tak samo powiedział:

– Ostrożniej.

A on, jak nie wsiądzie na mnie:

– Ja ci dam ostrożniej!

Powtórzyłem tylko:

– No, bo ostrożniej.

A on swoją łapą pod brodę.

Mówię:

– Niech pan puści.

A on:

– To nie urągaj!

Mówię:

– Nie urągam.

A tu jakiś stary się wtrąca. Nic nie wiedział, nic nie wie i zaczyna:

– Takie to teraz wychowanie! Starszemu łobuz nie ustąpi!

Powiadam:

– Bo nie mówił, żeby ustąpić.

A ten do mnie:

– Już ja ci powiem, szczeniaku!

– Nie jestem szczeniakiem, tylko człowiekiem, a pan nie ma prawa się pchać.

– Będziesz mnie uczył, co mam prawo!

– Bo pewnie.

Serce mi bije i w gardle dławi. Niech będzie awantura. Nie dam się! A tu się ludzie zaczynają patrzeć. Dziwią się, że mały, a tak się odgryza.

– No a co mi zrobisz, jak ci dam tak po uszach?

– Zawołam milicjanta55 i każę pana aresztować, że pan awantury w tramwaju wyrabia.

A tu jak się wszyscy nie zaczną śmiać. I on też. Już się nawet nie gniewają, tylko się śmieją, jakbym jaki żart powiedział. Aż z ławek wstają, żeby na mnie popatrzeć. Już nie mogę dłużej, więc mówię:

– Przepraszam, już chcę wyjść.

A on mnie zatrzymuje.

– Dopiero wsiadłeś – powiada. – Pojedź sobie trochę.

A tam siedzi gruba, rozwalona i mówi:

– A to rak zajadły!

Już nie słyszałem nawet, co każdy dogryzał.

– Chcę wyjść! – krzyczę.

On nic.

– Zdążysz – mówi – młody jesteś. Co ci tak pilno?

Krzyknąłem z całej siły:

– Panie konduktorze!

Dopiero jeden się ujął:

– No, puśćcie go już, panowie!

I wyszedłem, a wszyscy patrzą jak na jakieś dziwo. Pewnie jeszcze z pół godziny się wyśmiewali.

Każą nam ich szanować, ciekaw jestem za co. Ordynusy tylko. Przykazanie mówi: „Czcij ojca”, a nie każdego, że się wcześniej urodził. Sztuka wielka. A co ma robić Mundek, jak ma ojca pijaka? „Szczeniak, rak zajadły, łobuz, złe wychowanie”. Ano, dajcie przykład dobrego wychowania. A jak nauczyciel podczas lekcji całą godzinę w nosie dłubał? Co się ma przed szczeniakami krępować? A jeszcze nas smarkaczami nazywają. Byle ubliżyć i poniżyć. Czy dziw, że potem dzieci jak wyrosną, tacy rozjuszeni po świecie chodzą?

My przytomni jesteśmy, wiele widzimy, wiemy, więcej domyślamy się, przeczuwamy. Tylko musimy udawać, bo nam usta zamurowali.

Pan na lekcji w nosie dłubie, a pani odwróci się do okna, ukradkiem wyjmie lusterko i usta sobie maluje. Czy myśli, że my ślepi jesteśmy, jak siedzi nas czterdzieścioro? Dlaczego przy inspektorze tak nie zrobią?

I dziwią się, że im czasem na złość co się zrobi.

Bo czujemy przecie, że nas psują. Morały mają tylko na języku, a wychowują w nas fałsz i służalczość. Żeby, jak dorośniemy, pomiatać słabszym, a płaszczyć się przed silniejszym.

Jak się chwalił pruski nauczyciel, że to on wygrał bitwę pod Sedanem56. A nad Marną57 dostał w skórę, a my zwyciężyliśmy, kiedy szkół u nas prawie nie było.

Idę z tą suknią pod pachą, a tak mi się dorosłe myśli plączą z dziecięcym bólem i obrazą. Tylko cztery przystanki przejechałem, do ciotki jeszcze daleko, ale wolę kłusem lecieć niż z nimi się użerać.

A w domu mama jak na złość:

– Coś tak długo siedział?

Nic nie odpowiedziałem. Bo mi się nagle zdawało, że mama wszystkiemu winna. Gdybym już z domu nie wyszedł rozdrażniony, może bym w tramwaju nie robił awantury. Tyle razy się ustępuje, byłby jeszcze raz. A przysłowie, jak na kpiny – mówi, że mądry ustępuje głupiemu. Szukaj teraz mądrego.

Żal mi, że dzień tak się ładnie zaczął, a tak marnie skończył.

45pochód – tu, najprawdopodobniej: demonstracja. [przypis edytorski]
46kinematograf (daw.) – kino. [przypis edytorski]
47sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
48bujać – tu: oszukiwać, kłamać. [przypis edytorski]
49umią – dziś popr. forma 3 os. lm cz.ter.: umieją. [przypis edytorski]
50oddziele – dziś popr.: oddziale; oddział (tu daw.) – klasa (w szkole). [przypis edytorski]
51sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
52pitraszenie (pot. pogard.) – gotowanie, przygotowywanie posiłków. [przypis edytorski]
53doktór – dziś popr.: doktor. [przypis edytorski]
54wsypać (tu pot.) – wymierzyć (komuś uderzenia), zbić. [przypis edytorski]
55milicjant – formacja, która pilnowała porządku w przedwojennej Polsce, nosiła nazwę policji, ale jej funkcjonariuszy autor nazywa często milicjantami. Milicja i policja to wyrazy bliskoznaczne, oba oznaczają zorganizowaną grupę ludzi przygotowanych do walki, których obowiązkiem jest pilnować porządku i zapewniać spokój w społeczności, np. w mieście czy w państwie. Nazwa policja pochodzi od łac. politia i gr. politeia, a te słowa oznaczały pierwotnie sztukę zarządzania miastem, utrzymywania porządku w mieście, zaś milicja wywodzi się od łac. militia, co znaczyło: służba wojskowa. W Polsce przed II wojną światową używano obu tych słów, w latach 1944–1990 stróżów prawa nazywano oficjalnie Milicją Obywatelską, a potem przywrócono nazwę Policja. [przypis edytorski]
56Sedan – miejscowość w płn. Francji, przy granicy z Belgią; w 1870 r. pod Sedanem cesarz fr. Napoleon III poddał się wojskom niemieckim, pozostawiając im wolną drogę do Paryża, czego konsekwencją był wybuch Komuny Paryskiej. [przypis edytorski]
57Marna (fr. Marne) – rzeka w środkowej Francji, wpada do Sekwany w pobliżu Paryża; nad Marną odbyły się w czasie I wojny światowej dwie ważne bitwy: we wrześniu 1914 r. i w lipcu 1918 r., obie zakończyły się przegraną Niemców. [przypis edytorski]