Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– No! – rzekł Genestas po chwili milczenia – jednak Bóg nie opuścił panny Gabryni, bo jéj tu teraz dobrze, jak rybce w wodzie.

Na te słowa Gabrynia spojrzała na Benassisa oczyma pełnemi wdzięczności.

– Chciałbym być bogatym! – rzekł komendant.

Po wykrzykniku tym długie zapanowało milczenie.

– Na pana komendanta teraz koléj! – odezwała się wreszcie Gabrynia z przymileniem.

– Owszem – rzekł Genestas, i tak zaczął: – W przeddzień bitwy pod Friedlandem, posłano mnie z raportem do kwatery generała Davousta. Spełniwszy polecenie, wracałem do mego biwaku, aż tu na zakręcie drogi spotykam się oko w oko z cesarzem. Napoleon patrzy na mnie:

– Jesteś kapitanem Genestas? – spytał. – Tak, najjaśniejszy panie. – Byłeś w Egipcie? – Byłem, najjaśniejszy panie. – Nie jedź daléj tędy – rzekł mi – ale weź się na lewo, będziesz prędzéj na miejscu. – Nie umiałbym opowiedziéć, z jaką dobrocią wypowiedział cesarz te słowa, on, który tyle miał na głowie, bo całą okolicę obiegał, aby plac boju rozpoznać. Opowiadam to zdarzenie dlatego, by wykazać, jaką-to pamięć miał Napoleon, a także pochlubić się, że byłem z tych, których twarze były mu znane. W 1815 r. wykonałem przysięgę. Gdyby nie ten błąd, byłbym może teraz pułkownikiem; ale nie chciałem zdradzać Burbonów, bo wtedy myślałem tylko o tém, że trzeba bronić Francyi i dosyć. Byłem szefem szwadronu grenadyerów w gwardyi cesarskiéj i choć mi rana dokuczała jeszcze nie żartem, kręciłem się jak mogłem w bitwie pod Waterloo. Gdy już wszystko przepadło, towarzyszyłem Napoleonowi do Paryża, a potém, gdy się udał do Rochefortu, poszedłem za nim, pomimo jego zakazu, bo miło mi było czuwać nad nim, by go w drodze jakie nieszczęście nie spotkało. To téż gdy przechadzał się tam nad brzegiem morza i zobaczył mnie o dziesięć kroków na straży stojącego: – No cóż, Genestasie – rzekł, przystępując do mnie – żyjemy jeszcze? – Słowa te jak mieczem przeszyły mi serce. A! ktobądź byłby go słyszał, musiałby zadrżéć od stóp do głowy. Wskazał mi ręką ten przeklęty statek angielski blokujący port, i rzekł: „Patrząc na to, żałuję, że-m się we krwi mojéj straży nie utopił”. Tak – powtórzył Genestas, patrząc na lekarza i Gabrynię – to są jego własne słowa. – Najjaśniejszy panie – rzekłem – panowie marszałkowie, którzy tobie samemu strzelać nie dali i w koczyk wsadzili, nie byli twemi przyjaciółmi. – Pójdź ze mną – zawołał żywo – rzecz jeszcze nie skończona. – Najjaśniejszy panie! – odparłem – poszedłbym chętnie i na koniec świata, ale mam dziecko sierotę, nad którém czuwać muszę; jestem związany. Tak więc, ten smarkacz Adzio przeszkodził mi iść na Świętą Helenę. – Patrz – rzekł mi cesarz – ja ci jeszcze nic nigdy nie dałem, bo nie byłeś z tych, co mają zawsze jednę rękę pełną, a drugą otwartą. Weź tę tabakierkę, która mi w ostatniéj kampanii służyła. Zostań we Francyi, bądź-co-bądź, jéj ludzi dzielnych potrzeba. Służ ojczyźnie i pamiętaj o mnie. Jesteś ostatnim Egipcyaninem z mojéj armii, którego na francuzkiéj ziemi oglądam. – I dał mi tabakierkę. – Każ wyryć na niéj: honor i ojczyzna – dokończył – bo te słowastreszczają w sobie dwie ostatnie nasze kampanie. Potém przyszli ci, którzy mu tu towarzyszyli, i razem z niemi spędziłem tak cały ranek nad morzem. Cesarz przechadzał się tam i napowrót nad brzegiem, był ciągle spokojny, tylko brwi marszczył czasami. Około południa osądzono, że niepodobna mu było puszczać się na morze; Anglicy wiedzieli o jego bytności w Rochefort, trzeba było albo oddać się im w ręce, albo cofnąć się w głąb’ Francyi. Straszny niepokój nas ogarnął, a każda minuta godziną się wydawała. Napoleon znajdował się między Burbonami, którzy-by go byli rozstrzelali, i Anglikami, którzy wcale nie są ludźmi honoru, jak tego dowiedli, rzucając na bezludną skałę nieprzyjaciela, który ich prosił o gościnność. Z téj plamy nie obmyją się nigdy, o! nie. Gdyśmy tak wszyscy byli potrwożeni, nie wiém już kto z cesarskiéj świty przedstawia mu porucznika Doret’a, marynarza, który przyszedł zaproponować Napoleonowi sposób dostania się do Ameryki. Jakoż w istocie był wtedy w porcie bryk państwowy i statek kupiecki. – Kapitanie – rzekł Napoleon – jakże się to stać może? – Najjaśniejszy pan – odparł Doret – wsiądzie na statek kupiecki, ja z kilku oddanemi tobie ludźmi wypłynę na bryku, wywiesimy białą flagę, zaczepiemy Anglików, damy ognia, a najjaśniejszy pan przedostanie się tymczasem niepostrzeżenie. – My z panem pójdziemy! krzyknąłem kapitanowi. Napoleon spojrzał po nas wszystkich. – Kapitanie Doret! – rzekł – zostań dla Francyi. Pierwszy to raz wzruszonym go widziałem. Poczém dał nam znak ręką i odszedł. Opuściłem także Rochefort, ale wprzód widziałem jeszcze jak wchodził na statek angielski. Napoleon był zgubiony i wiedział o tém. Znalazł się w porcie zdrajca, który za pomocą umówionych znaków powiadamiał nieprzyjaciela o obecności cesarza. Napoleon spróbował więc ostatniego środka, uczynił tak, jak zwykł był na polach walki postępować, poszedł sam do nich, nie czekając, aby oni do niego przyszli. A! nikt nie mógłby wystawić sobie rozpaczy tych, którzy go kochali.

– Gdzież jest owa tabakierka? – zapytała Gabrynia.

– U mnie w Grenobli, schowana w pudełeczku – odparł Genestas.

– Przyjdę ją tam zobaczyć, jeśli pan pozwoli. I pomyśléć, że pan ma coś, czego się cesarz dotykał! Czy miał piękną rękę?

– Bardzo piękną!

– Czy to prawda, że umarł? – zapytała. – Tylko proszę powiedz mi pan prawdziwą prawdę!

– Niestety! tak jest,

– Byłam tak małą w 1815 roku, że tylko kapelusz jego dojrzéć mogłam. I jeszcze o włos, co mnie nie zgnietli w Grenobli.

– Wyborna jest ta kawa ze śmietanką – rzekł Genestas, jakby chcąc zmienić przedmiot rozmowy. – Cóż, Adziu, podoba ci się tutaj? Będziesz odwiedzać pannę Gabrynię?

Chłopiec nie odpowiedział. Zdawało się, że nie śmie spojrzéć na młodą gosposię. Benassis oka z niego nie spuszczał, jakby go chciał do głębi duszy przeniknąć.

– Ma się rozumiéć, że będzie – rzekł. – Ale teraz wracajmy do domu, muszę jeszcze pojechać gdzieś konno. Podczas mojéj nieobecności porozumiesz się komendancie z Jacentą.

– Pójdziesz pani z nami – zwrócił się Genestas do Gabryni.

– Chętnie – odparła. – Mam nawet oddać coś Jacencie.

Poszli więc wszyscy ku domowi lekarza. Gabrynia, którą towarzystwo rozweseliło, prowadziła ich ubocznemi ścieżkami najdzikszą stroną góry.

– Panie komendancie! – rzekła po pewném milczeniu – pan mi nic o sobie nie powiedziałeś, a ja-bym tak chciała jakie wydarzenie z wojny usłyszéć. Lubię, gdy pan mówisz o Napoleonie, ale to takie smutne. Gdyby pan był tak dobry…

– Tak, tak – zawołał Benassis – opowiedz nam co przez drogę. Ale coś zajmującego, jak naprzykład o téj belce przy Berezynie.

– Bardzo niewiele mam wspomnień – rzekł Genestas. – Są ludzie, którym się wszystko możliwe i niemożliwe wydarza; co do mnie, nigdy bohaterem żadnéj historyi nie byłem. Ale oto jedyny wypadek, jaki mi się przytrafił: W 1805 roku, będąc jeszcze podporucznikiem, znajdowałem się wraz z wielką armią w Austerlitz. Zanim wzięliśmy Ulm, trzeba nam było stoczyć kilka potyczek, gdzie kawalerya tęgo się popisywała. Byłem wtedy pod rozkazami Murata, który się w kaszy zjeść nie dawał. Po jednéj z pierwszych bitew kampanii, owładnęliśmy okolicą, obfitującą w piękne posiadłości. Wieczorem, regiment mój rozłożył się w parku tuż przy pałacu gdzie mieszkała ładna i młoda hrabina. Ma się rozumiéć, idę ulokować się u niéj i zarazem przeszkodzić wszelkiemu rabunkowi. Wchodzę do salonu właśnie w chwili, gdy jakiś nicpoń sierżant mierzył do niéj z karabina, żądając od niéj tego, czego ta kobieta dać mu nie mogła, bo był brzydki jak sam dyabeł. Ja, nie wiele myśląc, podnoszę pałaszem karabin, kula uderza w lustro, a mój sierżant dostawszy ode-mnie w téj-że chwili porządne cięcie rozciąga się na ziemi jak długi. Na krzyk hrabiny i wystrzał wbiega służba i daléj na mnie. – Stójcie! – rzekła ona po niemiecku do tych, którzy mnie chcieli mordować – ten oficer uratował mi życie. Odstąpili zatém a hrabina dała mi piękną chustkę od nosa, chustkę haftowaną, którą mam jeszcze, i powiedziała mi, że będę miał zawsze schronienie na jéj ziemi, a gdybym doznał jakiego zmartwienia lub był w kłopocie, znajdę w niéj siostrę i przyjaciółkę; jedném słowem, naprawiła mi tysiąc miłych rzeczy. A była piękna i zgrabniutka jak pieścidełko. Jedliśmy razem obiad i nazajutrz byłem już w niéj rozkochany do szaleństwa, ale cóż, trzeba było ruszać daléj, by stanąć w szeregu pod Guntzburgiem. Opuściłem więc pałac, unosząc chustkę na sercu. Zaczyna się bitwa: Kule do mnie! – wołałem w duchu – och! mój Boże, czyż się żadna z pomiędzy tylu dla mnie nie znajdzie! Pragnąłem bowiem zostać rannym, ale tak w jakie poetyczne miejsce, naprzykład w ramię, by módz wrócić do pałacu i być tam pielęgnowanym, opatrywanym przez moję śliczną hrabinę. Rzucałem się więc jak wściekły na nieprzyjaciela. Gdzie tam! Kule jakby się uwzięły na mnie. Wyszedłem zdrów i cały z téj przeprawy; trzeba było iść daléj i pożegnać się z hrabiną. Ot i koniec.

W téj chwili téż stanęli u drzwi Benassisa, który zaraz wsiadł na konia i odjechał. Gdy powrócił, Jacenta, któréj Genestas polecił swego syna, już go była rozlokowała w pokoju pana Graviera. Ale jakże się zdziwiła, gdy lekarz rozkazał jéj wnieść proste łóżko na pasach do swojéj sypialni; a ton, jakim to rozporządzenie wydał, był tak stanowczy, że Jacenta sprzeciwić mu się nie śmiała. Po obiedzie komendant wrócił do Grenobli, zaspokojony ponownemi zaliczeniami Benassisa, co do rychłego wyzdrowienia Adzia.

W pierwszych dniach grudnia, w osiem miesięcy po tych odwiedzinach u lekarza, Genestas został mianowany pułkownikiem oddziału stojącego na kwaterze w Poitiers… Chciał właśnie powiadomić o tém Benassisa, gdy otrzymał od niego list donoszący mu o zupełném wyzdrowieniu Adzia.

„Chłopiec – pisał lekarz – wyrósł, zmężniał i ma się wyśmienicie. Przez te kilka miesięcy skorzystał tak z lekcyj Butifera, że strzela równie dobrze, jak nasz kontrabandzista; jest zresztą rześki i zwinny, niestrudzony z niego piechur i jeździec doskonały. Wszystko się w nim zmieniło. On, który mając lat szesnaście wyglądał niedawno na dwunastoletnie dziecko, teraz robi złudzenie dwudziestoletniego młodzieńca. Spojrzenie ma śmiałe i pewne. To już człowiek i człowiek, o którego przyszłości trzeba teraz pomyśleć”.

 

– Zapewne pojadę jutro do Benassisa i zasięgnę jego rady, co do zawodu, jaki byłby najodpowiedniejszy dla tego chłopca – rzekł sobie Genestas, idąc na pożegnalną ucztę, jaką mu koledzy wyprawiali, bo już tylko dni parę miał pozostać w Grenobli.

Gdy wrócił do domu, służący wręczył mu list, mówiąc, że posłaniec, który go przyniósł, bardzo długo czekał na odpowiedź. Choć oszołomiony licznemi toastami, jakie spełnił w przyjacielskiém gronie, Genestas poznał na kopercie pismo przybranego syna, a pewien, że zawiera ono prośbę o zaspokojenie jakiéjś fantazyi młodzieńczej, zostawił list na stole i dopiéro nazajutrz, gdy mu szampan z głowy wywietrzał, wziął się do czytania.

„Drogi mój ojcze”…

– A filut chłopak – rzekł do siebie Genestas – zawsze mi się przymila, gdy tylko czegoś potrzebuje.

„Dobry pan Benassis nie żyje…

List wypadł z rąk Genestasa, który dopiéro po bardzo długiéj przerwie zdołał go wziąć napowrót.

„Nieszczęście to przeraziło całą okolicę, i tém silniej na nas podziałało, że jeszcze w wilię tego strasznego dnia pan Benassis był zdrów zupełnie. Onegdaj, jakby przeczuwając swój koniec, poodwiedzał wszystkich chorych, nawet najdaléj mieszkających, rozmawiał z każdym, kogo spotkał, i każdemu powiadał: „żegnam cię, mój przyjacielu”. Około piątéj po południu powrócił według zwyczaju na obiad. Jacenta zauważyła, że był niezwykle czerwony, jakby siny, ale że było zimno, nie dała mu wody do moczenia nóg, co zawsze robiła, ile razy miał uderzenie krwi do głowy. To téż biedaczka od dwóch dni powtarza ciągle zalewając się łzami: „Gdybym mu była dała wody na nogi, żyłby do tej pory.” Pan Benassis był głodnym, jadł dużo i był weselszym niż zazwyczaj. Śmieliśmy się ciągle, a nigdy go śmiejącym się nie widziałem. Po obiedzie około siódméj godziny, człowiek z Saint-Laurent du Pont, przyszedł prosić go do kogoś bardzo chorego. Pan Benassis rzekł do mnie: „Trzeba mi tam się udać, choć nie przetrawiłem jeszcze obiadu i nie lubię trząść się na koniu w takim stanie, zwłaszcza gdy czas jest zimny. To może zabić człowieka.” Pomimo to pojechał. Piechur Goguelat przyniósł po dziewiątéj godzinie list adressowany do pana Benassisa. Jacenta zmęczona sprzątaniem poszła spać, oddawszy mi ów list i prosiła mnie, bym przygotował herbatę dla pana Benassisa przy ogniu, który się palił w naszym sypialnym pokoju, bo nocowaliśmy wciąż razem. Poszedłem więc na górę i czekałem jego powrotu. Kładąc list na kominku, spojrzałem na pieczęć pocztową i adres. List był z Paryża, a pismo wydało mi się kobiecém. Wspominam o tém z powodu ważnéj roli, jaką ten list w smutnym owym wypadku odegrał. Po dziesiątéj usłyszałem tentent konia a potém głos pana Benassisa mówiącego na dole do Mikołaja: – Psie zimno i niedobrze mi jakoś. – Czy może obudzić Jaceutę? – zapytał Mikołaj. – Nie, nie – odpowiedział i wszedł na górę. – Przyrządziłem panu herbatę – rzekłem. – Dziękuję ci, Adziu – odparł uśmiechając się. – Był-to ostatni jego uśmiech. Zaraz potém zdjął krawat, jakby mu duszno było. – Gorąco tutaj – rzekł i rzucił się na fotel. – Przyszedł jakiś list do pana – odezwałem się po chwili. – Wziął list, spojrzał na adres i zawołał: – Boże mój! może jest wolną! – Potém pochylił głowę w tył i ręce mu się trząść zaczęły. Wreszcie postawił świecę na stole i rozerwał kopertę. Głos, jakim te zagadkowe słowa wykrzyknął, był tak przerażającym, że patrzyłem na niego uważnie, podczas gdy czytał i widziałem, jak mienił się i łzy mu do oczu nabiegały. Nagle – pada twarzą na ziemię; podnoszę go i widzę, że jest zupełnie siny. – Już po mnie – odezwał się, bełkocząc i czyniąc straszne wysilenie, aby powstać. – Puść mi krew prędko, prędko – krzyknął, chwytając mnie za rękę – Adziu, spal ten list. – I podał mi list, który rzuciłem w ogień. Zacząłem wołać Jacenty i Mikołaja, ale tylko Mikołaj mnie usłyszał, wszedł i pomógł mi położyć pana Benassisa na mojém łóżku. Kochany nasz przyjaciel nic już nie słyszał i nie widział, choć oczy miał otwarte. Mikołaj, jadąc konno po pana Bordier felczera, rozsiał przestrach po mieście i wnet wszyscy byli na nogach. Ksiądz Janvier, pan Dufau i ci, których znasz, kochany ojcze, przyszli najpierwsi. Pan Benassis był już prawie martwy, nie było już ratunku. Pan Bordier wypalił mu podeszwy u nóg, nie otrzymawszy nawet znaku życia. Był to zarazem atak podagryczny i gwałtowne uderzenie do mózgu. Przesyłam ci, drogi ojcze, wszystkie te szczegóły, bo wiem, z jaką przyjaźnią byłeś dla pana Benassisa. Co do mnie jestem bardzo a bardzo smutny. Mogę powiedziéć, że prócz ciebie, nikogo tak jak jego nie kochałem. Korzystałem więcéj z wieczornych z nim pogadanek niż z lekcyj, nad któremi w kollegium się biedziłem. Gdy nazajutrz rano wieść o jego śmierci rozbiegła się po miasteczku, stał się płacz, lament nie do opisania. Podwórze i ogród przepełnione były ludźmi; nikt tego dnia o robocie nie pomyślał, wszyscy sobie opowiadali, kiedy i gdzie widział kto po raz ostatni pana Benassisa, co on mu wtedy powiedział, co mu kiedy dobrego uczynił; najmniéj rozczuleni mówili za drugich, tłumy rosły z każdą chwilą, a każdy go chciał zobaczyć. Smutna ta wiadomość rozeszła się szybko po całéj okolicy i nie tylko mieszkańcy kantonu ale i dalszych miejscowości jedną myślą pchnięci zbiegali się na pogrzeb. Gdy się orszak żałobny utworzył, czterech najpoważniejszych w gminie starców poniosło trumnę do kościoła, ale ledwo z największym trudem uczynić to zdołali, bo około pięciu tysięcy osób poklękało na drodze, jakby podczas procesyi. Kościół nie mógł wszystkich pomieścić. Gdy się nabożeństwo zaczęło, nastała, pomimo płaczów, taka cisza, że głos dzwonka i śpiewy słyszéć było można na drugim końcu ulicy. Ale kiedy przyszło przenosić ciało na nowy cmentarz, który pan Benassis dla miasteczka otworzył, nie domyślając się, biedak, że pierwszy na nim pochowanym będzie, wtedy powstał wielki krzyk i narzekanie. Ksiądz Janvier łkając odmawiał modlitwy i nikt się nie znalazł, coby łez w oczach nie miał. Pochowano go wreszcie. Wieczorem tłumy się rozeszły, każdy wrócił do siebie roznosząc płacz i żałobę po całéj okolicy. Nazajutrz rano Gondrin, Goguelat, Butifer, stróż polowy i kilku innych zaczęli pracować nad usypaniem kopca nad grobem pana Benassisa, kopiec ten jest już skończony, ma wysokości przeszło dwadzieścia stóp, obkładają go teraz darniną i wszyscy w tém biorą udział. Oto są, drogi ojcze, wypadki ostatnich trzech dni. Pan Dufau znalazł testament pana Benassisa otwarty w jego biurku. Użytek, jaki ten zacny człowiek zrobił ze swego majątku, powiększył jeszcze, jeżeli to być może, przywiązanie, jakie dla niego miano, i żal z powodu jego śmierci. Teraz, drogi ojcze, oczekuję pana Butifera, który ten list zaniesie, odpowiedzi twojéj i dalszych twoich rozkazów. Czy ojciec kochany przyjedzie po mnie, czy mam się udać sam do Grenobli? Zastosuję się w tym względzie z całém posłuszeństwem do twoich chęci. Do widzenia, drogi ojcze. Całuję z uszanowaniem ręce twoje

Kochający syn

Adryan Genestas.

– No! trzeba mi tam jechać! – zawołał komendant.

Kazał sobie osiodłać konia i udał się w drogę, w jeden z tych poranków grudniowych, kiedy niebo zdaje się szarawą zasłoną pokryte, kiedy wiatr nie jest dość silny, aby mógł posępne mgły rozproszyć, które kłębią się dokoła ogołoconych z liści drzew i wilgotnych domów, nadając im smutny grobowy pozór. Gdy czas jest piękny, milczenie nawet jest wesołém, ale w pochmurny jesienny dzień cisza natury ma w sobie coś martwego. Mgła czepiając się gałązek spadała z nich w kształcie kropel, niby łzy żałobne. Pułkownik Genestas, któremu myśl o śmierci i boleść głęboka ściskały serce, odczuwał jeszcze bardziéj smutek natury. Mimowolnie porównywał błękitne wiosenne niebo i tę dolinę, którą tak piękną podczas pierwszej swéj podróży tędy oglądał, z ołowianemi obłokami i posępną nagością gór odartych z zieloności a nie odzianych jeszcze w białą szatę śniegu. Widok taki okropnym jest dla człowieka idącego na spotkanie świeżego grobu; Genestasowi ten grób zdawał się być wszędzie. Czarne jodły tu i owdzie sterczące na szczytach bardziéj jeszcze żałobny cień na całą dolinę rzucały; to téż ile razy objął ją spojrzeniem stary wojak, przychodziło mu na myśl nieszczęście ciążące nad osieroconym kantonem. Wkrótce przybył do miejsca, gdzie, w pierwszéj swéj podróży, pokrzepiał się filiżanką mleka. Ujrzawszy dym z komina chatki, w któréj wychowywały się dzieci szpitalne, przypomniał sobie żywo dobroczynną działalność Benassisa i postanowił wejść, by w jego imieniu dać jałmużnę biednéj kobiecie. Uwiązawszy konia do drzewa, otworzył drzwi bez stukania.

– Dzień dobry, matko! – rzekł do staréj, którą zastał siedzącą przy ognisku i otoczoną dziećmi – czy mnie poznajecie?

– O, poznaję, kochany panie! Przejeżdżaliście tędy wiosną i daliście mi dwa dukaty.

– Macie, matko! To dla was i dla dzieci.

– Dziękuję, złocisty paneczku! Niech was Bóg błogosławi…

– Nie mnie dziękujcie; zawdzięczacie te pieniądze panu Benassisowi.

Stara podniosła głowę i popatrzyła na Genestasa.

– Ach! – rzekła – choć on nam cały swój majątek zostawił i choć wszyscy jego dziedzicami jesteśmy, straciliśmy największe nasze bogactwo, bo on był błogosławieństwem tego kraju!

– Bądźcie zdrowi, matko! i módlcie się za niego – rzekł Genestas, uderzając z lekka dzieci szpicrutą.

Poczém wyszedł, odprowadzony przez starą i jéj drobiazg, dosiadł konia i pojechał daléj. Dostawszy się do miejsca, zkąd szeroka ścieżka wiodła pod górę ku domowi Gabryni, skręcił na nią, ale nie bez wielkiego niepokoju zobaczył, że drzwi i okiennice były pozamykane, jakby w domu pusto było zupełnie. Zawrócił więc znów na gościniec i tam spotkał starego wyrobnika Moreau, który szedł zwolna bez motyki ni żadnych innych narzędzi w świąteczném swém ubraniu.

– Dzień dobry, ojcze Moreau! – zawołał Genestas.

– Dzień dobry panu. A! coś mi się ochapia – rzekł stary po chwili milczenia. – Pan był przyjacielem świętéj pamięci naszego pana mera. Ot! czemu to Pan Bóg zamiast jego nie wziął do swojéj chwały takiego niedołęgi jak ja? Cóż ze mnie na świecie? Nic, a on tu był radością całego kantonu.

– Nie wiecie, mój ojcze, dlaczego nie ma nikogo u Gabryni?

Stary popatrzył w niebo.

– Która godzina, proszę pana? – zapytał. – Nie widać wcale słońca.

– Dziesiąta.

– Ha! to pewno poszła do kościoła albo na cmentarz. Chodzi tam codzień. Odziedziczyła po nim pięćset liwrów rocznie i dom na dożywocie, ale biedaczka o mało co nie zwaryuje z żalu.

– A wy, ojcze Moreau, gdzież to idziecie?

– Na pogrzeb Jasia, to był mój siostrzeniec. Biedactwo zmarło wczoraj. Ot tak! cherlało to, dopóki żył pan Benassis. Wszystko co młode umiera teraz – dodał Moreau wpół rubasznie wpół żałośnie.

Wjeżdżając do miasteczka, Genestas spotkał Gondrina i Goguelat’a uzbrojonych w motyki i szufle.

– No cóż! starzy kamraci! – krzyknął do nich – spotkało nas nieszczęście, straciliśmy go…

– To, to, mój oficerze! – odparł mrukliwie Goguelat – wiemy o tém dobrze. Idziemy po darninę na jego grób.

– Piękne to będzie życie do opowiadania – rzekł Genestas.

– Tak – odpowiedział Goguelat – to był, wyjąwszy bitwy, Napoleon naszéj doliny.

Przybywszy na probostwo, Genestas ujrzał przy drzwiach Butifera i Adzia rozmawiających z księdzem Janvier, który zapewne po odprawieniu mszy świętéj do siebie wracał. Jak tylko Butifer dostrzegł, że Genestas chce zsiadać, podbiegł przytrzymać mu konia, Adzio zaś skoczył na szyję ojcu, który choć wzruszony tym objawem przywiązania, nie dał tego poznać po sobie i rzekł tylko:

– Tam do licha, tęgi z ciebie chłopiec, mój Adziu, dzięki naszemu biednemu przyjacielowi. Nie zapomnę o twoim mistrzu, Butiferze.

– Ach, panie pułkowniku! – rzekł Butifer – weź mnie pan do swojego pułku. Od śmierci pana mera boję się sam siebie. On chciał, abym został żołnierzem… niech się stanie jego wola. Wiem, że mówił panu o mnie, więc może pan pobłażliwym dla mnie będzie.

– Zgoda, mój chłopcze! – odparł Genestas, uderzając go po ramieniu. – Bądź spokojny, postaram się dobrze cię umieścić.

– No i cóż, księże proboszczu – dodał, zwracając się do plebana.

– A! panie pułkowniku, jestem równie zmartwiony, jak wszyscy ludzie w kantonie, ale żywiéj jeszcze od nich czuję, jak niepowetowaną jest strata, którąśmy ponieśli. Ten człowiek był aniołem. Szczęściem, że umarł bez cierpień. Bóg dobroczynną ręką rozwiązał życie, które było jedném ciągłém dobrodziejstwem dla nas.

 

– Czy mogę cię prosić, księże proboszczu, abyś mi towarzyszył na cmentarz? Chciałbym go, że tak powiem, pożegnać.

Butifer i Adzio udali się także za Genestasem i proboszczem, którzy szli naprzód rozmawiając ze sobą. O paręset kroków za miasteczkiem, w blizkości małego jeziorka, pułkownik zobaczył obszerną przestrzeń kamienistego gruntu otoczoną murem.

– To cmentarz – rzekł ksiądz Janvier. – Trzy miesiące temu on pierwszy pomyślał o złych skutkach wynikających z sąsiedztwa cmentarzy tuż do kościoła przytykających i by zadosyć uczynić prawu, które je każe na miejsca oddalone od mieszkań przenosić, sam ten grunt gminie darował. Dziś chowamy tam dziecko; zaczniemy więc od pogrzebania na nim Cnoty i Niewinności. Czyż więc śmierć jest nagrodą? Czy Bóg, powołując do siebie dwie tak doskonałe istoty, daje nam tém do poznania, że w młodszym wieku idziemy ku niemu przez cierpienia fizyczne, w dojrzalszym przez cierpienia moralne? Ale patrz pan, oto jest wieśniaczy grobowiec, jakiśmy mu tu wznieśli.

Genestas ujrzał wtedy kopiec usypany z ziemi, wysoki na jakie dwadzieścia stóp; nagi on był jeszcze, ale brzegi jego już się zielenić poczynały pod pracowitemi rękami kilku mieszkańców. Gabrynia z twarzą ukrytą w dłoniach siedziała na kamieniach podtrzymujących podstawę ogromnego krzyża z jedliny, pokrytéj korą; na nim wyryte były ogromnemi literami następujące słowa:

D. O. M.

Tu spoczywa dobry pan Benassis ojciec nas wszystkich. Módlcie się za niego!

– Czy to ty, księże proboszczu, ułożyłeś ten napis? – zapytał Genestas.

– Nie – odparł ksiądz – położyliśmy tu wyrazy, które powtarzane były od szczytów tych gór aż do Grenobli.

Genestas przybliżył się do Gabryni, która nic nie widząc i nie słysząc tonęła we łzach, i, postawszy czas jakiś w milczeniu, rzekł do proboszcza:

– Gdy dostanę emeryturę, przyjdę tu spędzić z wami resztę dni moich.

Październik 1832 – lipiec 1833