Za darmo

Lekarz wiejski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie potrzebuję pytać, czy mam przyjemność widziéć pana Benassisa – rzekł komendant. – Wybaczysz pan, iż nieznajomy a pragnący pana co najprędzéj zobaczyć, przyszedłem aż tu na pole jego działania, zamiast u pana w mieszkaniu poczekać. Proszę, nie przeszkadzaj pan sobie. Gdy skończysz, powiem co mnie sprowadza.

Po tych słowach Genestas usiadł na stole i zamilkł. Ogień rozświecał izbę blaskiem jaśniejszym niż słoneczny, którego promienie łamiąc się o szczyty gór nie dochodzą nigdy do téj części doliny. Przy tém to migotliwém świetle Genestas mógł przypatrzyć się twarzy człowieka, którego, powodowany tajemniczą chęcią, pragnął zbadać i poznać doskonale. Pan Benassis, lekarz kantonu, stał ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, słuchając obojętnie mowy Genestasa, poczém oddawszy mu ukłon, zwrócił się do chorego, nie przypuszczając, że jest przedmiotem tak ścisłego badania.

Benassis był wzrostu średniego, ale barczysty i szerokiéj piersi. Obszerny surdut zielony, zapięty pod samę szyję, nie dozwolił Genestasowi uchwycić dobrze cech charakterystycznych jego postaci i ułożenia, w zamian za to twarz rysowała się w całéj jasności konturów na czerwonawém tle ognia. Twarz ta miała wielkie podobieństwo do rysów satyra: toż samo czoło zlekka ku tyłowi ściągnięte, o liniach nierównych i znaczących, ten sam nos zadarty z małém na końcu rozdwojeniem, też same wystające policzki. Usta miał wygięte o pełnych i czerwonych wargach, brodę wystającą, oczy ciemne, żywe i pełne ognia, któremu perłowy kolor białek większego jeszcze blasku dodawał, zdradzając uśmierzone ale nie wygasłe namiętności. Włosy niegdyś czarne, a teraz siwe, głębokie zmarszczki twarz przecinające, brwi gęste szronem już przypruszone, nos zgrubiały i cera żółta z czerwonemi plamami; wszystko to mówiło o przeżytych pięćdziesięciu latach i ciężkich pracach powołania tego człowieka. Z kształtu głowy oficer nasz żadnych wniosków wyciągnąć nie mógł, bo przykrywał ją kaszkiet, ale mimo to wydała mu się jedną z głów zwanych pospolicie kwadratowemi głowami.

W częstém zetknięciu z ludźmi silnych charakterów, których tak poszukiwał Napoleon, Genestas nauczył się rozpoznawać po rysach tych, co do spełnienia czegoś wielkiego na świecie przeznaczeni byli, i teraz téż odgadł, że jakaś tajemnica kryje się w życiu tego człowieka, a patrząc na jego niepospolitą twarz, zapytywał sam siebie: – Co zeń wiejskiego lekarza zrobiło? Przyjrzawszy się dokładnie téj fizyognomii, znamionującéj mimo podobieństwa do wielu innych jakąś wybitną, wewnętrzną indywidualność, Genestas przeniósł wzrok na chorego, którego widok zmienił zupełnie dotychczasowy bieg jego myśli.

Choć tyle już rozmaitych a dziwnych obrazów przesunęło się mu przed oczyma w ciągu koczowniczego, żołnierskiego życia, doznał on przecież uczucia podziwu połączonego z odrazą ujrzawszy twarz ludzką, któréj nigdy myśl żadna nie musiała ożywiać, twarz siną, napiętnowaną cierpieniem milczącém i naiwném, jak u dziecka, co już krzyczéć nie może, a mówić się jeszcze nie nauczyło, jedném słowem twarz zupełnie zwierzęcą starego, umierającego kretyna. Była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, któréj jeszcze nie znał Genestas. Któż na widok tego czoła, z pofałdowaną nieforemnie skórą, tych dwojga oczu, martwych, bezmyślnych jak u ryby ugotowanéj, téj głowy zaklęsłéj i pokrytéj kosmykami rzadkich włosów, nie był-by doznał mimowolnego uczucia wstrętu do istoty pozbawionéj wszelkich ludzkich i zwierzęcych własności, która nigdy nie miała ani rozumu, ani instynktu, nigdy nie słyszała żadnéj mowy i żadną odezwać się nie potrafiła. Trudno było zaiste ubolewać nad gaśnięciem tego istnienia, którego życiem nazwać nie można; stara kobieta jednakowoż patrzyła na tego biedaka z tkliwym niepokojem i polewała mu wodą nogi tak troskliwie i czule, jakby to mężowi swemu robiła. Benassis, sam, przyjrzawszy się téj zamarłéj twarzy i zgasłym oczom, ujął ręką kretyna, badając puls.

– Kąpiel nic nie działa – rzekł wstrząsając głową. – Trzeba go położyć.

I wziąwszy tę bezwładną masę ciała przeniósł ją delikatnie na tapczan i ułożył na nim, wyciągając zimne prawie już nogi kretyna, poprawiając głowę i ręce z takiém staraniem, jak matka do snu dziecko swe tuląca.

– Wszystko już na nic, on umiera! – odezwał się po chwili.

Stara kobieta, trzymając ręce na biodrach, spojrzała na konającego i kilka łez stoczyło się po jéj policzkach. Genestas sam siedział milczący, nie mogąc zrozumiéć, dlaczego śmierć téj nic nieznaczącéj istoty robiła na nim tak silne wrażenie. Instynktownie prawie dzielił bezgraniczną litość, jaką te nieszczęśliwe stworzenia wzbudzają w mieszkańcach tych pozbawionych słońca dolin, gdzie ich natura rzuciła. Czyż to uczucie, które się stało niemal przesądem religijnym w rodzinach mających pośród siebie kretynów, czyż to uczucie nie pochodzi od najpiękniejszéj cnoty chrześcijańskiéj, miłosierdzia i najpotrzebniejszéj w budowie społecznéj wiary w życie przyszłe i nadziei nagrody za nędze i cierpienia doczesne, na które nad tę nadzieję nie masz skuteczniejszego balsamu. Ona to umacnia rodziców owych biednych istot i tych, co je otaczają, w pielęgnowaniu ich i ciągłém, niezmordowaném opiekowaniu się temi, co tego poświęcenia ani zrozumiéć, ani odwdzięczyć nie mogą. Ludność tych miejscowości, gdzie się znajdują kretyni, wierzy, iż obecność ich przynosi szczęście rodzinom, a wiara ta osładza biednym istotom życie, które w miastach byłoby poddane rygorowi źle zrozumianéj filantropii i twardym przepisom szpitali. W górnéj dolinie Izery kretyni (a jest ich tam najwięcéj) żyją na wolnem powietrzu wraz z trzodami, których pilnują. Przynajmniéj są swobodni i szanowani, jak się to nieszczęśliwym należy.

Od pewnego już czasu, dzwon wiejskiego kościołka dźwięczał zwolna w równych odstępach oznajmiając wiernym śmierć jednego z nich, a słabe echo téj pobożnéj myśli dochodząc do chatki kretyna rozlewało w niéj słodką jakąś, poważną melancholię. Wkrótce szelest stąpań po drodze dał się słyszéć, stąpań licznych; snać tłum szedł duży, ale milczący. A potém śpiewy pobożne zabrzmiały w powietrzu, te śpiewy, co najmniéj nawet wierzące dusze zdolne są przejąć wzruszeniem. Kościół przychodził z pomocą téj istocie, która go wcale nie znała. Na progu ukazał się ksiądz poprzedzony przez chłopca krzyż niosącego; z tyłu szedł zakrystyan z wodą święconą, a daléj mnóstwo kobiet, starców i dzieci, którzy przyszli wszyscy, by modły swe z modłami kościoła połączyć. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu i usunęli się na bok robiąc miejsce przybyłym, którzy poklękali w izbie i przed chatą. Na wszystkich prawie twarzach malowało się głębokie rozrzewnienie i łzy płynęły po ich zgrubiałych od słońca i ciężkiéj pracy policzkach, podczas gdy ksiądz odprawiał święty obrządek religijnego pożegnania i przebaczenia dla istoty, która nigdy nie zgrzeszyła. A ten żal, to rozrzewnienie, jakie chwila ostatecznego rozstania z biedném tém stworzeniem budziła, było całkiem naturalne, bo wszyscy dokoła zgromadzeni byli mu dobrowolnie pokrewni. Była-to jedna wielka rodzina, w któréj każde chłopię darzyło go troskliwością ojca, każda swawolna dzieweczka czułością matki.

– Już skończył – ozwał się wreszcie ksiądz.

Słowa te wielkie wrażenie na obecnych wywarły. Zapalono gromnice; niektórzy chcieli noc przy zwłokach przepędzić. Benassis i gość jego wyszli. Przy drzwiach kilku wieśniaków zatrzymało lekarza mówiąc: – Ach! panie doktorze, widocznie Bóg chciał go już do siebie powołać, skoroś go pan uratować nie mógł.

– Zrobiłem wszystko, com mógł, moje dzieci! – odparł Benassis – a gdy minęli opuszczoną wioskę, któréj ostatni mieszkaniec skonał przed chwilą, zwrócił się do komendanta mówiąc:

– Nie przypuściłbyś pan nigdy, jak wielką pociechą są dla mnie słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu o mało co nie zostałem ukamienowany przez mieszkańców téj wioski dziś pustéj, a podówczas przeszło trzydzieści rodzin liczącéj.

Genestas ruchem i wyrazem twarzy tak żywą wyraził ciekawość i tak pytająco spojrzał na lekarza, że ten czyniąc zadość jego nieméj prośbie opowiedział mu w drodze następującą historyę:

– Kiedym tu przybył, zastałem w téj oto części kantonu – tu odwrócił się wskazując ręką na rozwalone chaty – przeszło dwunastu kretynów. Położenie téj wioski w miejscu wgłębioném, pozbawioném przeciągu powietrza i dobroczynnych promieni słońca, które tylko wierzchołek góry oświeca, blizkość strumienia ze stopniałych śniegów utworzonego, wszystko to przyczynia się do rozpowszechnienia téj strasznéj choroby. Prawa nie wzbraniają związków płciowych tym nieszczęśliwym, pielęgnowanym tutaj z zabobonną troskliwością, o któréj nie miałem pojęcia, którą potępiałem z początku, a którą teraz uwielbiam. Tym jednak sposobem kretynizm byłby się ztąd aż na całą dolinę rozprzestrzenił. Trzeba było koniecznie położyć tamę téj moralnéj i fizycznéj zarazie, ale przedsięwzięcie takie, acz prawdziwém dobrodziejstwem dla tych okolic będące, mogło grozić utratą życia temu, ktoby je w czyn wprowadzić zamyślał. Tutaj, jak i we wszystkich innych warstwach społeczeństwa, chcąc zmienić dotychczasowy porządek rzeczy, potrzeba było wypowiedziéć walkę już nie interesom społecznym, ale czemuś stokroć trudniejszemu do przerobienia, bo wyobrażeniom religijnym przeistoczonym w zabobon, w tę najtrwalszą, najbardziéj niepożytą formę ludzkich przekonań. Nie straciłem jednak odwagi. Starałem się naprzód uzyskać urząd mera kantonu, a otrzymawszy takowy i nadto zbrojny ustném zezwoleniem prefekta rozkazałem przesiedlić nocą kilku z tych nieszczęśliwych do Sabaudyi, gdzie ich jest wielu i gdzie się z niemi bardzo dobrze obchodzą. Jak tylko wieść o tém rozeszła się po okolicy, ludność tutejsza najżywszą ku mnie zapałała nienawiścią. Proboszcz z ambony przeciwko mnie kazał. Pomimo że usiłowałem wytłómaczyć najinteligentniejszym umysłom miasteczka, jak dalece wydalenie kretynów było dla nich dobrodziejstwem; pomimo że leczyłem darmo wszystkich chorych: nie mogłem uśmierzyć coraz wzrastającéj niechęci, która doszła do tego stopnia, że strzelono raz do mnie pod lasem. Pojechałem do biskupa Grenobli, prosząc o zmianę proboszcza. Jego ekscelencya był tak łaskawym, że pozwolił mi wybrać sobie księdza, który-by mógł współdziałać ze mną w wykonaniu zamierzonego celu; jakoż udało mi się znaléść jednę z tych dusz podniosłych, co się prosto z nieba zesłane zdają. Pracowaliśmy wspólnie daléj nad oświeceniem umysłów, a po niejakim czasie kazałem znów wywieźć nocą sześciu kretynów. Już wtedy miałem za sobą kilku wdzięcznych za wyleczenie pacyentów i członków rady miasta, których skąpstwo zdołałem wyzyskać na moję korzyść, przedstawiając im, jak kosztowném było utrzymanie tych nieszczęśliwych istot i ile-by miasto zyskało, gdyby przyłączono do niego grunta bez żadnego prawa w posiadaniu kretynów będące. Bogaci trzymali ze mną; ale biedni, stare kobiety, dzieci i kilku upartszych byli mi wciąż nieprzyjaźni. Na nieszczęście, nie dopatrzono się, przy ostatniém wywożeniem kretynów, że jeden z nich nie wrócił na noc do domu, a nazajutrz znalazł się sam już tylko w wiosce zamieszkanéj przez kilka jeszcze rodzin, których członkowie acz prawie całkiem umysłowo zniedołężnieli, nie podlegali jednak kretynizmowi. Pragnąc zupełnie skończyć, com zaczął, poszedłem w biały dzień w urzędowym stroju, by uprowadzić tego biedaka. Zaledwie wyszedłem z domu, już wiedziano, gdzie dążę; przyjaciele kretyna wyprzedzili mnie i gdym stanął przed chatą, znalazłem tam liczne zgromadzenie kobiet, starców i dzieci, które przyjęło mnie obelgami i gradem kamieni. Byłbym może padł ofiarą wściekłości rozdrażnionego tłumu, gdyby nie ów kretyn! On mnie wyratował, ukazując się nagle we drzwiach jakby dowódca tych zagorzalców i wydając niezrozumiale bełkotliwe krzyki. Na jego widok uciszono się, a ja korzystając z tego, postanowiłem wejść z gromadą w układy. Widząc, że stronnicy moi nie śmieliby mnie jawnie w tym razie popierać, że z drugiéj strony przesądni ci ludzie będą zaciekle obstawać przy zachowaniu ostatniego swego bożyszcza, musiałem wyrzec się myśli odebrania im téj puścizny. Obiecałem więc zostawić kretyna w chacie, pod warunkiem, że nikt się do niéj zbliżać nie będzie i że mieszkańcy wioski przesiedlą się na drugi brzeg rzeki do miasteczka i nowych domów, które im zbudować przyrzekłem, dołączając do nich grunta, za co mi gmina późniéj zapłacić miała. I cóż pan powiesz, potrzeba mi było pół roku do zwalczenia oporu, z jakim się wykonanie tego układu korzystnego dla tych biedaków spotkało. Moc, z jaką chłop przywiązuje się do swojéj lepianki, jest dla mnie niepojętą. Więcéj on ceni najnędzniejszą chatynę, niż milionowy bankier wspaniałe swoje pałace. Czemu to przypisać? sam nie wiem. Może uczucia są tém silniejsze, im rzadsze? Może człowiek, który mało żyje duchowo, żyje więcéj materyalnie; a im mniéj tych materyalnych dóbr posiada, tém bardziéj się do nich przywiązuje. Może wreszcie z wieśniakiem jest-to samo, co z więźniem… nie mogąc rozpraszać sił duszy swojéj, skupia je w jednym tylko kierunku i tym sposobem do wielkiéj potęgi uczucia dochodzi. Lecz, wybacz pan te uwagi człowiekowi, który rzadko przed kim wywnętrzyć się może, i nie myśl, bym się bardzo oderwanemi myślami zajmował. Tu wszystko musi być w praktyce, w czynie. Niestety! im mniéj ludzie są rozwinięci, tém im trudniéj własne swoje dobro zrozumiéć. Ja-m téż postanowił nie zrażać się niczém. Każdy z nich powtarzał mi jedno i to samo, i wyznać muszę, że to była rzecz bardzo rozsądna, na którą odpowiedzi znaléźć nie mogłem: – Ach panie merze! mówili mi – jakże się mamy przenosić, kiedy jeszcze domów nie ma. – To téż – odpowiadałem im – żądam od was tylko przyrzeczenia, że je zamieszkacie, gdy skończone zostaną. Na szczęście, za mojém staraniem przysądzono miasteczku na własność całą tę górę, u stóp któréj leży pusta teraz wioska. Sprzedawszy zarastające ją lasy, mogłem za te pieniądze nabyć grunta i dokończyć budowę obiecanych domów. A gdy tylko jedna rodzina przeniosła się do nowego mieszkania, inne wnet poszły za jéj przykładem. Dobrobyt, jaki z téj zmiany wyniknął, był aż nadto widoczny, by przekonać tych nawet, co się najuparciéj swoich ciemnych bezsłonecznych nor trzymali. Ta okoliczność i nadanie miastu przez radę państwa prawa własności do owéj góry i otaczających ją gruntów, co, jak powiedziałem, na mojém się stało, ustaliło moję przewagę w kantonie. Ale ileż to pracy! ile trudów kosztowało! – mówił lekarz zatrzymując się i podnosząc rękę, którą z wymownym ruchem opuścił. Ja sam tylko wiem, jak daleko z miasteczka do prefektury, z któréj nic nie wychodzi, i od prefektury do rady państwa, do któréj nic nie wchodzi. Ale, pokój niech będzie władzom tego świata, wysłuchały moich życzeń, to i tak wiele! O! gdybyś pan wiedział, ile dobrego zrobił jeden podpis niedbale na papier rzucony… Już w dwa lata po tém, jak się na te wielkie małe-rzeczy porwałem, wszystkie te rodziny posiadały przynajmniéj po dwie krowy, które pasły się na górze, gdzie nie czekając pozwolenia rady państwa, zaprowadziłem irygacye na wzór tych, jakie się znajdują w Szwajcaryi, Owernii i Limuzynie. Ku wielkiemu podziwieniu mieszkańców miasteczka góra pokryła się bujnemi łąkami, a krowy dzięki lepszéj paszy znacznie więcéj mleka dawać zaczęły. Wszyscy jęli naśladować moje irygacye. Bydło, łąki i wszystkie produkty ulepszały się i mnożyły. Odtąd mogłem już bez obawy pracować nad użyznieniem téj nieuprawnéj jeszcze ziemi i nad oświeceniem bardziéj od niéj zaniedbanych umysłów jéj ludności. Otóż rozgadałem się na dobre, ale widzisz pan, my samotnicy jesteśmy bardzo rozmowni; gdy nam kto zada pytanie, musi się przygotować na to, że prawie końca odpowiedzi nie będzie. Kiedym tu przybył, zastałem tylko siedmiuset mieszkańców, teraz ich do dwóch tysięcy rachują. Zajście z ostatnim kretynem zjednało mi szacunek ogółu. Dzięki mojéj stanowczości połączonéj przecież z wyrozumiałością, stałem się wyrocznią kantonu. Robiłem wszystko, co mogłem, by sobie zyskać zaufanie tych ludzi, nie pokazując wszelako, że go pragnę, i dopiąłem celu. Mają oni dla mnie jak największy szacunek zaskarbiony tém, że starałem się dopełniać wszystkich względem nich zobowiązań, choćby nawet najbłahszych. Przyrzekłszy im wziąć pod opiekę tego biedaka, który przy panu skończył, czuwałem nad nim więcéj i lepiéj niż ci, co mu wprzód rodziców zastępowali. Był on żywiony i pielęgnowany jak przybrane dziecko gminy. Późniéj, mieszkańcy ocenili przysługę, jaką im mimo ich woli oddałem. Niezależnie od tego, zachowali oni jeszcze trochę dawnéj zabobonności, któréj nie ganię; owszem, ta cześć, jaką mieli dla kretyna, posłużyła mi nieraz do zachęcenia ich w niesieniu pomocy nieszczęśliwym. Ale otóż i jesteśmy – dodał po pewnéj przerwie, ujrzawszy dach swego domu.

 

Widoczném było, że nie spodziewał się i nie żądał żadnych pochwał ni dzięk od swego słuchacza, lecz, że opowiadając mu ten ustęp ze swego publicznego życia, ulegał raczéj dobrodusznéj potrzebie wywnętrzania się, jakiéj doznają ludzie w odosobnieniu od świata żyjący.

– Pozwoliłem sobie umieścić konia w pańskiéj stajni – rzekł komendant – ale sądzę, że mi pan tego za złe nie weźmiesz, gdy go o celu mojéj podróży powiadomię.

– Ach! a ten jest? – zapytał Benassis jakby budząc się z zadumy i przypominając sobie dopiéro, że jego towarzysz był mu zupełnie obcy. – On idąc za popędem swéj szczeréj wylanéj natury, przyjął Genestasa jak dobrego znajomego.

– Słyszałem o cudowném prawie wyzdrowieniu pana Gravier’a z Grenobli, którego pan u siebie leczyłeś – odparł wojskowy. – Przybywam tu w nadziei, że mi pan tychże samych starań udzielić zechcesz, choć do nich żadnych praw dotąd nie mam, ale może na nie zasłużę. Jestem stary żołnierz, któremu dawne rany pokoju nie dają. Potrzeba panu będzie przynajmniéj tygodnia na zbadanie dokładnie stanu mego, bo cierpienia moje tylko od czasu do czasu mi dokuczają i…

– I owszem – przerwał Benassis. – Pokój pana Gravier’a jest wolny, możesz go pan zająć.

Domawiając tych słów otworzył drzwi domu z żywością, którą Genestas przypisał uradowaniu z pozyskania pacyenta.

– Jacento! – zawołał Benassis – ten pan będzie ze mną obiadował.

– Wybaczysz pan – rzekł Genestas – ale czy nie wypadałoby nam ułożyć się wprzódy o cenę.

– O cenę czego? – zapytał lekarz.

– Mego utrzymania. Nie możesz pan przecież żywić mnie i mego konia, lecz…

– Jeżeli pan jesteś bogatym, zapłacisz mi dobrze – odparł Benassis – w przeciwnym razie nie chcę nic.

– Nic – rzekł Genestas – to mi się trochę za wiele wydaje. Ale tak, czym biedny, czy bogaty, przyjmiesz pan dziesięć franków dziennie, nie licząc tego, czém postaram mu się jego starania odwdzięczyć.

– Nic mi nie jest równie przykrém, jak branie pieniędzy za gościnność – odparł lekarz marszcząc brwi. – Co zaś do moich starań, te pan miéć je będziesz, jeżeli mi do serca przypadniesz. Bogaci nie mogą kupować mego czasu, bo ten do mieszkańców téj doliny należy. Nie pragnę sławy, ani majątku, a od moich chorych pochwał ani wdzięczności nie żądam. Pieniądze, które wezmę od pana, pójdą do aptekarzy w Grenobli na zapłacenie lekarstw niezbędnych dla chorych biedaków mojego kantonu.

Każdy, słyszący te słowa wyrzeczone szorstko, ale bez goryczy, musiałby sobie tak jak Genestas powiedziéć w duchu: – To prawdziwie z kościami zacny człowiek ten Benassis.

– A więc – mówił komendant ze zwykłą sobie uporczywością – będę panu płacił dziennie po dziesięć franków, a pan z niemi zrobisz, co zechcesz. Mam nadzieję, że potém porozumiemy się lepiéj – dodał, ujmując rękę lekarza i serdecznie ją w swojéj ściskając – zobaczysz pan, że pomimo moich dziesięciu franków nie jestem Arabem.

Po tej utarczce, w któréj ze strony Benassisa nie było najmniejszéj chęci okazania się wspaniałomyślnym i filantropijnym, mniemany chory wszedł do domu swego przyszłego doktora, gdzie wszystko odpowiadało zaniedbanemu wyglądowi bramy i ubioru właściciela. Gdzie-bądź się okiem rzuciło, wszędzie widniała najzupełniejsza obojętność na to, co niezbędnie potrzebném do życia nie było. Benassis poprowadził gościa przez kuchnię, jako najkrótszą do jadalnego pokoju drogą. Kuchnia ta, zakopcona jakby w jakiéj oberży, była wszelako dosyć obficie w gospodarskie sprzęty zaopatrzoną, ale zbytek ten był dziełem Jacenty, dawnéj służącéj proboszcza, która zawsze wyrażała się o sobie i panu swoim w liczbie mnogiéj i jak wszechwładna pani rządziła domem lekarza. Jeżeli nad kominem leżała czysta szkandela, to prawdopodobnie dlatego, że Jacenta lubiła zimą spać w ciepłém łóżku, a przy téj sposobności wygrzewała i prześcieradła swego pana, który, jak mówiła, nigdy o niczém nie myślał. Benassis wziął ją do siebie dlatego właśnie, co w oczach wszystkich było-by wadą nie do darowania.

Jacenta chciała być panią w domu, a Benassis pragnął znaléźć kobietę, która-by u niego przewodziła. Jacenta kupowała, sprzedawała, urządzała, zmieniała, stawiała i rozstawiała wszystko jak jéj się tylko podobało, a pan jéj nigdy sobie w tym względzie najmniejszéj nawet uwagi nie pozwolił. Zawiadywała ona bez żadnéj kontroli domem, stajnią, ogrodem, kuchnią, gospodarstwem, rządziła służącym i panem. Z jéj rozporządzenia zmieniała się bielizna, robiło pranie, skupowały rozmaite zapasy. Ona wyrokowała o losie trzody, łajała ogrodnika, dysponowała obiad i śniadanie, chodziła z piwnicy na strych i ze strychu do piwnicy, urządzając wszystko według swojéj woli i nigdzie żadnego nie spotykając oporu. Benassis żądał tylko dwóch rzeczy: – miéć codziennie obiad o szóstéj, i nie wydawać więcéj miesięcznie nad pewną zgóry oznaczoną sumę. Kobieta, która czuje, że jéj wszystko ulega, jest zawsze wesołą; to téż Jacenta śmiała się, poświstywała, nuciła i śpiewała od rana do nocy. Porządna z natury, utrzymywała wzorową w domu czystość. Gdyby nie to jéj usposobienie, pan Benassis byłby bardzo nieszczęśliwym, mawiała ona, bo on nieborak tak na nic nie uważał, że mógłby jeść kapustę zamiast kuropatw i cały tydzień koszuli nie zmienić. Jacenta była niezmordowaną w składaniu bielizny, w trzepaniu mebli i kochała się formalnie w tym iście księżowskim porządku, najbardziéj drobiazgowym, połyskliwym, najbardziéj pachnącym, że tak powiem, z porządków. Nieprzyjaciołka kurzu, zamiatała, myła i prała bez ustanku. Opłakany stan bramy był dla niéj prawdziwém utrapieniem. Od dziesięciu lat, co miesiąc wymagała na swoim panu obietnicę odnowienia téj nieszczęśliwéj bramy, naprawienia murów i wogóle urządzenia wszystkiego galanto, ale miesiąc za miesiącem upływał, a pan na dotrzymanie słowa zdobyć się nie mógł. To téż, Jacenta ubolewając nad niedbałością Benassisa powtarzała zawsze sakramentalne zdanie, którém zwykle pochwały jego kończyła: – Nie można niby powiedziéć, żeby był głupi, boć przecie prawie cuda w okolicy robi, jednakowo bywa czasami głupi, ale to taki głupi, że mu wszystko jak dziecku w rękę wetknąć trzeba. Jacenta przywiązaną była do domu jak do swojéj własności i nic dziwnego; przebywszy w nim dwadzieścia dwa lat miała pewne prawo czuć się tam jak u siebie. Gdy Benassis przybył do kantonu, dom ten był właśnie, po śmierci proboszcza, wystawiony na sprzedaż; kupił go więc wraz ze wszystkiém, co do niego należało, z gruntami, meblami, sprzętami gospodarskiemi, starym zegarem, koniem i służącą. Jacenta była wzorem kucharek. Mała, zwinna, o ręce pulchnéj a nieleniwéj, pełne swe kształty obciskała zawsze stanikiem z brązowego w czerwone grochy cycu, tak wysznurowanym, że lękać się trzeba było, by nie pękł za najmniejszém poruszeniem. Na głowie nosiła okrągły marszczony czepeczek, pod którym twarz jéj bladawa, o podwójnym podbródku, jeszcze bielszą się wydawała. Jacenta mówiła głośno i bezustanku. Jeżeli na chwilę umilkła i ująwszy róg fartucha podniosła go w kształcie trójkąta, było-to zapowiedzią długiego napomnienia, wystosowanego do pana lub lokaja. Ze wszystkich kucharek na świecie Jacenta była bezwątpienia najszczęśliwszą. Nic jéj nie brakowało; nawet zadowolnienia próżności; całe bowiem miasteczko uważało ją za jakąś władzę pośrednią między merem a stróżem polowym.

 

Wchodząc do kuchni, Benassis nie zastał w niéj nikogo.

– Gdzież oni są u dyabła? – powiedział, a zwracając się do Genestasa:

– Wybacz pan – dodał – iż go tędy wprowadzam. Główne wejście jest przez ogród, ale ja tak się odzwyczaiłem od przyjmowania gości, że… Jacento!

Na to wołanie, którego ton był niemal rozkazujący, głos kobiecy odpowiedział z głębi domu. W chwilę potem Jacenta wystąpiła zaczepnie wołając nawzajem Benassisa, a ten co-żywo do jadalnego pokoju pośpieszył.

– Otóż to, z panem to tak zawsze – poczęła. – Zaprasza pan gości na obiad nie uprzedziwszy mnie o tém, i zdaje się panu, że jak pan zawoła: – Jacento! tak ja wszystko z rękawa wytrząsnę. Albo i teraz. Może pan będzie tego pana w kuchni przyjmował? Trzeba przecie było otworzyć salon i kazać w piecu napalić. Już ja tam posłałam Mikołaja, aby wszystko urządził. Niech pan swego gościa zaprowadzi teraz do ogrodu, i pokaże mu szpalery przez nieboszczyka pana zasadzone, to go zabawi, jeżeli lubi ładne rzeczy, a ja tymczasem przyrządzę obiad, nakrycie…

– Dobrze – odparł Benassis. – Ale, widzisz, moja Jacento, ten pan będzie tu mieszkał czas jakiś. Nie zapomnij téż zajrzéć do pokoju pana Graviera, czy tam wszystko w porządku, może prześcieradła…

– Cóż pan znów się będzie mieszał do prześcieradeł – przerwała Jacenta. – Skoro ma tu nocować, to ja sama wiem, co robić potrzeba. Pan od dziesięciu miesięcy nie wchodził do pokoju pana Graviera; to nie dziwota, że nie wie, co się w nim dzieje. Ale ja panu powiadam, że w nim nic nie brakuje, a czysto jak w mojém oku. Więc on tu będzie mieszkał, ten pan? – dodała ułagodzonym głosem.

– Tak.

– Na długo przyjechał?

– Prawdziwie nie wiem. Ale co cię to obchodzi?

– Co mnie to obchodzi, powiada pan? – A! to dobre! co mnie to obchodzi! A któż będzie myślał o życiu, o wszystkiém, o…

Nie dokończywszy już tego gradu słów, którym w każdym innym razie byłaby zagłuszyła swego chlebodawcę, wymawiając mu brak zaufania, poszła za nim do kuchni. Domyślając się, że tu o jakiegoś pacyenta chodziło, chciała coprędzéj zobaczyć Genestasa, któremu téż, dygnąwszy uniżenie, zaczęła się od stóp do głowy przyglądać. Twarz komendanta była w téj chwili zamyśloną i smutną, co jéj szorstki wyraz nadawało; wysłuchał on całéj rozmowy między służącą a panem, która mu w nie bardzo korzystném świetle tego ostatniego przedstawiła i z żalem zaczynał już tracić to wysokie wyobrażenie, jakie sobie o niezmordowanym tępicielu kretynizmu wyrobił.

– Wcale mi się ten jegomość nie podoba – zawyrokowała pocichu Jacenta.

– Jeżeli pan nie jesteś zmęczony – rzekł lekarz do mniemanego pacyenta – to może przeszlibyśmy się przed obiadem po ogrodzie.

– Chętnie – odparł komendant.

Minąwszy pokój jadalny, weszli do ogrodu przez rodzaj przedpokoju oddzielającego jadalnię od salonu. Przedpokój ten z oszklonemi drzwiami przytykał do kamiennego tarasu, który front ogrodu przyozdabiał. Ulice wysadzone bukszpanem i przecinające się w kształcie krzyża dzieliły ogród na cztery równe, kwadratowe części, które opasywał szpaler grabowy, największa pociecha dawnego właściciela. Genestas usiadł na spróchniałéj ławce, nie patrząc ani na altankę z winnej latorośli, ani na drzewa owocowe, ani na jarzyny, które Jacenta pielęgnowała troskliwie, wdrożona w to przez lubiącego dobre rzeczy księdza. Jego téż dziełem był ten cenny ogródek, na który Benassis dość obojętném poglądał okiem.

Po chwili nic nie znaczącéj rozmowy, Genestas zwrócił ją na poważniejsze tory.

– Jakim sposobem – zapytał – doszedłeś pan do tego, by w przeciągu dziesięciu lat potroić ludność téj doliny, która za pana przybyciem liczyła siedemset dusz, a teraz, jak pan mówisz, ma ich około dwóch tysięcy?

– Pan jesteś pierwszym, który mi to pytanie zadaje – odparł lekarz. – Wziąwszy sobie za cel rozbudzenie życia pod każdym względem na tym kawałku ziemi i ciągle tém zajęty, nie miałem nawet czasu do zastanowienia się nad sposobami, jakiemi na podobieństwo tego żołnierza z bajki rosół z kawałka kija ugotowałem. Nawet pan Gravier, jeden z naszych dobroczyńców, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teoryi zwiedzając wraz ze mną góry, by się skutkom praktyki przypatrzyć.

Nastąpiła chwila milczenia; Benassis zadumał się, nie zważając na przenikliwe spojrzenie komendanta, jakiém ten zbadać go usiłował.

– Jak się to stało, mój drogi panie – ponowił – ha! po prostu na mocy tego prawa ekonomicznego o łączności między potrzebami, jakie sobie tworzymy, a sposobami zadawalniania tychże. Wszystko na tém polega. Ludy, które niewiele pragną, niewiele téż i mają. Kiedym przybył do miasteczka, liczyło ono sto trzydzieści rodzin, a w dolinie było ich około dwustu. Władze tutejsze, zgodnie z ogólną nędzą, składały się z mera, który nie umiał pisać, pomocnika daleko od gminy mieszkającego i z sędziego pokoju; ale ten wiedział tylko o pensyi, jaką pobierał, zdając całe urzędowanie na pisarza, który prawie nie pojmował, co robi. Po śmierci dawnego proboszcza miejsce jego zajął wikary, człowiek bez żadnego wykształcenia. Tacy-to ludzie rządzili tym kantonem i stanowili jego inteligencyą. Na łonie téj pięknéj natury, mieszkańcy tutejsi gnuśnieli w brudzie i błocie, żywiąc się kartoflami i mleczywem; jedynym przemysłem, jakim się trudnili i jaką-taką pieniężną korzyść zeń ciągnęli, było wyrabianie serów, które do Grenobli i po okolicy w małych koszykach roznosili. Najbogatsi lub najmniéj leniwi sieli grykę, czasem owies i jęczmień na użytek miasteczka, ale zboża nie uprawiali wcale. Mer tylko posiadał tartak i skupywał za nizką cenę drzewo, by je potém częściowo sprzedawać. Z powodu zupełnego braku dróg, musiał każdy kloc zosobna podczas lata przewozić, a raczéj przeciągać z wielkim trudem za pomocą łańcucha przywiązanego do uzdzienicy koni, a zakończonego hakiem żelaznym, który się w drzewo wbijał. Chcąc się dostać do Grenobli konno, albo pieszo, należało przejść całą górę; bo dolina zgoła dostępną nie była. Cała ta przestrzeń od pierwszéj wioski kantonu aż dotąd, którą teraz tak porządny gościniec, jakim pan zapewne przybyłeś, przerzyna, była podówczas jedną wielką kałużą. Żaden wypadek polityczny, żadna rewolucya nie przeniknęła w ten niedostępny, całkiem po-za obrębem społecznego ruchu leżący, zakątek ziemi. Imię Napoleona tylko znane tu jest i powtarzane z czcią niemal religijną, dzięki kilku starym żołnierzom, którzy powrócili pod rodzinne strzechy i wieczorami opowiadają tym prostaczkom niestworzone dziwy o wielkim cesarzu i jego wojskach. Powrót ten jest zresztą niewytłómaczoném zjawiskiem. Przed mojém przybyciem młodzież tutejsza raz zaciągnięta w szeregi nie opuszczała ich więcéj, a fakt ten świadczy aż nadto o niedostatku i nędzy téj okolicy, bym je panu jeszcze opisywał. W takim-to stanie objąłem zarząd tego kantonu, do którego po-za górami należy kilka jeszcze gmin dobrze urządzonych, dość szczęśliwych, zamożnych niemal. Nie wspomnę panu nawet o domkach miasteczka, istnych chlewach, w których bydlęta i ludzie mieścili się razem. Wracając z la Grande-Chartreuse, przejeżdżałem tędy. Nie znalazłszy żadnéj oberży, byłem zmuszony zanocować u wikarego, który mieszkał czasowo w tym domu, wystawionym podówczas na sprzedaż. Od słowa do słowa, dowiedziałem się o opłakanym stanie téj miejscowości, któréj piękny klimat, wyborne grunta i naturalne produkty w podziw mnie wprawiły. Widzisz pan, ja-m wtedy usiłował stworzyć sobie inne życie, niż to, które dotychczas wiodłem i które mnie zgnębiło. I do serca zakołatała mi wtedy jedna z tych myśli, które Bóg ludziom nieraz zsyła, by im znoszenie nieszczęść łatwiejszém uczynić. Postanowiłem zająć się tym krajem, jak nauczyciel wychowaniem dziecka. Ale nie bierz pan tego za jakąś wspaniałomyślność z mojéj strony; nie, to był po prostu mój własny interes; potrzebowałem zajęcia, rozerwania myśli; chciałem resztę dni moich na spełnienie jakiegoś trudnego przedsięwzięcia poświęcić. Podnieść, oświecić, umoralnić ten kraj, który natura tak wzbogacała, a człowiek tak ubożył: to miało być zadaniem mego życia; a trudności, jakie w dojściu do zamierzonego celu widziałem, zamiast odstraszać, zachęcały mnie owszem. Kupiwszy dość tanio dom po proboszczu i obszerne a odłogiem leżące grunta, poświęciłem się obowiązkom lekarza wiejskiego, temu najostatniejszemu z powołań, o jakich człowiek w planach swojéj przyszłości marzy. Pragnąłem stać się przyjacielem biednych, nie spodziewając się za to najmniejszéj nagrody. O! bom ja się w żadne złudzenia nie bawił! ani co do charakteru tutejszych wieśniaków, ani co do przeszkód, jakie musi zwalczać każdy, kto ludzi i rzeczy chce poprawiać. Nie idealizowałem sobie moich biedaków, ale przyjąłem ich takiemi, jakiemi byli, to jest widziałem w nich ludzi, nie zupełnie dobrych, ani téż zupełnie złych, którym ciągła, ciężka praca nie dozwalała oddawać się uczuciom, ale którzy pomimo to, czasem, bardzo żywo i głęboko czuć byli w stanie. Wreszcie, pojmowałem nadewszystko to, że tylko dotykalnemi dowodami oddziałać na nich mogę. Wszyscy wieśniacy są synami świętego Tomasza, niewiernego apostoła; zawsze im czynów na poparcie słów potrzeba.