Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ale ileż pracy i trudu wszystko to pana kosztować musiało! – rzekł Genestas.

– Mnie? bynajmniéj – odparł Benassis. – Taż sama ilość czasu zużywa się na powiedzenie czegoś pożytecznego, co i głupstwa. Gawędząc, śmiejąc się, chodząc, rzucałem wpośród nich iskry światła. Z początku słuchać mnie nie chcieli; usuwali się ode mnie ze wstrętem. Byłem z miasta, a dla wieśniaka mieszczanin a nieprzyjaciel – to jedno. Walka ta bawiła mnie. Między czynieniem dobrze, a czynieniem źle jest tylko jedna różnica – czyste i brudne sumienie, trudy zaś jednakowe. Gdyby zbrodniarz chciał żyć uczciwie, zamiast stryczka dorobiłby się majątku.

– Proszę pana – zawołała wchodząc Jacenta – obiad stygnie!

– Chwilkę jeszcze – rzekł Genestas, kładąc rękę na ramieniu lekarza. – Chciałbym panu tylko jednę zrobić uwagę. Nie czytałem nic o wojnach Mahometa, nie mogę więc sądzić jego militarnych zdolności; ale gdybyś pan był widział cesarza, dowodzącego podczas kampanii francuskiéj, byłbyś go wziął za bożka z pewnością. Jeżeli upadł pod Waterloo, to dlatego, że był więcéj jak człowiekiem, zanadto ciężył ziemi i ta się pod nim ugięła. Ot, co jest! Zresztą, we wszystkiém zdanie pańskie najzupełniéj podzielam i do stu kartaczów! ta, co pana urodziła, nie zmarnowała czasu.

– No, no – zawołał uśmiechając się Benassis. – Chodźmy do stołu.

Jadalny pokój był całkowicie drzewem wyłożony i pomalowany naszaro. Umeblowanie składało się z kilku krzeseł wyplatanych, kredensu, szaf i słynnego zegara nieboszczyka proboszcza. U okien białe wisiały firanki. Stół nakryty był czysto, świeżo, ale bez żadnego zbytku, naczynia na nim fajansowe. Na zupę dano rosół, najposilniejszy, najbardziéj esencyonalny jaki kiedykolwiek, jakakolwiek zgotowała kucharka. Zaledwie lekarz i Genestas jeść go zaczęli, gdy jakiś człowiek wszedł hałaśliwie do kuchni i mimo oporu Jacenty do jadalnego pokoju wtargnął.

– No, i cóż tam takiego? – zapytał Benassis.

– A to proszę pana, nasza jéjmość pani Vigneau tak zbladła, ale to przecież tak zbladła, żeśmy się wszyscy poprzelękali.

– Ha! – zawołał wesoło Benassis – trzeba tam iść.

I wstał od obiadu. Pomimo jego nalegań, Genestas rzucił serwetę i, zakląwszy po wojskowemu, oświadczył, że bez gospodarza swego obiadu jeść nie będzie; jakoż wrócił do salonu i tam grzejąc się przy ogniu rozmyślał nad przykrościami, od jakich żaden stan na tym świecie, żadne powołanie wolném nie jest. Benassis wrócił wkrótce i obaj napowrót do stołu zasiedli.

– Taboureau był tutaj i chciał się z panem widziéć – rzekła Jacenta przynosząc gorące półmiski.

– Któż tam jest chory u niego? – zapytał lekarz.

– Nikt, proszę pana; mówił, że chce się pana o coś poradzić i wróci niezadługo.

– To dobrze – odparł Benassis, a zwracając się do Genestasa, dodał: – Ten Taboureau to w moich oczach cały traktat filozoficzny, przypatrz mu się, patrz uważnie, gdy tu będzie, to cię zabawi. Kiedyś, byłto sobie uczciwy najemnik, oszczędny i pracowity. Ale jak tylko się trochę grosza dorobił, zaraz mu się w umyśle rozwidniło; ruch przemysłowy, jaki rozbudzałem w kantonie, ogarnął i jego, chciał się, korzystając zeń, wzbogacić. W ciągu ośmiu lat zebrał już duży majątek, to jest duży, jak na tę okolicę. Może mieć teraz około czterdziestu tysięcy franków. Ale, mógłbyś pan tysiąc razy zgadywać! a jeszczebyś się nie domyślił, jakim sposobem doszedł do takiéj fortunki. Taboureau jest lichwiarzem, ale to lichwiarzem do szpiku kości, a lichwa jego tak dobrze jest obmyślona i na interesach tutejszych mieszkańców oparta, że traciłbym tylko czas, gdybym chciał ich wywodzić z błędu i przekonywać, że zamiast korzystać tracą na stosunku z Taboureau’m. Wyobraź pan sobie, jak tylko zaczęto się krzątać około uprawy roli, ten nicpoń wpadł na pomysł skupowania w okolicy ziarna potrzebnego dla tych biedaków do siewu. Tu, jak wszędzie, chłopi, a nawet niektórzy fermerzy nie mieli pieniędzy na kupowanie nasienia. Więc, imci pan Taboureau pożyczał jednym worek jęczmienia, za co mu po żniwach worek żyta oddawali, innym dawał korzec zboża za worek mąki. Dziś prowadzi ten szczególniejszy handel z całym departamentem. Jeżeli go nic w drodze nie zatrzyma, dojdzie z pewnością do miliona. Ale cóż! Taboureau jako wyrobnik był poczciwy, usłużny, chętny do rady i pomocy; w miarę rosnących zysków stał się chciwy, pogardliwy i drwiący ze wszystkiego i wszystkich. Im jest bogatszy, tém się bardziej psuje. Gdy tylko chłop przechodzi z użycia pracowitego do łatwéj egzystencyi i większéj ziemskiéj posiadłości, staje się nieznośnym. Istnieje pewna klasa ludzi, na pół cnotliwych, na pół występnych, w pół oświeconych, w pół ciemnych, która zawsze będzie plagą wszystkich rządów. Poznasz pan mniéj więcéj ducha téj klasy w Taboureau’cie, człowieku prostym na pozór, ograniczonym nawet, ale który, jak tylko o jego interes chodzi, staje się głębokim i przebiegłym.

Odgłos ciężkiego stąpania oznajmił przybycie wiejskiego spekulanta.

– Wejdź, Taboureau! – zawołał Benassis.

Komendant, uprzedzony w ten sposób przez lekarza, zwrócił baczne na przybysza spojrzenie i ujrzał w nim chudego, zgarbionego człowieka o wypukłém, bardzo pomarszczoném czole. Twarz jego zapadła wyglądała jakby prześwidrowana przez parę szarych, bystrych oczek. Usta miał zaciśnięte, a ostro zakończone, broda jego dążyła do połączenia się z nosem ironicznie zagiętym. Głębokie brózdy, przecinające jego wystające policzki, zdradzały życie koczownicze i faktorską przebiegłość. Miał na sobie surdut niebieski, dość czysty, z buchastemi na biodrach kieszeniami, którego rozpięte poły ukazywały białą w kwiatki kamizelkę. Taboureau stanął niedaleko drzwi i oparł się na lasce, potężną zakończonéj gałką. Pomimo oporu Jacenty, mały bonoński piesek wszedł za nim i u nóg się jego położył.

– No, i cóż tam? – zagadnął Benassis.

Taboureau niedowierzająco popatrzył na siedzącego przy stole Genestasa i odparł:

– Nie o chorobę tu chodzi, panie merze; ale pan równie dobrze umie leczyć kieszeń jak ciało; przyszedłem więc poradzić się pana w sprawie, jaką mam z jednym-tam z Saint-Laurent.

– Dlaczegoż nie idziesz z tém do pana sędziego pokoju, lub pisarza?

– E! bo pan lepiéj się na tych rzeczach zna, i będę pewniejszym mojéj sprawy, gdy się dowiem, co pan o niéj trzyma.

– Mój kochany Taboureau, ja zawsze chętnie udzielam darmo porady lekarskiéj; ale nie mogę bezinteresownie zaprzątać się procesem tak bogatego, jak ty człowieka. Nauka drogo kosztuje, nim się ją nabędzie.

Taboureau zaczął miętosić w rękach kapelusz.

– Jeżeli chcesz mojéj rady zasięgnąć, to w zamian za to, że cię ona uchroni od wydawania pieniędzy na prawników w Grenobli, poślesz worek żyta Marcinowéj, która dzieci ze szpitala wychowuje.

– Ha! toć zrobię to z dobrego serca, jeżeli pan tak uważa. Ale, czy to tego pana nie znudzi, gdy będę opowiadał? – dodał wskazując Genestasa.

Lekarz skinął głową na znak, by mówił, i Taboureau tak ciągnął daléj:

– Otóż, proszę pana, przyszedł do mnie, jest temu ze dwa miesiące, jeden z Saint-Laurent i powiada; – „Taboureau, czybyś ty mi nie sprzedał stu trzydziestu siedmiu korcy zboża?” a ja na to: – Czemu-by nie, toć moje rzemiosło. Zaraz wam potrzeba? „Nie – powiada – z wiosną; na marzec. Dobrze. Daléj więc, targujemy się, przepijamy na zgodę i staje między nami, że on mi zapłaci za jęczmień po takiéj cenie, po jakiéj płacono na ostatnim targu w Grenobli, a ja mu w marcu dostawię. Ale cóż się dzieje? Jęczmień idzie w górę, coraz więcéj, coraz więcéj, mnie tu potrzeba pieniędzy, więc sprzedaję go, niewiele co myśląc. Rzecz prosta, wszak prawda, panie merze?

– Nie – odparł Benassis. – Ten jęczmień już do ciebie nie należał, miałeś go jako depozyt u siebie. A gdyby ceny, zamiast podnieść się, spadły? to cóż wtedy? zmusiłbyś pewnie twego kupca, by ci tak zapłacił, jak-eście się umówili?

– Ale, proszę pana, on-by mi może wcale nie był zapłacił. Kto go wié! Co na placu, to nieprzyjaciel. Kupiec powinien korzystać z zysku, gdy mu się ten nadarzy. A przytém, towar dopiéro wtedy do nas należy, gdy go zapłacimy? nieprawdaż, panie oficerze? bo widać, że jegomość wojskowo służy.

– Taboureau – rzekł poważnie Benassis – zobaczysz, że kiedyś nieszczęście cię spotka. Wcześniéj czy późniéj Bóg karze niedobre uczynki. Jak-to! żeby człowiek taki zdolny, taki rozsądny, jak ty, tak zawsze dobrze swoje interesa prowadzący, dawał kantonowi przykład nieuczciwości? Jeżeli będziesz się wdawał w podobne procesa, jak możesz spodziewać się, że inni biedniejsi okażą się względem ciebie sumiennemi i kraść cię nie będą? Twoi robotnicy zaczną cię oszukiwać i wszyscy się tutaj zepsują. Nie, nie masz racyi. Twój jęczmień był już sprzedanym. Gdyby go ten z Saint-Laurent wziął był zaraz do siebie, nie byłbyś go od niego odbierał; rozporządziłeś się więc rzeczą, która już twoją nazwać się, według waszego układu, nie mogła. Ale mów daléj.

Genestas rzucił lekarzowi porozumiewawcze spojrzenie, by zwrócić jego uwagę na nieruchomość Taboureau’a. Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy lichwiarza, podczas całéj téj przemowy; czoło pokryło się rumieńcem, oczy nie zmieniły spokojnego wyrazu.

– To tedy, proszę pana, miałbym mu dostarczyć jęczmień po cenie zimowéj? Mnie się zdaje, że nie powinienem tego robić.

– Słuchaj, Taboureau, oddaj mu jęczmień jak najprędzéj, albo nie licz już więcéj na szacunek ludzi. Wygrywając nawet uchodziłbyś za człowieka bez czci, bez wiary, bez uczciwości…

– Niech się pan mer nie żenuje, niech mnie nazwie łotrem, złodziejem, oszustem. W interesach to się mówi takie rzeczy, bez niczyjéj obrazy. W interesach, widzi pan, każdy za sobą trzyma.

– Czemuż więc narażasz się na zasługiwanie na podobne przezwiska?

– Ale, jeżeli mam prawo za sobą?

– Nie będziesz miał go w tym razie.

– Czy pan tego pewny, panie merze? ale to tak zupełnie pewny? bo to ważna sprawa.

 

– Ma się rozumiéć, że jestem pewny. Gdybym nie był przy obiedzie, pokazałbym ci kodeks. Jeżeli zaczniesz proces, przegrasz go i noga twoja więcéj już tego progu nie przestąpi; nie chcę przyjmować u siebie ludzi, którzy na mój szacunek nie zasługują. Czy słyszysz? przegrasz proces.

– Ej! nie! panie merze, nie przegram go – odparł Taboureau. – Widzi pan, to ten z Saint-Laurent winien mi jęczmień, to ja go od niego kupiłem, a on mi teraz dostawić nie chce. Chciałem być zupełnie pewnym, że wygram, zanim-bym się na koszta narażał.

Genestas i lekarz spojrzeli po sobie, ukrywając zdziwienie, jakie w nich ten dowcipnie obmyślony sposób dowiedzenia się rzetelnéj prawdy wywołał.

– No, mój Taboureau, twój kupiec jest nieuczciwym człowiekiem. Nie trzeba wdawać się w interesa z podobnemi ludźmi.

– A! proszę pana, znają się oni na nich.

– Do widzenia, Taboureau!

– Upadam do nóg pańskich i pana oficera.

– Jakże pan sądzisz – rzekł Benassis po wyjściu lichwiarza – czy ten człowiek nie stałby się wkrótce milionerem w Paryżu?

Po skończonym obiedzie lekarz i Genestas przeszli do salonu i tam przez resztę wieczora gawędzili o wojnie, polityce, w któréj to rozmowie Genestas objawiał się z najżywszą dla Anglików nienawiścią.

– Mogęż wiedziéć – zapytał lekarz – kogo mam zaszczyt w moim domu przyjmować?

– Nazywam się Piotr Bluteau – odparł Genestas – a jestem kapitanem w Grenobli.

– Bardzo mi przyjemnie. A teraz, czy pan zechcesz pójść za przykładem pana Gravier, który codziennie rano, po śniadaniu towarzyszył mi w moich wycieczkach po okolicy? Prawdopodobnie zajęcia moje jako tak pospolite nie przypadną panu do smaku. Przytém nie jesteś pan ani merem, ani właścicielem ziemskim, i w moim kantonie nie zobaczysz nic takiego, czegobyś w innych nie widział, wszystkie chaty są do siebie podobne; ale z drugiéj strony odetchniesz pan świeżém powietrzem i nadasz jakiś cel przechadzce.

– Z największą ochotą przyjmuję ten projekt. Nie śmiałem go poddać, bojąc się być panu natrętnym.

Po téj rozmowie Benassis zaprowadził gościa, którego pomimo nadanego sobie z umysłu pseudonimu, zawsze Genestasem nazywać będziemy, do przygotowanego dlań na piętrze po nad salonem pokoju.

– No – rzekł Benassis – Jacenta napaliła panu w piecu. To dobrze. Jeżeli czego brakować będzie, sznurek od dzwonka wisi tu w głowach łóżka.

– Nie sądzę, aby mi czegokolwiek zabraknąć mogło – zawołał Genestas. – Ba! nawet i róg do butów tu leży. Trzeba być starym szeregowcem, by wartość tego sprzętu należycie ocenić. Na wojnie, panie łaskawy, przewróciłoby się nieraz o niego cały dom do góry nogami. Zdarza się po kilku marszach, a zwłaszcza po utarczce, że noga spuchnie w wilgotném obuwiu i ani rusz. To téż często sypiałem w butach. Gdy się jest samym, to jakoś jeszcze pół biedy.

Komendant, mówiąc to, mrugnął oczami, by nadać wyrazom swym jakieś dwuznaczne znaczenie, poczém rozejrzał się nie bez zdziwienia po pokoju urządzonym wygodnie, czysto, bogato prawie.

– Co za zbytek! – wymówił – musisz pan mieszkać wspaniale.

– Pójdź pan zobaczyć – rzekł doktór. – Jestem pana sąsiadem. Schody nas tylko dzielą.

Genestas zdumiał się, gdy wszedłszy do pokoju lekarza, zobaczył ściany nagie, żółtawym w brunatne róże papierem pokryte, którego barwa w wielu miejscach już wybladłą była. Łóżko żelazne, z gruba pokostowane, wyglądało jak szpitalne. U stóp jego rozścielał się wązki, lichy dywanik, a w górze sterczała drewniana strzała, z któréj spadały firanki z popielatego perkalu. W głowach stał nocny stoliczek o czterech nogach. Prócz tego trzy krzesła, dwa fotele słomą wyplatane i umywalnia z miednicą i dzbankiem do wody bardzo starożytnym stanowiły całe umeblowanie. Kominek był zimny, a na jego gzymsie walały się przyrządy do golenia rozrzucone pod lustrem, na kawałku sznurka zawieszonem. Okna ozdabiały firanki z szarego perkalu z zielonemi frendzlami. Wszystko w tym pokoju, którego nadzwyczajną prostotę krasiła wzorowa czystość przez Jacentę utrzymywana, wszystko tam aż do okrągłego stołu zarzuconego papierami świadczyło o życiu prawie mniszém, obojętném na rzeczy światowe, a pełném uczuć i poświęcenia. Przez otwarte drzwi widać było drugi pokój, w którym lekarz zapewne rzadko bardzo przebywał. Był-to jakby gabinecik, równie lichy jak sypialnia. Zakurzone książki leżały na zakurzonéj podłodze, a stojące na półkach flaszki z etykietami znamionowały, że farmaceutyka więcéj tam miejsca niż nauka zajmowała.

– Zapytasz mnie pan może, dlaczego ta różnica między moim pokojem a twoim? – ozwał się Benassis. – Powiem panu, iż zawsze wstyd mi było za tych, co swoich gości mieszczą pod strychem i dają im lustra, w których przeglądający się widzi się mniejszym lub większym, aniżeli jest w istocie, i ma taką cerę, jakby chorował na żółtaczkę, lub tknięty był apopleksyą. A przecież należy się starać, by, podejmując u siebie swoich przyjaciół, uczynić im to czasowe mieszkanie o ile można najmilszém. Gościnność podług mnie jest zarazem cnotą, szczęściem i zbytkiem i wszystkie przyjemności, wszystkie wygody życia powinny być w niéj uwzględnione. Dlatego téż dla pana są piękne meble, miękki dywan, obicia, kotary, zegar, świeczniki i lampka nocna, dla pana usługa Jacenty, która tam już panu pewnie nowe pantofle, mleko i swoję szkandelę przyniosła. Tuszę sobie, że pan nigdzie wygodniejszego siedzenia nie znajdziesz jak w fotelu nieboszczyka proboszcza, który ten szacowny sprzęt nie wiem gdzie wynalazł, ale to prawda, że we wszystkiém, chcąc znaléźć wzór piękna, dobra i wygody, trzeba tego w kościele poszukać. Ostatecznie, jestem pewny, że pokój pana będzie mu się podobał. Znajdziesz pan tam doskonałe brzytwy, wyborne mydło i wszystkie drobnostki, które tak życie umilają. Zresztą, kochany panie Bluteau, gdyby już moje pojęcia o gościnności nie tłómaczyły dostatecznie różnicy między urządzeniom mego a twego pokoju, to sądzę, że przyczyna tego zaniedbania u mnie stanie ci się aż nadto jasną, gdy zobaczysz jutro rano, ile tu ludzi bezustanku wchodzi i wychodzi. Ja jestem prawie ciągle za domem, a gdy wracam, zjawiają się chłopi moi, do których ciałem, duszą i wszystkiém, co mam, należę. Mogęż więc w takim stanie rzeczy dbać o elegancyę i sprowadzać sobie kłopoty z naprawianiem szkód, jakie-by mi ci poczciwcy mimowolnie na każdym kroku zrobili. Zresztą przychodzę tu tylko spać, a pan nie wiesz, jak mi tu wszystko na tym świecie jest obojętném.

Powiedzieli sobie dobranoc, uścisnąwszy się serdecznie za ręce, i rozeszli się na spoczynek. Komendant długo zasnąć nie mógł, zastanawiając się nad tym człowiekiem, który z każdą chwilą rósł w jego wyobrażeniu.

Rozdział II. Przez pola

Nazajutrz Genestas, dbały jak każdy jeździec o swego wierzchowca, udał się zaraz z rana do stajni i ta staranność, z jaką Mikołaj konia jego wyczyścił, zadowolniła go bardzo.

– Już-to na nogach, komendancie Bluteau? – zawołał Benassis wychodząc na spotkanie gościa. – Otóż to znać prawdziwego wojaka, który wszędzie, nawet na wsi słyszéć musi pobudkę.

– Jakże się pan dziś miewa? dobrze? – zapytał Genestas podając mu po przyjacielsku rękę.

– Nigdy się zupełnie dobrze nie miewam – odparł Benassis nawpół wesoło, wpół smutno.

– Pan dobrze spał? – zagadnęła Jacenta komendanta.

– Do licha, moja piękna, posłałaś mi łóżko, jak dla panny młodéj.

Jacenta uśmiechając się poszła za swoim panem i Genestasem, a gdy obaj do stołu usiedli, szepnęła Mikołajowi:

– Bądź-co-bądź, to niezły człowiek z tego pana oficera.

– Spodziewam się; dał mi już czterdzieści soldów.

– Zaczniemy od odwiedzenia dwóch umarłych – rzekł Benassis do swego towarzysza wychodząc z nim z jadalnego pokoju. – Chociaż to doktorzy rzadko kiedy chcą się wobec swych jakoby ofiar znajdować, a jednak zaprowadzę pana do dwóch domów, gdzie będziesz mógł dość ciekawe spostrzeżenia nad naturą ludzką porobić. Zobaczysz pan tam dwa obrazy, które panu pokażą, jak dalece mieszkańcy gór różnią się od mieszkańców dolin w objawach uczuć swoich. W części wyższéj naszego kantonu przechowały się piętnem starożytności nacechowane obyczaje, przypominające niejako sceny biblijne. Wśród gór naszych istnieje jakaś ręką natury nakreślona niewidzialna linia, po-za którą wszystko inaczéj się przedstawia. Na wyżynach siła, w dolinach zręczność, tam uczucia pełne, głębokie, tu bezustanna pamięć na materyalne sprawy życia. Z wyjątkiem doliny Ajou, któréj północna część zaludniona jest idyotami, a południowa ludźmi umysłowo rozwiniętemi, w któréj te dwie ludności, przedzielone tylko strumieniem, różnią się między sobą we wszystkiém: w obyczajach, zajęciach, powierzchowności, nawet w chodzie i postawie; – nigdzie tak wybitnego jak tutaj rozgraniczenia nie widziałem. Fakt ten powinienby skłonić władze państwowe do głębokich studyów miejscowych przy zastosowywaniu praw do tych-że miejscowości. Ale konie gotowe, ruszajmy!

Obaj jeźdźcy stanęli wkrótce przed domem położonym w téj stronie miasteczka, która się ku górom la Grande-Chartreuse zwraca. Dom-to był dość porządny, a u drzwi jego stała na dwóch krzesłach trumna, czarném suknem pokryta, około któréj płonęły cztery gromnice. Tuż na stołku była miska ołowiana z wodą święconą i umoczoną w niéj bukszpanową gałką. Każdy przechodzień wstępował na podwórze, klękał przy ciele i zmówiwszy Ojcze Nasz kropił je wodą święconą. Po nad trumną wznosiły się zielone pęki jaśminu przy murze rosnącego, a wyżéj jeszcze splątane gałęzie rozwiniętego już winogradu. Młoda dziewczyna zamiatała podwórze, czyniąc w tém zadość téj nieokreślonéj potrzebie ochędóztwa i przystrojenia, którą nakazuje każdy obrzęd, nawet najsmutniejszy ze wszystkich. Najstarszy syn umarłego, dwudziestodwuletni chłopak stał nieruchomie oparty o odźwierek. Oczy miał pełne łez, które przecież nie spadały na policzki, a które może ukradkiem obcierano. W chwili gdy Benassis z Genestasem wchodzili w podwórze, przywiązawszy wprzód konie do topoli, rosnących przy parkanie, przez który przypatrywali się téj scenie, żona nieboszczyka wychodziła z obory w towarzystwie kobiety mającéj garnek mleka.

– Odwagi, odwagi, moja dobra Pelletier – mówiła ta ostatnia.

– Ach! moi kochani, gdy się z kim dwadzieścia pięć lat przeżyło, strasznie ciężko rozstawać się przychodzi – odparła wdowa i oczy jéj zwilżyły się łzami. – Cóż, płacicie dwa sous? – dodała po chwilowém milczeniu, wyciągając rękę.

– A! masz tobie, zapomniałam – rzekła tamta podając jéj pieniądze. – No, no, uspokójcie się, sąsiadko. Otóż i pan Benassis.

– Jakże się miewacie, moja matko? – zapytał lekarz.

– Ha, cóż robić, wielmożny panie – odparła z płaczem – trzeba sobie radzić jak można. Pociesza mnie to, że mój już więcéj cierpiéć nie będzie, a on się tak biedak nacierpiał. Ale niech-że panowie wejdą z łaski swojéj! Kubuś! podaj krzesła panom. No, rusz-że się. Choćbyś tu stał sto lat, to ojca nie wskrzesisz. A teraz potrzeba ci będzie za dwóch pracować.

– Zostawcie go w spokoju, matko, nie będziemy siadać. Macie w tym chłopcu wielką pociechę i podporę, on wam męża zastąpi.

– Idz-że się ubrać, Kubuś! – zawołała wdowa. – Niedługo tu przyjdą po ciebie.

– No, bądźcie zdrowi, matko – rzekł Benassis.

– Do usług pańskich.

– Widzisz pan – przemówił lekarz do Genestasa – tutaj, przyjmują śmierć, jak zgóry przewidziany wypadek, który w niczém zwyczajnego biegu życia nie zmienia; żałoby nawet nosić nie będą. Na wsi nikt nie robi tego wydatku już-to z powodu niedostatku, już przez oszczędność. Żałoba zaś, kochany panie, nie jest ani zwyczajem, ani prawem; to cóś więcéj, to instytucya, która wiąże się ze wszystkiemi prawami pochodzącemi z jednego źródła: moralności. Ale cóż! pomimo wszelkich usiłowań moich i pana Janvier’a nie powiodło nam się przekonać naszych wieśniaków, jak dalece ważnemi są objawy zewnętrzne dla utrzymania społecznego porządku. Poczciwi ci ludziska, ledwo co obudzeni z moralnego letargu, nie są jeszcze w stanie powiązać tych wszystkich nici, które ich z ogólném życiem zespolić winny; w nich kiełkują dopiéro myśli, które rodzi porządek i dobrobyt fizyczny; późniéj, jeżeli kto daléj dzieło moje prowadzić będzie, dojdą do zrozumienia zasad budowę społeczną wspierających. W istocie, nie dość jest być uczciwym człowiekiem, potrzeba się jeszcze takim okazywać. Społeczeństwo nie może żyć samemi tylko pojęciami moralnemi, potrzeba mu jeszcze czynów odpowiednich tym pojęciom. Po większéj części w gminach wiejskich, na sto rodzin, którym śmierć głowę domu zabrała, zaledwie kilku członków, żywszém uczuciem obdarzonych, zachowa dłuższe wspomnienie zmarłego; wszyscy inni zapomną o nim w ciągu roku. A zapomnienie to nie jest-że prawdziwą klęską? Religia – to serce ludu; ona wyraża jego uczucia i zwiększa je, kres im naznaczając; ale bez Boga zewnętrznemi objawami czczonego nie masz religii, co znowu prawom ludzkim wszelką odejmuje sprężystość. Sumienie do Boga samego należy, ciało zaś przepisom społecznym podlega; owóż: nie jest-że to zawiązkiem ateizmu takie zacieranie oznak religijnéj boleści, nie jest-że potrzebném, aby dzieci, które się jeszcze nie zastanawiają, i ludzie, którzy potrzebują przykładu, uczyli się posłuszeństwa prawom przez jawne poddanie się wyrokom Opatrzności, która doświadcza i pociesza, daje i odbiera dobra tego świata. Przyznam się panu, iż, przebywszy fazę niedowiarstwa, tutaj dopiéro pojąłem doniosłość obrzędów religijnych, ważność zwyczajów domowego ogniska. Rodzina będzie zawsze podstawą społeczeństwa. Tam gdzie poczyna się działanie władzy i praw, tam przynajmniéj posłuszeństwo powinno być obowiązującym. Jednak patrząc na to, jak się dzieje; dochodzi się do wniosku, że dwie te zasady: wpływu rodzinnego i władzy ojcowskiéj zamało jeszcze rozwinięte są w naszym nowym prawodawczym systemacie. A przecież z czegóż się cały kraj nasz składa? z rodzin, gmin i departamentów. To téż prawa winny się na tych trzech wielkich oddziałach ugruntować. Podług mnie, nigdy zbyt wielką pompą i wystawnością nie można uczcić narodzin, ślubu i śmierci. Cóż dało taką siłę katolicyzmowi? co go tak głęboko w obyczaje wkorzeniło, jeżeli nie ta świetność, z jaką okazuje się w ważnych wypadkach życia, i otacza ją jakimś dziwnie wielkim, wzruszającym urokiem, jeśli tylko kapłan umie stanąć na wysokości swego posłannictwa, i sprawowany przez siebie obrządek dostroić do szczytnéj idei chrześcijaństwa. Niegdyś uważałem religię katolicką za zbiór przesądów i zabobonów zręcznie wyzyskiwanych, z pod których rozumne społeczeństwo wyzwolić się powinno; tutaj zrozumiałem jéj potęgę, już przez samę doniosłość słowa, które ją wyraża. Religia znaczy związek i niewątpliwie ona jedna jest w stanie połączyć z sobą różne warstwy społeczeństwa i stałą mu formę nadać. Tutaj wcześnie zakosztowałem balsamu, jakim religia rany życia leczy, i uczułem, bez roztrząsań żadnych, że stosuje się cudownie do namiętnych obyczajów południowych narodów.

 

– Jedź pan tą drogą – rzekł lekarz przerywając sobie – musimy się na wzgórze dostać, bo chcę pana cudnym widokiem uraczyć. Wzniesieni około trzy tysiące stóp po nad morze Śródziemne, ujrzymy ztamtąd Sabaudyę i Delfinat, góry Lyonais’u i Rodan. Będziem już na terrytoryum innéj gminy, gminy górskiéj, gdzie w jednéj z ferm pana Graviera zobaczysz pan to, o czém ci mówiłem: tę pełną prostoty okazałość będącą ziszczeniem moich zapatrywań się na ważne wypadki życia. W gminie téj żałoba nosi się z religijném poszanowaniem. Biedni zbierają składki na kupienie sobie czarnych ubrań i w tym wypadku nikt im datku nie odmawia. Nie ma prawie dnia, w którym-by wdowa, zawsze ze łzami, o stracie swéj nie mówiła i w dziesięć lat po śmierci męża wspomina o tém tak rzewnie, jakby go wczoraj zaledwie pochowała. Tam, obyczaje są patryarchalne; władza ojca jest nieograniczoną, słowo jego wyrokiem bez apelacyi; jada sam, biorąc pierwsze miejsce za stołem, dzieci i żona usługują mu, otaczający mówią doń z oznakami największego uszanowania, każdy wobec niego stoi z odkrytą głową. Tak wychowani ludzie tamtejsi mają poczucie osobistéj godności, są wogóle uczciwi, oszczędni i pracowici. Każdy ojciec rodziny, gdy mu już wiek nie dozwala pracować, dzieli mienie swe porówno między dzieci i te o nim mają staranie. W ubiegłym wieku pewien dziewięćdziesięcioletni starzec, podzieliwszy majątek między czworo dzieci, po trzy miesiące w roku u każdego z nich przebywał. Gdy się od najstarszego do najmłodszego przenosił, jeden z przyjaciół zapytał go: „I cóż, jesteś zadowolniony?” „Ma się rozumiéć – odparł starzec – obchodzili się ze mną jak z własném dzieckiem.” To wyrażenie tak godném uwagi wydało się oficerowi nazwiskiem Vauvenargues, słynnemu moraliście, stojącemu podówczas z garnizonem w Grenobli, że mówił o tém w kilku paryskich salonach, a pisarz Chamfort piórem je potomności przekazał. Ileż-to nieraz słów jeszcze bardziéj znaczących roni się w rozmowie, ale im na godnych słuchaczach zbywa!…

– Widziałem braci morawskich i lollardów w Czechach i Węgrzech – ozwał się Genestas. – Chrześcijanie ci dość są do pańskich górali podobni. Znoszą oni klęski wojenne z anielską cierpliwością.

– Obyczaje proste mniéj więcéj we wszystkich krajach są jednakowe. Prawda ma tylko jednę postać. Nie ulega wątpliwości, że życie na wsi przytłumia rozwój umysłowy, ale za to osłabia występki i rozwija cnoty. W istocie im mniejsze jest nagromadzenie ludzi w jakiéj miejscowości, tém się tam mniéj występków i ujemnych namiętności spotyka. Świeże, czyste powietrze wpływa także bardzo na niewinność obyczajów.

W téj chwili jeźdźcy nasi dosięgli płaskowzgórza, o którém mówił Benassis. Okrąża ono cypel bardzo wysoki, ale zupełnie nagi, bez żadnego śladu roślinności, o powierzchni szaréj, chropowatéj, nieprzystępnéj. U stóp jego rozciąga się na przestrzeni stu morgów może żyzna ława gruntu opasana skałami. Ku południowi oko obejmuje ztąd Delfinat, skały Sabaudyi i odległe góry Lyonais’u. W chwili gdy Genestas z Benassisem przypatrywali się temu widokowi, oblanemu jasnym, słonecznym blaskiem, żałośne dźwięki zadrżały w powietrzu.

– Pójdź pan – rzekł Benassis. – Śpiew się zaczyna. Śpiewem nazywają tę część pogrzebowych obrządków.

Wojskowy nasz ujrzał teraz na zachód od cypla góry zabudowania dużéj fermy, tworzące regularny kwadrat. Brama jéj sklepiona, cała z granitu, miała na sobie piętno dziwnéj jakiéjś powagi, podniesionéj jeszcze starożytnością struktury i otaczających ją drzew sędziwych. Dom mieszkalny stał w głębi podwórza, po obu stronach którego mieściły się stajnie, obory, owczarnie, stodoły, wozownie, z wielkiém gnojowiskiem po środku. Podwórze to, tak zawsze ożywione, jak to bywa w bogatych i ludnych fermach, wyglądało teraz posępnie i milcząco. Wszystkie gumna i obory były starannie zamknięte, a głosy stojącego w nich bydła ledwo się ztamtąd stłumione słyszéć dawały. Droga wiodąca do domu czysto umiecioną była. Ten subtelny porządek tam, gdzie zazwyczaj nieład panował, brak ruchu i cisza, w tak hałaśliwém dawniéj miejscu, cień, jaki na całą fermę rzucał strzelający wysoko szczyt góry, wszystko to przyczyniało się do spotęgowania wzruszenia, jakie widok ten w duszy patrzących nań obudzić musiał. To téż Genestas, aczkolwiek oswojony z silnemi wrażeniami, zadrżał mimowoli ujrzawszy kilkanaście zapłakanych kobiet i mężczyzn stojących rzędem przed drzwiami i powtarzających z pewnemi przerwami ten przerażający jednozgodnością swego brzmienia wykrzyk: – Pan umarł. Ponurym tym dźwiękom odpowiedziały żałosne jęki z wewnątrz i głos kobiecy dał się słyszéć przez okna.

– Nie śmiem iść pomiędzy tych strapionych – rzekł Genestas.

– Odwiedzam zawsze zasmucone śmiercią rodziny – odparł lekarz – już-to aby zobaczyć, czy się jaki wypadek spowodowany nadmiarem boleści nie zdarzył, już-to dla sprawdzenia zejścia; możesz mi pan towarzyszyć bez skrupułu; zresztą chwila ta jest tak wzniosła i tyle tam znajdziemy osób, że pana nawet nie zauważą.

W istocie, pierwszy pokój, do którego Genestas wszedł za lekarzem, przepełniony był rodziną zmarłego. Minąwszy go, stanęli obaj we drzwiach sypialnego pokoju, przytykającego do wielkiéj izby będącéj zarazem kuchnią i miejscem zgromadzenia się całéj rodziny a raczéj kolonii, bo po długości stojącego pośrodku stołu miarkować można było, że przy nim około czterdziestu osób zasiadało. Przybycie Benassisa przerwało mowę kobiecie wysokiéj, ubranéj skromnie, z rozpuszczonemi włosami, i trzymającéj wymownym ruchem rękę zmarłego w swéj dłoni. Ten, ubrany w najlepsze suknie, leżał sztywny i zimny na łóżku, którego podniesione firanki ujmowały jak w ramy głowę jego srebrnemi włosami ocienioną i tchnącą niebiańskim spokojem. Po obu stronach łóżka cisnęły się dzieci i najbliżsi krewni obojga małżonków, po lewéj rodzina żony, po prawéj męża. Wszyscy klęczeli, modląc się i płacząc. Na środku stała otwarta trumna, a przy niéj proboszcz i służba kościelna. Gromnice płonęły dokoła. Dziwnie-to był rozdzierający widok téj głowy domu, którą grób miał wnet pochłąnąć na zawsze.