Za darmo

Kiedy znów będę mały

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Kiedy znów będę mały
Kiedy znów będę mały
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Miłość

Nareszcie był bal. Mama ubrała się w suknię, co ją mole pogryzły. Ale nie było znać: ciocia dobrze przerobiła. Były imieniny i byli goście. Była zabawa – tańce. Zaczęło się wieczorem, a skończyło, nie wiem kiedy, bo spałem w mieszkaniu Karola.

Była Marychna z Wilna. I ja z nią tańczyłem. Bo wuj Piotr kazał tańczyć. Nie chciałem wcale. Wuj Piotr powiedział:

– To ty taki kawaler? Panna do ciebie aż z Wilna przyjechała, a ty nie chcesz z nią tańczyć.

Zawstydziłem się i uciekłem na schody. Bo jak można tak mówić? Niby że do mnie przyjechała. Jej mogło być przykro. Ale wuj mnie złapał i podniósł do góry, a ja się wyrywam i nogami w powietrzu fajtam. Aż się zasapał, ale nie puszcza. Byłem strasznie zły, bo się jeszcze więcej zawstydziłem. A postawił mnie, i mówi: „tańcz”. A ojciec mówi:

– No, nie bądź gamoniem, zatańcz, bo ona gość!

Z Wilna.

Stoję i nie wiem, co robić, bo chcę uciekać, a boję się, że znów złapie i będzie szarpał. Więc tylko po troszku, nieznacznie poprawiam ubranie, patrzę, czy się co nie odpięło albo nie podarło.

A Marychna spojrzała tylko i mówi:

– Nie wstydź się, ja też nie bardzo umiem.

I pierwsza podchodzi. I wzięła mnie za rękę. A miała niebieską wstążkę – taką dużą kokardę, włosy tą kokardą z boku zawiązane.

– No, chodź, sprobujemy84.

Spojrzałem na wuja ze złością, a on się śmieje. I wszyscy się rozstąpili, tylko my dwoje stoimy. I ojciec. Wiem, że jak nie posłucham, ojciec się rozgniewa, może z zabawy wygoni. Nie mam żadnej rady.

Zacząłem się z nią kręcić. W głowie mi huczało, bo już późno i piłem piwo. Więc mówię: „no, już”. A oni wołają: „jeszcze!” Gorąco mi jest, a zrobili sobie widowisko. I ona nie przestaje, więc dalej, aż już naprawdę tańczę do muzyki, do taktu.

Nie wiem, czy krótko, czy długo. Aż Marychna mówi:

– No, dosyć, bo widzę, że nie chcesz.

Mówię:

– Co nie mam chcieć, tylko mi się w głowie zakołowało.

A ona:

– Ja mogę tańczyć całą noc.

Potem zaczęli starsi, a my stoimy koło drzwi. Marychna i ja.

– Warszawa jest bardzo ładna.

Ja:

– Wilno też.

Marychna się pyta:

– Byłeś w Wilnie?

– Nie, tylko pani nam w szkole opowiadała.

Ona mówi mi: „ty”, a ja nie wiem, jak mówić. U dorosłych jest porządek: nieznajomi mówią „pan”, „pani”, i koniec. A my, dzieci, nigdy nie wiemy. Jednemu mówi się: „ty”, drugiemu: „niech”, czasem „kawaler” albo „panienka”. Już sam nie wiem. Wiele mamy z tym wstydu, kłopotu i niepokoju. Trzeba się jakoś wywijać i mówić ani tak, ani tak.

Ona – Marychna – tylko tak przyjechała do Warszawy i znów wróci do Wilna. Będzie może tydzień.

– Czy na długo przyjechała?

– Kto?

– No, ta pani, ciocia – mama z Marychną?

– Na jaki tydzień może.

Jedzie się tam w nocy koleją. Nigdy jeszcze w nocy koleją nie jeździłem.

– Chciałabym – mówi – zawsze mieszkać w Warszawie.

– A ja bym wolał w Wilnie.

Tylko tak sobie powiedziałem, że niby Wilno też ładne miasto.

I zaczęła wyliczać, jakie ulice, a ja wyliczałem ulice w Warszawie. Potem pomniki i pamiątki różne.

– Przyjedź kiedy, to ci wszystko pokażę.

Tak głupio powiedziałem:

– Dobrze.

Niby, że ode mnie zależy.

Podszedł Karol i mówiliśmy o szkole. Jakie tam są nauczycielki, jakie tu, jakie tam są książki, jakie tu. Było bardzo przyjemnie. Ale wuj Piotr już widzi, że stoimy, więc prędko odchodzę, żeby się znów nie przyczepił.

Potem kazali Marychnie śpiewać. Nawet się nie wstydziła. Jak śpiewa, to oczy podnosi do góry, jakby w niebo patrzała. I uśmiecha się.

Znów rozmawialiśmy. Bo Stefan mówi, że na ich podwórku mają trzy sanki. Jedne duże, że dwóch może się wozić.

Mówi do Marychny:

– Przyjdź, będę cię woził.

I dobrą ślizgawkę mają. Wszystko na ich podwórku. Nie lubię, jak kto za wiele opowiada.

I tak się skończył mój bal.

I ta pani, ta ciotka, zabrała Marychnę i poszli. A mama mówi:

– Może byś już poszedł spać?

Wcale się nie upierałem, tylko się pytam:

– Gdzie?

A mama:

– Do Górskich.

Rodziców Karola.

– Jutro trzeba do szkoły.

Widzę, że jak powiem, że jeszcze troszkę, to mi mama pozwoli, ale co będę robił? Spać się chce i nudno.

Irena od razu po kolacji też poszła. A ja spałem z Karolem.

Więc Karol się pyta:

– Dlaczego oni w Wilnie tak ciąąąągną85?

– Nie wiem.

– Bo chciałem się spytać tej Marychny, ale może jej będzie nieprzyjemnie.

– Bo pewnie.

– A włosy ma jak Cyganka.

– Wcale nie: Cyganki mają twarde włosy, a ona mięciutkie.

– Skąd wiesz?

– No widać przecie.

– A wuj Piotr mówił, że cygańskie.

– Wuj Piotr tyle wie, co zje – mówię ze złością.

Ziewnął i przestał, a potem znów:

– U nas nie ma żadnej takiej.

A ja nic.

Potem:

– Klawa86 dziewczyna.

A ja nic.

– Ładnie śpiewa.

Czekam, żeby się przewrócił na drugi bok, bo jak jestem gość, to mi nie wypada, że nie chcę z nim rozmawiać.

Więc się pytam:

– Odrobiłeś na jutro lekcje?

– Ooo tam lekcje…

I ziewnął, i nareszcie mówi:

– No, trzeba spać. A dlaczego się zgodziłeś zaraz iść? Może tam będzie co wesołego?

– Co może być wesołego? Jeszcze się więcej tylko popiją.

– A ty piłeś wódkę? Bo ja dwa kieliszki.

Jutro w szkole będzie opowiadał, jaki on bohater: że dwa kieliszki wypił i w głowie mu się nie kręciło.

Przewrócił się na drugi bok, przykrył się, ale się pyta:

– Nie zimno ci? Nie ściągnąłem za wiele kołdrę?

– Nie, dobrze.

Kiedy człowiek śpiący, o byle co się rozdrażni. Przykro mi, że nie lubię Karola, a on się pyta, czy mi nie zimno. I dlaczego powiedziałem, że się popiją? Niedobrze sądzić dorosłych. Trudno: oni inni są i inne mają zabawy. No, żeby nie wuj Piotr, tobym nawet do Marychny słowa nie powiedział. Jak my się zawsze wszystkiego wstydzimy. Zawsze obawa, żeby czego głupiego nie zrobić albo nie powiedzieć. Ciągle niepewność, czy tak będzie dobrze. Żeby się nie śmieli87.

Bo już sam nie wiem, czy wyśmiewanie jest dla nas gorsze, czy jak zaczną krzyczeć.

I w domu, i w szkole – wszędzie to samo. Zadasz jakieś pytanie, o coś się zapytasz, pomylisz się albo co – zaraz śmiech i drwina. Każdy chce być najmądrzejszy i tylko czeka, żeby drugiego wyśmiać i poniżyć.

Ta obawa, żeby się nie stać pośmiewiskiem, tak człowieka onieśmieli, skrępuje, zwiąże, że ciągle niepewny, a im się bardziej wystrzega, tym łatwiej coś niestosownego zrobi. Zupełnie jak na lodzie: ten się najwięcej przewraca, kto się najwięcej boi.

„No, jutro musimy zrobić sanki” – pomyślałem i zasnąłem.

I ledwo zasnąłem, a tu mnie już budzą, że trzeba wstawać. Spałem kilka godzin, ale mi się zdawało.

Przecieram oczy przy śniadaniu, a jeść mi się nie chce, a ojciec mówi na próbę:

– Może byś do szkoły nie poszedł?

Myślał, że się ucieszę, że można. Bo potem mówi:

– Zabawa – zabawą, a szkoła – szkołą.

Uważnie przeglądam teczkę, żeby czego nie zapomnieć – pióra albo czego. Bo jak się jest zaspanym, trzeba się pilnować. Ale nie. Idę.

No i idę. A myślę sobie, że jadę do Wilna. Jadę całą noc. Iskry88 za szybą lecą – ogniste gzygzaki.

I w drodze do szkoły, i na lekcjach myślałem o tej podróży. I na drugiej godzinie spać mi się zachciało, i zapomniałem zupełnie, że w klasie, i zaczynam nucić, cicho – ale śpiewam pod nosem.

A pani:

– Kto śpiewa?

Ja i wtedy nawet nie oprzytomniałem, tylko się oglądam, kto śpiewa. A Borowski mówi na mnie. Pani się pyta:

– Ty śpiewałeś?

– Nie.

Bo naprawdę nie zauważyłem: I zupełnie znów zapomniałem, i drugi raz zaczynam. Chyba jeszcze głośniej, i pani się rozgniewała.

 

A Borowski:

– Może teraz powiesz, że nie ty?

Mówię:

– Ja.

Teraz dopiero widzę, naprawdę i wtedy, i teraz.

Pani zdziwiona spojrzała:

– Nie wiedziałam, że umiesz na złość robić i umiesz kłamać.

Czy pani nie zauważyła, że sam przecie mam minę zdziwioną, że jestem zmartwiony? Przecież panią lubię i ona jest dobra dla mnie. Po co miałbym robić jej przykrość? Zwiesiłem głowę, zaczerwieniłem się, i już. Będę się tłumaczył, pani i tak nie uwierzy. Teraz już wiem, że można nagle krzyknąć albo gwizdnąć jak we śnie. Więc zaraz mówią:

– Na złość. Niesforny.

Obrzydliwy wyraz: „niesforny”. Gorzej niż łobuz, niż wszystko. Taki ubliżający jakiś. Niby – sfora psów. Nie lubię także wyrazu: „karność”. Na przykład na gimnastyce.

Karność – dyscyplina.

Zaraz czuję, jakby miał karać, pasem bić, rzemieniem.

– Niesforny malec.

„Malec” – też paskudny wyraz. I obrzydliwe: „dzieciarnia”. Zaraz się przypomina – psiarnia.

Są niedelikatne wyrazy, których się w szkole nie powinno mówić. Często można człowieka nie lubić za jaki wyraz niemiły, który często się powtarza.

A pani kazała mi iść najprzód89 do kąta, a potem zaraz do tablicy. Kazała rozwiązać zadanie. Zupełnie łatwe. Od razu wiedziałem odpowiedź. Po cichu obliczyłem i mówię:

– Piętnaście.

Pani udaje, że nie słyszy.

– Powtórz zadanie.

Zły jestem. Mówię:

– Będzie piętnaście. Czy nie?

A pani:

– Jak zrobisz, będziesz wiedział. Rób dla całej klasy.

Zaczynam niechętnie powtarzać. I poplątałem. Chłopcy zaczęli się śmiać.

– Idź na miejsce. Masz dwójkę.

A Wiśniewski się pyta:

– Czy ma iść na miejsce do ławki, czy do kąta?

Idę i nie mogłem się powstrzymać, bo Wiśniewski naumyślnie wystawił łokieć w przejście, więc go pchnąłem. A on jak nie wrzaśnie z całej siły:

– Czego się pchasz?

Świnia. Bał się, że pani nie zauważy. A pani się zawahała, czy dalej nade mną się znęcać, czy jego ukarać.

I już się zaczął w całej klasie niepokój. Jak siedzą cicho, to cicho, a jak się zacznie z jednym, to zaraz – uwagi, przedrwinki, żarty, śmiech i rozmowy. Już wtedy trudno uciszyć. A za wszystko odpowiada pierwszy, który zaczął.

– A niech robią, co chcą.

Położyłem głowę na rękach i udaję, że płaczę. Tak często się robi. To najlepsze. Wtedy dają spokój. Ale nie płaczę, bo bardzo cierpię, bardzo jestem nieszczęśliwy.

Nagle pomyślałem:

„Gdyby Marychna była nauczycielką, ona by była inną”.

Bo jeśli źle się sprawuję, można inaczej ukarać, a nie dwójka z przedmiotu. Bo ten, co po mnie stękał przy tablicy i miętlił to samo zadanie, też mu w końcu wypadło piętnaście.

„Marychna by tak nie zrobiła. Ale ona mała i ona – Marychna – wyjeżdża. Całą noc będzie koleją tak daleko. Do Wilna. I już nie zobaczę. Może nigdy już nie zobaczę. Nigdy już śpiewać nie będzie. A Marychna uśmiecha się mile i ma niebieską kokardę. I ma mięciutkie włosy, wcale nie jak Cyganka”.

Pani musiała być bardzo rozzłoszczona, bo na pauzie podchodzi i mówi:

– Jak jeszcze raz będziesz miał muchy w nosie, powiem kierownikowi. Już cię nie będę więcej broniła.

I pani odeszła. Nie pozwoliła się usprawiedliwić. A gdyby pozwoliła, co powiem?

Że kocham Marychnę?

Śmierć raczej niż takie wyznanie.

„Muchy w nosie”. Nie mam much w nosie, a pani wymawia, co było dawniej. Nie powinno się przysług wymawiać. Niech pamiętają dorośli, że to drażni, najbardziej gniewa. Bo znaczy, że myślą, że zapominamy łatwo, nie umiemy być wdzięczni.

To oni zapominają, my dobrze pamiętamy. I rok, i dłużej. Każdy nietakt i niesprawiedliwość, każdą uwagę, każdy ich dobry czyn. Wszystko rzetelnie zawsze rozważymy – i mają w nas sojusznika lub wroga. I wiele przebaczyć możemy, jeżeli widzimy: dobroć i szczerość. Ja pani też przebaczę, kiedy się uspokoję.

Podchodzi Mundek i zaczyna żartować. Widzi, żem smutny, więc chce pocieszyć.

– Co, będziesz się bał rachunków? Dostaniesz pięć pion90, a jedna dwója sama ze strachu ucieknie. Tak będzie drałowała91, że fiiii! Ty przecie matematyk wlazł na patyk.

Powiedziałem cicho:

– Zooostaw.

Wychodzę na podwórze, ale się nie bawię. I głupie mi się wydaje latanie.

„Jak by dobrze było, żeby wszystkie dziewczynki do niej były podobne. A może naprawdę pojedziemy do Wilna? Może tata dostanie tam robotę? Wszystko stać się może”.

Wziąłem z biblioteki książkę. Opowiadania historyczne. Będę czytał.

Wracam sam. Mundek nie mógł czekać. Idę i tylko kawałek lodu nogą podbijam. Trzeba się starać równo kopnąć, przed siebie, bo i tak skręci w prawo albo w lewo. A ja gzygzakami za nim. Żeby się nie zatrzymać, tylko ciągle naprzód. Najgorzej, kiedy się o przechodnia odbija, bo wtedy zupełnie w bok poleci albo trzeba wracać. Powiedziałem, że wolno mi dziesięć razy zawrócić.

Ale spotkałem ojca i gniewał się, że buty niszczę, bo nosek się obija.

Wchodzę do bramy, a tu się już chłopaki sankami wożą. Więc i ja. Ale nie było bardzo przyjemnie. Bo jak się ma zmartwienie, można się bawić, ale się co chwila przypomina. Jakby kto chodził i mówił:

„Zapomniałeś? Nie pamiętasz?”

To nie wyrzuty sumienia, a taka tylko natrętna myśl. Wyrzuty sumienia zupełnie inaczej, groźne są – „Boga się boisz”.

Jeden chłopak mówi, że wcale nie ma Boga, tylko ludzie sobie wymyślili. Powiada, że wie na pewno. Założyć się chciał – głupi taki.

Ja ich dwa razy powoziłem sankami, a oni mnie raz. I już dosyć.

Posiedziałem koło okna, a potem obrazki w książce oglądam. Nie podobają mi się. Bo pierwszy obrazek bohaterski. Rycerz na koniu. Bój. Dokoła pękają pociski. A on podniósł szablę i wygląda jak lalka. Tak sztywno wyprostowany.

Czy wypadkiem tak nie jest, że dla dzieci gorsze się wszystko robi? Dobry malarz dla dorosłych, a marny dla dzieci. I powiastki dla nas jak z łaski, byle kto pisze, i wierszyki, i piosenki. Kogo nie chcą słuchać dorośli, ten idzie do dzieciaków.

A przecież my właśnie najbardziej kochamy bajki, obrazki i śpiewki.

I zawołali mnie, że będą sanki nowe robić, żebym dał swoje dwie deski, sznurek i blachę.

Skrzywili się, że blachy mało, a sznurek krótki.

Ale mocny.

Jedna deska poszła na siedzenie, a druga, żeby umocnić na spodzie. Żeby było więcej blachy, można by całe podkuć i wtedy łatwiej wozić. Ale dobrze, że choć z przodu blacha. I gwoździ dałem: jeden długi, prosty – znalazłem na ulicy.

Każdy pamięta, co daje, bo tyle ma prawa, ile daje.

Przyjemniej zrobić samemu i mieć dla siebie. Od nikogo się nie jest zależnym. Ale dzieci rzadko coś mają naprawdę.

Ubranie niby moje, a rodzice kupili. Za książki i zeszyty odpowiada się i w domu, i w szkole. Każdy ogląda i ma prawo się wtrącić.

Nauczycielce wolno książkę zwinąć w trąbkę, a niech z nas kto sprobuje92. Zaraz powiedzą, że nie szanujemy. Bo u dzieci wszystko musi być wzorowe.

Niedobre są spółki. Musimy się przecie pokłócić. Jeden tego zacznie wozić, a drugi tego. Jeden szarpie i przewraca się – mówi mu się, że złamie, a on nic. Dał parę desek, więc też ma prawo.

Albo wozić sam nie chce, tylko sam siedzi jak hrabia. Kłócimy się często – to prawda, ale pomyślcie tylko, jak u nas wszystko samopas puszczone…

Ile różnych sądów mają dorośli. A my tylko na skargę. A dorośli naszych skarg nie lubią. Rozsądzą byle zbyć albo rację ma ten, kogo więcej lubią, albo młodszy, albo starszy ma słuszność, albo dziewczynka, albo obaj winni, bo brzydko się kłócić.

Może tam kiedyś będą ludzie żyli w zgodzie i koleżeństwie, ale jeszcze nie teraz.

O byle co się obrazi i zaraz:

„Jak nie, to oddajcie moje deski i gwoździe”.

Wie, że nie oddamy. Bo co? Chyba rozbić sanki i cała robota na nic. Szukaj innego wspólnika i morduj się od początku.

„Dzieci lubią majstrować”.

Pewnie, że lubią, ale jak się zrobi, to się chce, żeby było.

Narysuję co, a on mi przez głupi żart podrze albo zamaże – to szkoda. Wyszukałem kijek, sznurek, zrobiłem bat – nie chcę, żeby złamali. Jak sanki, to sanki.

Czasem lepiej zepsuć, bo drugie lepiej się uda. Ale trzeba z góry wiedzieć, że się chce i dlatego znowu od początku. Że albo mamy lepsze narzędzia, albo więcej materiału.

Bo jak sanki robić bez młotka? Musieliśmy wbijać kamieniem. I żeby choć kamień był wygodny. Jest jeden, ale w bruku. Nawet chcieliśmy wykopać, a potem znów wsadzić. Ale niechby stróż tylko zauważył, dałby nam, że nooo! Tydzień się potem na dwór nie pokazuj.

Więc wbijam okrągłym, niewygodnym i uderzyłem się w palec. Aż się czarna kulka zrobiła na palcu. I jeszcze drutem obdarłem skórę między palcami: teraz jak zginać – boli. Bo w jednym miejscu trzeba drutem ściągnąć, bo potrzebny był długi gwóźdź, a myśmy wbili trzy małe i deska się rozłupała. Trzeba było ściągnąć.

I tak ciągle się coś psuje i trzeba ciągle poprawiać.

Przychodzi Józiek.

– Ooo, sanki zrobili, a nie mogą jechać.

– To zrób lepsze.

– Pewnie, że jakbym chciał, tobym zrobił.

– No, to chciej.

– Jak mi się zechce.

– Odejdź już, nie dogaduj. Nie podoba ci się, to nie patrz.

A on:

– Nie dasz patrzeć?

– No, nie dam.

Jeden reperuje, a dwóch go odpycha.

Dopiero Franek:

– Puście go, potrzymajcie lepiej, bo sam nie mogę.

– A bo po co stoi i dogaduje?

– Niech sobie. Nie ma sanek, więc przez zazdrość.

– Ooo, mam czego zazdrościć: takiego drapaka.

Czasem z kłótni bójka wyniknie, a czasem pomoże naprawdę.

Tak właśnie teraz:

– Bez młotka nic nie zrobicie.

Więc ja:

– No, to daj młotek, kiedy się mądrzysz.

– Będę wam dawał, żebyście złamali.

– A masz?

– Pewnie, że mam.

Stawia się czy naprawdę?

Ale poleciał i przyniósł.

– Twój?

– A czyj?

– Może ojcu wziąłeś?

– No to ja wziąłem, a nie ty.

A jak bez pozwolenia weźmie i będzie awantura – wszystkim się dostanie.

A on i gwoździe ma.

– Jak pozwolicie jeździć, to dam i pożyczę.

Nie trzeba było brać, bo łobuz. Ale czasu szkoda, każdy chce choć trochę. I zgodziliśmy się. A szkoda. I młotek nie pomoże, jak deska spróchniała. A on ciężki i tak jedzie, jakby umyślnie chciał zepsuć.

Na nic cała robota.

Znów się zaczyna kłótnia. Więc już idę do domu.

Smutno, smutno, smutno.

Irenka patrzy na mnie, a widzi, że mam zmartwienie, więc nie mówi, żeby się bawić. Przysunęła stołeczek, usiadła obok i oparła rękę o moje kolana…

A ja nic, tylko myślę:

„Gdyby Marychna była moją siostrą”.

I wiem, że to grzeszna myśl, bo tak jakbym chciał, żeby umarła, żeby mieć inną siostrę.

Przymknąłem oczy i położyłem rękę na jej głowie. A ona zaraz głowę na kolana i prędko zasnęła. A ja się pomodliłem swoją modlitwą: żeby Irenka żyła i była zdrowa i żeby Marychna była szczęśliwa.

No bo tak: kocham ją, Marychnę.

Co się wszystko dzieje w człowieku, jakie tam wszystko różne. Bo kiedy patrzeć, to się widzi domy i ludzi, i konie, i samochody. Tysiąc albo milion różnych rzeczowników: żyjących i nieżyjących. I w myślach są te same rzeczowniki. W człowieku. Zamknę oczy i widzę tak samo: domy, ludzi, konie. No tak. I każdy rzeczownik ma dużo przymiotników: Duży dom, ładny koń, miły człowiek. A od rzeczownika z przymiotnikiem zależy dopiero, czy lubią, czy mi się podoba.

 

I tu znów taka sama idzie rozmaitość. Inaczej kocham Łatka, inaczej rodziców, inaczej Mundka, inaczej tę Marychnę z Wilna.

No, bo co powiem:

Lubię, bardzo lubię, kocham.

I koniec.

A czuję, że inaczej.

I dopiero na szczycie jakby – Bóg.

Bardzo dziwnie.

Gdybym nie był już kiedyś dorosłym, może bym nawet nie wiedział. A teraz już wiem, że dzieci kochają, tylko nie wiedzą, jak to się nazywa. A może wstydzą się przyznać. Nie – że nie chcą powiedzieć, ale w myślach dla siebie wstydzą się przyznać i tylko mówią, że lubią.

Boją się nawet powiedzieć:

„Ta dziewczynka miła. Lubię. Ona przyjemna”.

Bo już najchętniej dorośli wyśmiewają miłość. I tu dopiero widać, jacy są niedelikatni.

Powiedzą:

„Kawaler i panna”.

Albo:

„No, pocałujcie się”.

Albo:

„Narzeczeni”.

Albo jeszcze gorzej:

„Mąż i żona”.

Jakby nie można było kogoś lubić. Żeby rozmawiać, popatrzeć, bawić się razem w jaką zabawę i podać rękę na pożegnanie. Ale żeby nikt o nic nie wypytywał. I żeby nawet nie zauważył.

Cóż, kiedy nie można.

Spytam się niby niechcący:

„Czy Marychna to ładne imię?”

Albo powiem, że ma ładną, niebieską wstążkę we włosach. Albo: dlaczego jak się śmieje, robią się dołeczki?

Niech tylko coś się zapytam albo powiem, zaraz zaczną szpiegować:

„A czy ci się podoba? Może byś się z nią ożenił?”

Głupie żarciki i nieprzyjemne śmiechy.

No, bo wiem.

Są tacy, co tylko małpują. Chcą się dorosłym przypochlebić, podlizać, więc zaraz weźmie pod pachę i:

„Moja żona. Moja narzeczona”.

Dorośli chcą niby, żebyśmy byli mądrzy, nie lubią niby naszego błaznowania, a sami zmuszają.

Nie wiedzą, jak czującej istocie przykro błazna robić ze93 siebie. Jedno dziecko się psuje naprawdę, a drugie tylko żal ma do was i niechęć. Za tę ciekawość i za to, że wiecie.

Siedzę sobie cicho i myślę. I tak samo jak ja tysiące dzieci po różnych pokojach o zmierzchu rozmyśla o dziwach i smutkach życia. Co dzieje się w nim, co wokoło. I tych rozmyślań naszych dorośli nie znają. Najwyżej:

„Co ty tam robisz? Dlaczego się nie bawisz? Dlaczego tak cicho?”

No bo dziecko pohałasuje, pobiega, napatrzy się różności, a potem chce w zaciszu samo z sobą porozmawiać. A tylko jedno, jedyne z tysiąca znajdzie pomoc w dorosłym. Albo u przyjaciela.

Bo, na przykład, jak dziwny jest sen. Śpi sobie Irenka i nic nie wie. Albo się jej coś śni, bo westchnęła. Pewnie i ona ma w przedszkolu dzieci, które lubi, i też może nie chce powiedzieć.

Porównywam94 Irenkę ze sobą, przypominam sobie przeszłość, kiedy byłem duży, i widzę, żeśmy wszyscy podobni, jednacy. Dziecinny jest człowiek dojrzały, dojrzałe jest dziecko. Myśmy się tylko jeszcze nie porozumieli ze sobą.

Ano.

Widziałem drugi raz Marychnę.

Jeszcze jedyny raz była u nas Marychna. Nawet się nie rozebrała. Mówią, że muszą iść, że tylko się przyszły pożegnać.

Raz – pierwszy raz przywitać i już zaraz pożegnać.

Ja stoję przy swojej doniczce i groch zasiałem, i wyrosło w doniczce. Już nawet ma cztery listki. Tu dwa i tu dwa. Tak przyjemnie zasadzić, jak wyrośnie. Podlewa się. I z wody, i z ziarna wyrośnie. I zielone. I malusieńkie. Że nie było nic, a jest.

Ja stoję i mam pocztówkę: że anioł stoi i ma skrzydła, a dwoje dzieci nad przepaścią. Nad bezdenną. Pochyliły się nad przepaścią i kwiatki zrywają. A anioł pilnuje, żeby nie wpadły w tę bezdenną przepaść.

Przyszła ta obca ciotka z Marychną. Ją też pierwszy raz w życiu widzę. I ona jest daleka jakaś krewna.

I myślę:

„Jeżeli Marychna zacznie ze mną rozmawiać, dam na pamiątkę pocztówkę. A jak nie, to nie”.

Kupiłem ją dla Marychny, bo wiedziałem, że przyjdzie, tylko się bałem, że może będę w szkole.

Zaraz przylatam95 ze szkoły – tak co dzień. Mundek się pyta:

– Czego się tak spieszysz?

Mama się dziwi:

– Czy wcześniej szkoła się kończy?

A ja nic. No bo co im powiem?

A Marychna ma białą czapeczkę z puszku i kołnierzyk taki sam. I włosy kręcące.

Jej mama rozmawia z moją mamą – coś o jakichś znajomych w Wilnie.

Ona nic.

Bo tę ciotkę z Wilna prędko pocałowałem w rękę, i do mojej doniczki.

A ona stanęła oparta o swoją mamę.

I wyjąłem pocztówkę z książki. Tę pocztówkę z aniołkiem.

A ona, Marychna, od razu, jak stała, od razu prędko podeszła do mnie. W pośpiechu, jakby podbiegła. A ja pocztówkę znów w książkę i zdaje się, że jestem pewnie chyba czerwony, bo się więcej jeszcze zażenowałem.

Stanęła, mufką z tego puszku zasłoniła się i ja się uśmiechnąłem. I ona też. I się odwróciłem, niby na doniczkę patrzę.

I Irenka przybiegła, i pokazuje jej lalkę. Irenka mówi:

– Patrz, ma trzewiczki.

Więc ja się już znów odwróciłem. I Marychna wzięła lalkę i się pyta:

– A czy zamyka oczy?

A ja:

– Nie. Małe lalki nie zamykają.

Więc Marychna już zupełnie podeszła i mówi, że i małe mogą zamykać. Dopiero jak zupełnie małe, to nie.

I potem mówi:

– Już jadę.

Ja się przestraszyłem, że już zaraz, i prędko wyjąłem pocztówkę z aniołkiem, bo się przestraszyłem, że nie zdążę. Że już nie będę mógł jej dać.

Pokazuję. I:

– Czy ładna?

Ona cicho powiedziała:

– Ładna.

Więc mówię zupełnie już cicho:

– Może chcesz?

Nie chciałem, żeby Irenka widziała. Bo małe dzieci lubią się wtrącać. I może coś głośno powie.

Ale mama z ciocią rozmawiały i nic nie widzą.

Marychna mówi:

– Napisz, że na pamiątkę.

Z taką prośbą powiedziała i patrzy, czy się zgadzam. Dobrze się ułożyło. Bo prędko zaraz napisałem:

„Pamiątka z Warszawy”.

I przyłożyłem bibułkę.

A Marychna:

– Oj, bo zamażesz.

A ja:

– Patrz, wcale się nie zamazało.

Powiedziałem „patrz”. To znaczy, że jej „ty” powiedziałem.

Ale się „P” trochę zamazało.

Powiada:

– Nic nie szkodzi.

I później:

– Bardzo ładnie piszesz.

I jeszcze:

– Napisz dla kogo i od kogo.

– Po co?

Marychna pomyślała, głowę w bok przechyliła i mówi:

– Prawda.

Ale napisałem:

„Dla Marychny z Wilna”.

I zawinąłem w srebrny papier od czekolady. Bo wszystko miałem już przygotowane.

Ale widzę, że się zanadto świeci, więc wydarłem kartkę z zeszytu i zawinąłem jeszcze.

A ona:

– Ooo, kartkę wyrywasz.

Ja mówię:

– To nic.

A mama mówi:

– Rozbierzcie96 palta.

A jej mama:

– Nie, musimy zaraz iść.

Marychna wzięła tę pocztówkę, to zawiniątko, do mufki i pyta się:

– Jaką literę najlepiej lubisz pisać?

Ja mówię:

– Duże „R”.

– A ja duże „W”. Daj papier, to ci napiszę. Ale ołówkiem. Zobaczymy, kto ładniej pisze.

I napisała. A ja też. Ale się nie staram. Żeby jej było ładniejsze?

I ona mówi:

– No, czyje ładniejsze?

Śmieje się, a ząbki ma równiuśkie, białe.

I mówi:

– Na pocztówce ładniej napisałeś.

Ja się zarumieniłem i mówię:

– Raz się uda, a raz nie.

Pisaliśmy: „Warszawa, Wilno” – różne wyrazy, a potem liczby.

– Strasznie ósemki nie lubię pisać – mówi. – Zawsze jakaś kręcona wyjdzie.

A ja:

– No tak. Ósemka rzadko się uda. No i Marychnie w palcie trudno pisać.

Więc ona spojrzała na swoją mamę i mówi:

– Rozebrać się chyba czy jak?

Ale już mają iść.

Ona – Marychna – chce tę kartkę podrzeć, ale nie dałem.

– No i po co ci to?

– Niech sobie będzie.

– Po co?

Powiedziałem cicho:

– Na pamiątkę.

– Ooo, co to za pamiątka. Ja ci z Wilna ładną kartę przyślę.

Ale zostawiła.

I pokazałem jej doniczkę. Żeby chciała wziąć. Ale jak się tam będzie z doniczką wozić.

A Marychna każdy listek pogładziła palcem.

A jej mama mówi:

– No, idziemy.

I wstaje. I Marychna prędko stanęła przy swojej mamie.

Już nie rozmawialiśmy więcej. Ja przy doniczce zostałem. I długo jeszcze rozmawiały tak stojąc. A może niedługo, tylko chciałem już, żeby sobie poszły.

Boję się pożegnania.

I naprawdę:

– No, dzieciaki, żegnajcie się.

Ja się jeszcze bardziej odwróciłem.

– No co, nie pożegnacie się? Możeście się pokłócili już? Nie pocałujecie się na pożegnanie?

Marychna mówi:

– Ja się z chłopakami nie całuję.

– Oj, ty, ty – powiada moja mama. – A nie zaśpiewasz nam na pożegnanie?

– Mogę zaśpiewać.

– Już jak innym razem przyjedziemy. Bo teraz gardło zagrzejesz.

Marychna pocałowała się z mamą i z Irenką, a mnie tylko rękę podała. I tak dumnie. Nawet się nie uśmiechnęła. W rękawiczce.

I wyszły. A mama:

– Jesteś mruk. Marychna – to przynajmniej zuch dziewczynka. A ty trzech zliczyć nie umiesz.

Wdzięczny jestem Irence.

Pocałowałem ją – tak przygarnąłem do siebie i pocałowałem w głowę.

– Bardzo grzeczna byłaś, Irenko – powiedziałem.

I zaczynam lekcje odrabiać.

I tak mi dobrze – cicho. I tak się dobrze z tą pocztówką udało. Ładna jest. Bo naprzód chciałem kupić z kwiatami, potem widoczek: że las, a koło lasu domek i koń stoi. Jeszcze były dwie ładne, ale na jednej napis: „Z powinszowaniem Imienin”. Ale z aniołem chyba najładniejsza. Bo i góry, i przepaść, i kwiaty, i ten anioł stróżuje.

Brzydko się nazywa: Anioł Stróż. Powinno być inaczej: „obrońca” – czy ja wiem.

Jak będę miał pieniądze, dla siebie taką samą kupię. Bo Marychna pewnie nie przyśle – zapomni – jak już wróci do tego Wilna.

Przepisuję wiersz na jutro. A obok leży lalka Irenki. Od tej lalki wszystko się przecież zaczęło. I doniczka z tymi czterema listkami. Bo jak później będzie rosła w górę, wyżej nowe listki powyrastają, a te cztery będą na dole. I one pewnie pierwsze odpadną. Czy zaczekać, aż pożółkną i same odpadną, czy je zielone jeszcze zerwać i na pamiątkę zasuszyć? Teraz jeszcze nie wiem.

Przepisuję wiersz na jutro. Piszę bardzo starannie. Jedno duże „W” było w takim kawałku. Postarałem się najładniej napisać. I już nie wiem, czy duże „R”, czy duże „W” jest ładniejsze i najprzyjemniej pisać.

I tak sobie na tę kartkę patrzę, cośmy litery pisali.

Ano, trudno: kocham i więcej jej nie zobaczę. Tylko kartka z literami i cztery listki grochu… A może naprawdę napisze? A może mi się przyśni? Albo jaką podobną dziewczynkę zobaczę na ulicy. Tak przecie z Łatkiem było.

Nie są miłe dziewczynki. Dumne, kłótliwe i robią miny. Lubią udawać. Że niby dorosłe i że chłopcy – to łobuzeria.

I stronią od nas, a chcą – tylko niby łaskę robią.

I jeżeli już która chętnie się z nami bawi, to gorsza niż my: bo i łobuz, i inne przywary ma dziewczyńskie – też.

No, tak.

Są jakieś delikatniejsze. Bo i sukienka, i kokarda, i koraliki, różne ozdóbki ponawieszają. Ładnie wygląda. A gdyby chłopiec – byłoby śmiesznie. Bo są i chłopcy z długimi włosami. Jak laleczki. Czy oni się wcale nie wstydzą?

No, tak.

Ale dlaczego mamy im ustępować? Że dziewczynki nie wolno uderzyć ani pchnąć. Zaraz powiedzą:

Dziewczynka.

I to w nas żal wytwarza i zniechęcenie. A nawet wrogość.

Bo co?

Jak w szkole uczą się razem chłopcy i dziewczyny i chłopiec się pani poskarży, zaraz mówią:

– Ty, chłopak, a nie możesz sobie z dziewczynką poradzić?

Kiedy tak, to sobie na drugi raz radzę. Więc znów awantura. I nie wiadomo, co naprawdę robić.

Gdyby dorośli nie przypominali ciągle, że to chłopiec, a to dziewczynka, my byśmy pewnie zapomnieli. Ale gdzie tam: czy dadzą zapomnieć. Niby mówią, że nie ma różnicy, a tymczasem wychodzi przeciwnie.

Przykro mi, że tak muszę myśleć, ale trudno. Nie mogę kłamać. Marychna nie jest przecie winna. A może naprawdę tylko w Warszawie tak jest?

A ona napisała. Naprawdę napisała. Dotrzymała słowa. Przysłała ostrobramską pocztówkę. I adres, i markę97, i wszystko. Nie wstydziła się pisać do chłopca.

Ona śmiała.

I śpiewać się nie wstydzi, i pierwsza powiedziała, że będzie tańczyła.

I naprawdę napisała. I mam razem z kartką i listkami. Jeden listek się złamał.

I była wycieczka. Nie koleją, ale przez most do parku. Przyjemnie było.

Chcieliśmy iść czwórkami środkiem ulicy, nie pchać się parami, żeby potrącali. Ale pani nie pozwoliła. I słusznie. Bo zaraz złamią szeregi i wyjdzie bałagan. Ten kopie z tyłu, ci znowu się wloką, jeden w prawo, drugi w lewo. Nawet parami nie idą, żeby były równe odstępy i w nogę.

Dobrze było. Dwa wozy i samochód się zatrzymały, jakeśmy przechodzili przez jezdnię. Przyjemnie jakoś, że i my przecie coś znaczymy, że się muszą zatrzymać.

Idę z Mundkiem w parze. Bardzo ważne wybrać dobrą parę i wiedzieć, kto przede mną, kto za mną.

Najładniej było na moście, bo woda zamarzła.

– A są tacy, co się kąpią w przeręblu.

– A ty byś się nie bał?

– A czego?

– Nnoo, zimnoooo.

– To co, że zimno?

Przecie przyjemnie się wypróbować albo pokazać, że się nie boję.

– Z wody może się zrobić lód albo para.

– Dziwne?

– A to nie dziwne, że mucha może chodzić po ścianie, a ryba w wodzie oddycha.

– Albo żaba. Z kijanki się zrobi, i koniec.

I tak myśmy się zamyślili. Niby, że kto mógł tak wszystko zrobić? Bo jeśliby Boga nie było, no to kto?

84sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
85oni w Wilnie tak ciąąąągną – mowa o charakterystycznym kresowym akcencie, o wymowie samogłosek; innymi wyrazistymi cechami kresowej polszczyzny były półmiękkie ć, ś, ź oraz przedniojęzykowe ł. [przypis edytorski]
86klawy (daw. pot.) – fajny, niezły. [przypis edytorski]
87śmieli się – dziś: śmiali się. [przypis edytorski]
88Jadę całą noc. Iskry za szybą lecą – opis jazdy pociągiem ciągniętym przez lokomotywę parową, opalaną węglem, w której podczas jazdy przez komin wylatywał z paleniska dym i iskry. [przypis edytorski]
89najprzód (daw.) – naprzód, z początku. [przypis edytorski]
90piona (pot.) – piątka, stopień bardzo dobry. [przypis edytorski]
91drałować (pot.) – pędzić, biec; tu: uciekać. [przypis edytorski]
92sprobować – dziś popr.: spróbować. [przypis edytorski]
93ze siebie – dziś popr.: z siebie. [przypis edytorski]
94porównywam – dziś popr. forma 1 os. lp cz.ter.: porównuję. [przypis edytorski]
95przylatam – dziś popr. forma 1 os. lp cz.ter.: przylatuję. [przypis edytorski]
96rozebrać palto (reg.) – zdjąć palto, rozebrać się. [przypis edytorski]
97marka (tu daw.) – znaczek pocztowy. [przypis edytorski]