Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

No, a to jak wam się zdaje? zrobilibyście to dla zwyczajnego człowieka? Tedy, moi kochani, skoro Napoleon siebie i wszystkich swoich postanowił jak się należy, gdy już każde miało co żywnie zapragnęło; wtedy musiał rozwieść się z cesarzową Józefiną, choć ją bardzo kochał, bo to była dobra kobieta, tylko że w niéj coś było na wywrót i dzieci mu nie rodziła. A on właśnie potrzebował koniecznie następcy. Gdy się o tém dowiedzieli królowie Europy; ubiegali się i bili między sobą, który z nich da mu żonę. Nakoniec pojął sobie, jak nam mówiono, Austryaczkę, córkę cezarów. A Cezar, to był wielki człowiek w dawnych czasach, o którym mówią wszędzie nie tylko u nas, gdzie wszystko zrobił, ale w całéj Europie. I to taka prawda, że ja, co wam to opowiadam, widziałem na Dunaju szczątki mostu zbudowanego przez tego człowieka, który musiał być jakimś krewnym Napoleona, co téż upoważniło cesarza do wzięcia jego państwa Rzymu w dziedzictwie dla syna. W rok po weselu, co było uroczystością dla całego świata i podczas którego Napoleon uwolnił lud od podatków na lat dziesięć, choć płacono je mimo to, bo poborcy nie zważali na cesarskie postanowienie, żona jego urodziła syna, co został zaraz królem rzymskim, rzecz dotąd niesłychana, bo nigdy jeszcze dziecko się królem za życia swego ojca nie rodziło. Tego dnia wysłano balon z Paryża do Rzymu, aby mu tę wieść zaniósł, i balon w ciągu jednego dnia z całą drogą się uwinął. No! albo to, może kto powie, że to także była rzecz zwyczajna i naturalna? Nie! To już tak było w wyrokach boskich zapisaném i niech dyabli porwą każdego, coby śmiał przeczyć, że Napoleon nie był zesłanym z nieba umyślnie po to, aby Francya tryumfowała przez niego. Ale cóż się dzieje daléj! Oto cesarz rosyjski, niby jego przyjaciel pogniewał się srodze, że cesarz nie wziął Rosyanki za żonę i nuże w spółkę z Anglią, co była zawsze naszą nieprzyjaciołką, a szczególniéj znienawidziła Napoleona. Trzeba było raz skończyć z temi wodnemi kaczkami. Napoleon zniecierpliwił się i powiada nam: „Żołnierze! byliście panami wszystkich stolic europejskich. Zostaje Moskwa, stronniczka Anglii. Otóż, aby módz zdobyć Londyn i Indye, należy koniecznie iść na Moskwę.” Zbiera się tedy największa armia, jaką kiedykolwiek ta ziemia nosiła, a tak była mądrze uszykowana, że w ciągu jednego dnia cesarz zrobił rewizyą miliona ludzi. Hura! zawołali Moskale. I cała Rosya powstaje codonogi, i te czorty kozaki zaczynają latać jak nietoperze. Był-to więc cały kraj przeciwko krajowi, Azya przeciw Europie, jak czerwony człowiek powiedział do Napoleona. A Napoleon mu na to: – To dobrze. Zabezpieczę ja się przeciwko niéj! Jakoż wszyscy królowie zaczynają się łasić naszemu cesarzowi: Austrya, Prusy, Bawarya, Saksonia, Polska, Włochy, wszystko to nam schlebia i nadskakuje. Było na co patrzéć, oj było! Nigdy nasze siły tak wysoko jak wtedy się nie wzbiły, bo jaśniały ponad chorągwiami całéj Europy. Polacy nie posiadali się z radości, bo cesarz postanowił ich oswobodzić, a to z téj przyczyny, że Polska i Francya zawsze sobie były siostrami. „Nasza Rosya!” krzyczy armia. Wchodzimy tam jak do siebie zaopatrzeni we wszystko, idziemy, idziemy, a Rosyan ani widu ani słychu. Znajdujemy ich wreszcie obozujących pod Moskwą. Tam-to dostałem krzyż, mam przeto racyę mówić, że to była święta bitwa! Jednak cesarz zaniepokoił się trochę, bo widział znów czerwonego człowieka, a ten mu rzekł: – „Moje dziecko, idziesz prędzéj, jak nadążyć możesz, ludzi ci zabraknie, przyjaciele cię zdradzą.” Napoleon tedy proponuje pokój; ale nim go podpisał, powiada: – „Przetrzepmy trochę Rosyan”. „Zgoda” woła armia. – Naprzód! krzyknęli sierżanci. Miałem dziurawe buty i podarte odzienie od tamtejszych przeklętych dróg, ale powiedziałem sobie: – „Nic to nie szkodzi. Skoro niedługo ma być koniec wszystkiego, trzeba całą duszą wytrwać do ostatka”. Stanęliśmy nad wielkim parowem; ja byłem w pierwszych szeregach. Dają hasło i siedemset dział jak utną ze sobą pogadankę, aż krew uszami tryskała! Tu trzeba oddać sprawiedliwość Rosyanom, choć to nasi nieprzyjaciele; ale bili się jak Francuzi i padali trupem na krok nie ustępując. „Naprzód” – krzyczą – nam cesarz jedzie.” Jakoż przemknął koło nas galopem, dając znak, że mu bardzo o to chodzi, abyśmy wzięli redutę. To nas zagrzewa; biegniemy, ja pierwszy docieram do parowu. Boże ty mój! co tam wtedy padło i poruczników i pułkowników i żołnierzy. Ale zato były tutaj buty dla tych, co ich nie mieli, i epolety dla umiejących czytać. Zwycięztwo! krzyczy wreszcie armia. Jednakże dwadzieścia pięć tysięcy Francuzów na placu, co się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Jak spojrzéć było niby pole zżęte zamiast kłosów ludźmi zasłane. My, cośmy zostali, tłoczymy się dokoła cesarza, a on nas pociesza, pieści, bo gdy chciał, potrafił być takim, że człowiek o głodzie, o chłodzie i o wszystkiém zapomniał. Sam więc rozdaje krzyże, umarłym pogrzeb uczciwy sprawiać każe, a potém powiada „Na Moskwę, dzieci!” „Niech będzie na Moskwę” – odpowiada armia, i bierzemy Moskwę. Aż tu Rosyanie palą miasto! No! łuna na dwie mile całe dwa dni gorzała, ołów i żelazo roztopione deszczem się lało, a pałace padały niby dachówki. Skóra cierpła patrzéć na to, i mogę wam powiedziéć, że to był niby błysk przyszłych naszych nieszczęść. Wtedy cesarz rzekł – „Dosyć już tego! wszyscy moi żołnierze zostaliby tutaj.” Jakoż gotujemy się do odwrotu, pokrzepiwszy nieco siły, bośmy się nielada zmęczyli. Zabieramy złoty krzyż z Kremlina, a każdy żołnierz siaki taki mająteczek niesie ze sobą w tornistrze. Ale cóż! Zima o miesiąc wcześniéj przychodzi, czego ci głupcy uczeni wytłomaczyć nie umieli, i zimno jak nas ściśnie! Przepadła armia! słyszycie, potraciliśmy generałów i sierżantów nawet zabrakło. Wtedy to rozpoczęło się panowanie głodu i nędzy, pod którém wszyscy rzeczywiście byliśmy sobie równi. O niczém już, o niczém nie myślano tylko o najrychlejszym powrocie do Francyi. Upadła komu strzelba lub trzosik, to i zostało na drodze; nikt się po niego nie schylił, każdy biegł naprzód, aby prędzéj, nie dbając o sławę i mienie. A czas był taki szkaradny, że cesarz już swojéj gwiazdy dojrzéć nie mógł. Coś między nim a niebem stanęło; biedaczysko! jak mu się serce krajać musiało na widok zwycięzkich swoich orłów, co jak zmokłe kury skrzydła opuścić musiały. Ale nie dosyć na tém. Stajemy nad Berezyną. Tu, mogę wam przysiądz na to, co jest najświętszego pod słońcem, że jak ludzie ludźmi, nie było jeszcze takiéj siekaniny, takiego natłoku wozów, artyleryi, w takim śniegu i pod takiém niewdzięczném niebem. Kolby strzelb tak pomarzły, że aż parzyły tego, co się ich dotknął. Wtedy to pontonierowie zbawili armię postąpiwszy sobie, jak wypadało na dzielnych żołnierzy, i wtedy to Gondrin, jeden jedyny pozostały z tych, co mieli odwagę wléźć w wodę i budować most, po którym przeszła armia, sprawił się doskonale. O! bo Gondrin – mówił stary wojak wskazując pontoniera, patrzącego nań z natężeniem właściwém głuchym, – bo Gondrin to żołnierz skończony, żołnierz co się zowie, pełen honoru i dzielności, i wart jest tego, byście dla niego z największém uszanowaniem byli. Widziałem – ciągnął daléj – widziałem cesarza, jak stał nieruchomy przy moście zimna nie czując. Albo to? nie byłoż to nadzwyczajną rzeczą? Stał tedy i patrzył na stratę swych przyjaciół, skarbów, starych wojaków egipskich, wszystkiego zgoła! Najodważniejsi strzegli orłów, to była Francya, to był jéj honor cywilny i wojskowy, który powinien był zostać czystym i nienaruszonym pomimo najsiarczystszego mrozu. Myśmy rozgrzewali się tylko przy cesarzu, bo gdy mu groziło niebezpieczeństwo, biegliśmy co tchu na pomoc zmarznięci i zsiniali; choć żaden z nas nie byłby się zatrzymał w drodze, aby rodzonemu bratu rękę podać. Ale téż Napoleon był nam droższym nad brata, nad wszystko i słusznie. Bo powiadano, że jak ojciec płakał nocami nad swoją biedną armią. Tylko on i Francuzi mogli się z tego wydobyć i wydobyli się wreszcie, ale z jakiemi stratami! Sprzymierzeńcy pozjadali nam żywność. Wszystko zaczynało go zdradzać, jak mu to czerwony człowiek powiedział. Plotkarze paryscy, co siedzieli cicho od ustanowienia gwardyi cesarskiéj, teraz dopiéro rozpuścili języki, myśląc, że cesarz umarł, i uknuli spisek z prefektem policyi na czele, by wywrócić cesarstwo. Napoleon dowiaduje się o tém; nie w smak mu to poszło, ma się rozumiéć, jedzie tedy, ale przedtém powiada do nas: – „Do widzenia, moje dzieci. Trzymajcie się tu na waszych posterunkach.” Ja wrócę. Ale ba! generałom ani to w głowie i rejterują na gwałt, bo bez niego poradzić sobie nie umieli. Marszałkowie zaczynają się kłócić, robią głupstwa po głupstwach i nie mogło być inaczéj. Napoleon, poczciwy człowiek, opychał ich złotem, to téż tak się opaśli, że już iść nie chcieli i nie mogli. Ztąd poszły nasze nieszczęścia; bo kilku z nich zostało z garnizonami, nie nacierając na nieprzyjaciela, podczas gdy nas popychano ku Francyi. Ale cesarz powrócił wkrótce z nowo-zaciężném wojskiem, a były-to pułki co się zowie! tak ich wytresował niby psów do polowania. Mieszczanie trzymali straż honorową, cóż kiedy i to także rozpłynęło się jak masło na patelni! Wszystko się przeciw nam sprzysięgło, choć staliśmy murem, ho! ho! Dokazywała ta armia cudów waleczności w takich bitwach jak pod Dreznem, Lützen, Bautzen. Zapamiętajcie sobie te nazwy dobrze, bo to są perły bohaterstwa Francuzów, którzy tak się w tych czasach popisywali, że żaden dobry grenadyer dłużéj nad pół roku nie wytrzymał. Zwyciężamy więc ciągle, ale Anglicy znów nam bruździć zaczynają, podburzając ludy głupiemi gadaninami. Torujemy sobie drogę wśród tych tłumów i gdzie tylko się cesarz ukaże, tam już pewni swego jesteśmy; bo czy-to na lądzie, czy na morzu, jak powiedział: „trzeba przejść”, przechodziliśmy. Wreszcie stajemy na francuzkiéj ziemi, a samo powietrze już niejednego biednego piechura na nogi postawiło. Mówię to z własnego doświadczenia, bom się jakby odrodził za powrotem do kraju. Ale tuż zaraz trzeba było bronić Francyą, tę naszę piękną Francyą przeciw całéj Europie, co się na nas zaindyczyła za to, żeśmy chcieli nauczyć rozumu Rosyan i wepchnąć ich we właściwe granice, aby nas nie zjedli; co jest obyczajem północy bardzo na południe łakoméj; jak to z ust kilku generałów słyszałem. Wtedy cesarz zobaczył własnego teścia, przyjaciół, których na tronach posadzał, i tych łotrów, którym korony odzyskał, sprzysiężonych przeciwko sobie. Nawet Francuzi i sprzymierzeńcy nasi opuszczali szeregi i przechodzili na stronę nieprzyjacielską, jak się to w bitwie pod Lipskiem zdarzyło! Toż to okropności, na jakie prości żołnierze nigdyby się nie zdobyli. Trzy razy na dzień niegodziwcy ci łamali dane słowo i to byli książęta! Tfu! z takiemi książętami! Robi się więc ogólny najazd na Francyą. Gdzie tylko cesarz swoje lwie oblicze ukazał, tam nieprzyjaciel cofnąć się musiał i powiadam wam, że Napoleon więcéj zdziałał cudów broniąc Francyi, jak kiedy zdobywał Włochy, Wschód, Hiszpanią, Rosyą i całą Europę. Tak naprzykład postanowił sobie sprawić pogrzeb wszystkim cudzoziemcom na naszych ziemiach, aby się nauczyli szanować Francyą. Pozwala im więc podejść pod sam Paryż i za jednym zamachem, dosięgając najwyższego szczytu swego gieniuszu, rąbie ich w bitwie nad bitwami, co ją słusznie matką wszystkich bitew nazwać można. Ale cóż! Paryżanie przelękli się o swoję grubą skórę i mizerne kramiki, daléj tedy otwierać bramy najeźdźcom, powiewać białemi chorągwiami, buntować cesarzową i tak rokoszanie byli górą i wszystko w łeb wzięło, aż serce boli pomyśléć. Najlepsi jego przyjaciele, generałowie opuścili ich dla Burbonów, o których nikt nigdy nie słyszał. Wtedy cesarz pożegnał się z nami w Fontainebleau. „Żołnierze” powiedział. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze; płakaliśmy wszyscy jak dzieci; chorągwie i orły były pochylone jakby na pogrzebie, boć prawdę rzekłszy był-to pogrzeb cesarstwa i tych armij dzielnych, z których tylko szkielety pozostały.

 

Więc Napoleon mówił tak daléj, stojąc na pałacowym tarasie.

– Moje dzieci, zostaliśmy zwyciężeni przez zdradę, ale zobaczymy się w niebie, w téj ojczyznie walecznych. Brońcie mego malca, którego wam powierzam: „Niech żyje Napoleon II!” Bo trzeba wam wiedziéć, że cesarz chciał sobie życie odebrać, aby go świat zwyciężonym nie widział; zażywa tedy trucizny, ale to tyle, że starczyłoby na wypędzenie ducha z całego szwadronu, bo już zdawało mu się, jak Panu Jezusowi przed męką, że go Bóg opuścił, ale trucizna nic mu nie zrobiła. A! skoro tak! to co innego. Przekonał się Napoleon, że był nieśmiertelnym, i otucha w niego wstąpiła. Udał się na jakąś wyspę i ztamtąd patrzy, co się dzieje we Francyi, gdzie ci mądrale robią głupstwa bez końca. Tymczasem Chińczycy i te afrykańskie małpy Barbareski i inni, którzy wcale z ludźmi nie żartują, tak go za cóś wyższego nad człowieka uważali, że szanowali jego schronienie, mówiąc, iż dotknąć go, byłoby to samo, co z Panem Bogiem zadzierać. Boć on zawsze nad całym światem panował, choć go tamci z Francyi wyrzucili. Aż tu jednego dnia, siada on znowu na tę łupinę, którą z Egiptu przypłynął, znowu pod nosem angielskich statków wylądowuje we Francyi, i Francya go poznaje, bije we wszystkie dzwony i krzyczy: Niech żyje cesarz! Teraz zapał dla tego cudu wieków był niezachwianym. Delfińczycy bardzo dobrze się sprawili i nie umiem wam wypowiedziéć, jak mnie to cieszyło, gdym widział, że wszyscy téż płaczą na widok jego szarego surduta. Napoleon wylądował 1-go marca, by z dwustu ludźmi zdobyć królestwo Francyi i Nawarry, a 20-go marca już ono było napowrót cesarstwem francuzkiém. Tego dnia Napoleon wszedł do Paryża, wszystko umiótł przed sobą, odebrał swą drogą Francyą i zgromadził wojska powiedziawszy im tylko: Otóż mnie macie! I nie byłże to największy z cudów, jaki kiedykolwiek Bóg zdziałał? Czy słyszano, aby człowiek pokazawszy tylko swój kapelusz, mógł całém cesarstwem owładnąć? Myślano, że się Francya już nie podniesie. Ale gdzie tam! Na widok orła, cała armia ożyła i daléj na Waterloo. Tam, cała gwardya pada od razu, Napoleon w rozpaczy trzy razy rzuca się z pozostałą garstką na armaty nieprzyjacielskie i śmierci znaléźć nie może. Widzieliśmy to na własne oczy. Przegrywamy tedy bitwę. Wieczorem Napoleon zwołuje swoich starych wiarusów i na polu, krwi naszéj pełném, pali chorągwie orły, te biedne, zawsze zwycięzkie orły, co całą Europę tryumfalnym lotem przebyły, wołając wciąż na nas „naprzód”. One przynajmniéj uniknęły téj hańby, aby popaść w ręce nieprzyjaciela! Anglia za wszystkie swoje skarby jednego piórka dostaćby z nich nie mogła. Nie ma już orłów! Każdy wié, co się późniéj stało. Człowiek czerwony przechodzi na stronę Burbonów; łotr jakiś! Francya upada, żołnierz nic już nie znaczy, nie dają mu żołdu i odsyłają do domu, a biorą na jego miejsce szlachtę, co się ruszać nie umiała, aż przykro było patrzéć! Anglicy zdradą chwytają Napoleona i więżą go na bezludnéj wyspie, gdzieś pośród wielkiego morza, na skale o dziesięć tysięcy stóp ponad ziemię wzniesionéj. Koniec końców, musi on tam siedziéć dopóty, dopóki czerwony człowiek znów mu władzy dla szczęścia Francyi nie odda. Ci tutaj gadają, że umarł! Ale! umarł! widać, że go nie znali. To bajka wierutna, którą rząd ludowi zamydla oczy, aby cicho siedział. A ja wam powiadam, i w to wierzyć macie, że przyjaciele Napoleona zostawili go samego na puszczy, aby się nad nim jeszcze jedno proroctwo sprawdziło, bo zapomniałem wytłómaczyć wam, iż imię „Napoleon” znaczy: lew pustyni. A to taka prawda jak Bóg w niebie. Wszystko zaś inne, co wam będą pletli o cesarzu, są to banialuki, niucha tabaki nie warte. Bo widzicie, nie zwyczajnemu to człowiekowi mogło być daném, aby imię swe czerwono na ziemi wypisał, która o tém zawsze pamiętać będzie. Niech żyje Napoleon, ojciec ludu i żołnierzy!

– Niech żyje generał Eblé – zawołał pontonier.

– Ale jak się to stało, żeście nie zginęli w tym moskiewskim parowie? – zagadnęła jedna z wieśniaczek.

– Albo ja wiem? Wpadliśmy tam we stu piechurów, bo tylko piechurowie wziąć go mogli. Widzicie, w armii piechota to wszystko znaczy.

– A kawalerya? – wykrzyknął Genestas, zeskakując z siana i stając pośrodku zebranych, którzy to nagłe ukazanie się obcego przybysza okrzykiem trwogi przyjęli. – Cóż to mój stary! zapominasz o czerwonych ułanach Poniatowskiego, o kirasyerach, o dragonach! Gdy Napoleon niecierpliwił się, że zwycięztwo to w tę, to w drugą stronę się chwieje, mawiał wtedy do Murata: „Przetnijcie mi to na połowę”, a my biegliśmy naprzód kłusem, potém galopem, raz, dwa i armia nieprzyjacielska padała, rozkrojona niby jabłko nożem. Szarża kawaleryi, mój stary, to grunt!!

– A pontonierowie! – zawołał głuchy Gondrin.

– No! moje dzieci! – ponowił Genestas zawstydzony swojém nagłém ukazaniem się i widząc dokoła siebie milczące i zdumione twarze – nie lękajcie się, nie jestem agentem tajnéj policyi. Macie, wypijcie za zdrowie małego kaprala.

– Niech żyje cesarz! – jednogłośnie zawołali wszyscy.

– Cicho, dzieci – rzekł komendant, usiłując ukryć głęboką swą boleść. – Cicho! on już umarł mówiąc: „Chwała, Francya i bitwa!” Moje dzieci on musiał umrzéć, ale jego pamięć… nigdy!

Goguelat uczynił znak niedowierzania i szepnął najbliżéj siebie stojącym: Ten oficer jest jeszcze w służbie, a oni mają nakazane mówić ludowi, że cesarz umarł. Nie trzeba mu miéć za złe, bo widzicie, dla żołnierza obowiązek przedewszystkiém.

Wychodząc ze stodoły, Genestas usłyszał Gabrynię mówiącą:

– Patrzcie, ten pan jest przyjacielem cesarza i pana Benassisa.

Na te słowa wszyscy rzucili się do drzwi, by jeszcze komendanta zobaczyć, i przy świetle księżyca ujrzeli go idącego pod rękę z lekarzem.

– Palnąłem głupstwo – rzekł Genestas. – Wracajmy do domu. Te orły, te kampanie….. pomieszały mi w głowie. Nie wiedziałem sam, co się ze mną dzieje.

– No, i cóż pan mówisz o moim Goguelat? – zapytał Benassis.

– Powiem to, kochany panie, że z takiemi opowiadaniami Francya będzie zawsze miała czternaście armij respubliki i będzie mogła prowadzić kartaczową pogadankę z całą Europą. Takie moje zdanie!

W kilka minut potém byli już obaj w mieszkaniu Benassisa i zadumani siedzieli w salonie przy kominku, na którym gasnący ogień świecił, pobłyskiwał jeszcze blademi iskrami. Pomimo tylu już dowodów ufności, jakie lekarz Genestasowi okazał, ten ostatni wahał się przecież w zadaniu mu ostatniego pytania, które się mogło niedyskretném wydawać; ale rzuciwszy na niego kilka badawczych spojrzeń, został zachęcony uśmiechem pełnym uprzejmości, jawiącym się na ustach ludzi prawdziwie mężnych, a jakim Benassis zdawał się zgóry na jego życzenie przystawać. Rzekł mu więc:

– Panie kochany! życie twoje tak dalece różni się od życia ludzi zwyczajnych, że nie zdziwisz się pewno, gdy cię poproszę o wytłómaczenie mi powodów, jakie cię do niego skłoniły. Jeżeli ciekawość moja wydaje się panu niewłaściwą, przyznasz pan przynajmniéj, iż jest bardzo naturalną. Wiesz pan! miałem kolegów, którym nigdy „ty” nie powiedziałem, pomimo, żeśmy kilka kampanij wspólnie odbyli, i takich, do których mówiłem: „Idź do kasyera, aby nam dał pieniędzy”, w trzy dni po zrobieniu z niemi znajomości i upiciu się razem, co się i najucziwszym ludziom w koleżeńskiéj bibce przytrafia. Otóż pan jesteś jednym z tych ludzi, których staję się przyjacielem, nie czekając ich przyzwolenia w tym względzie i nie wiedząc sam dlaczego.

– Kapitanie Bluteau!

Od niejakiego czasu, ile razy lekarz wymawiał fałszywe nazwisko swego gościa, ten nie mógł się od skrzywienia powstrzymać. Teraz także Benassis zauważył tę dziwną oznakę jakby wstrętu czy bólu i wpatrzył się bystro w komendanta, chcąc zbadać jéj przyczynę; że jednak trudno mu było odgadnąć prawdziwą, przypisał ją cierpieniom fizycznym i ciągnął daléj.

– Kapitanie! będę mówił o sobie. Już i tak kilka razy zadałem sobie gwałt, opowiadając panu o ulepszeniach, jakie tu poczyniłem, ale wszystko to tyczyło się gminy i jéj mieszkańców, z których sprawami i moje z konieczności się łączyły. Teraz, chcąc panu historyą mego życia skreślić, będę musiał wyłącznie sobą uwagę jego zająć, a to rzecz nie ciekawa.

– Choćby jeszcze mniéj ciekawą była jak historya Gabryni – odparł Genestas – pragnąłbym ją usłyszéć, by się dowiedziéć, jakie przejścia i wstrząśnienia mogły rzucić w ten zapadły kąt kraju takiego jak pan człowieka.

– Kapitanie, od dziesięciu lat milczałem. Teraz, gdy stojąc już prawie nad grobem czekam chwili, która mnie weń pogrąży, wyznam otwarcie, iż milczenie to ciężyć mi już zaczynało. Od dwunastu lat cierpię nie zaznawszy pociech, jakich przyjaźń sercom strapionym udzielać umie. Moi chorzy, moi wieśniacy dają mi wprawdzie przykład najzupełniejszéj rezygnacyi; ale ja ich pojmuję, i oni to czują; podczas gdy nie ma tu nikogo, co-by mi łzy tajemne osuszył i dał mi to uściśnienie uczciwéj dłoni, najpiękniejszą nagrodę, na jakiéj nikomu, nawet Gondrinowi nie zbywa.

W téj chwili, Genestas nagłym ruchem wyciągnął rękę do Benassisa, którego to silnie wzruszyło.

– Może Gabrynia byłaby mnie pojęła anielską swą duszą – rzekł zmienionym głosem – ale byłaby mnie także może pokochała; a jabym to za nieszczęście uważał. Tak kapitanie! tylko stary doświadczony wojak, jakim pan jesteś, lub pełen złudzeń młodzieniec słuchać może méj spowiedzi; bo tylko człowiek, któremu życie dobrze jest znaném, i dziecko, któremu ono całkiem jeszcze obce, zrozumiéć ją potrafią. W braku księdza, umierający na polu bitwy spowiadali się krzyżowi swego miecza, obierając go sobie za powiernika wobec Boga. Pan, który jesteś jednym z najlepszych brzeszczotów Napoleona, pan twardy i mocny jak stal, być może zrozumiesz mnie dobrze. Ale aby opowiadanie moje choć trochę zainteresować mogło, potrzeba przejąć się pewnemi subtelnościami uczuć i wiarą serc prostych, które wydałyby się śmiesznemi oczom filozofa, przyzwyczajonego stosować do spraw osobistych zasady właściwe tylko rządowi. Będę mówił szczerze, jak człowiek, który nic usprawiedliwiać, nic ukrywać nie chce, bo żyje już zdala od świata, obojętny na sąd ludzki i pełen nadziei w Bogu.

Benassis zatrzymał się, poczém rzekł wstając:

– Zanim zacznę, muszę kazać sobie przyrządzić herbatę. Od dwunastu lat Jacenta nie zaniedbała nigdy przyjść i spytać, czy ją pić będę; przeszkodziłaby nam z pewnością. A ty, kapitanie, może pozwolisz także filiżankę?

– Nie, dziękuję.

Benassis wrócił wprędce.