Za darmo

Kobieta trzydziestoletnia

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Jesteś tedy bardzo sercowy – odparł pan Ronquerolles – bo rzadko siedzisz w domu.

Ten przyjacielski żart obudził śmiech słuchaczy, jedynie Artur pozostał zimny i niewzruszony, jak przystało na gentlemana, którego zasadą jest powaga. Szczególne zwierzenia tego męża obudziły zapewne w młodym Angliku jakieś nadzieje; czekał cierpliwie chwili, gdy znajdzie się sam na sam z panem d'Aiglemont. Sposobność nastręczyła się niebawem.

– Proszę pana – rzekł – z przykrością patrzę na stan pani margrabiny. Gdyby pan wiedział, że dla braku właściwego postępowania czeka ją nędzna śmierć, nie żartowałby pan z jej cierpień. Jeśli przemawiam do pana w ten sposób, uprawnia mnie poniekąd to, że potrafiłbym ocalić pańską żonę i wrócić jej radość życia. Rzadko zdarza się, aby człowiek mego stanu był lekarzem; mimo to traf zrządził, że studiowałem medycynę. Otóż nudzę się na tyle – rzekł z miną zimnego egoisty dostrojoną do jego zamiarów – że gotów jestem obrócić swój czas i swoje podróże na rzecz cierpiącej istoty, zamiast je trawić na jakieś niedorzeczne fantazje. Kuracje takich chorób są rzadkie, wymagają wiele starań, czasu i cierpliwości. Trzeba zwłaszcza mieć majątek, podróżować i wypełniać pilnie przepisy, niedotkliwe zresztą, ale zmieniające się co dzień. Jesteśmy dwaj gentlemeni – rzekł, dając temu słowu angielskie znaczenie – możemy się porozumieć. Uprzedzam pana, że jeśli pan przyjmie moją propozycję, będzie pan w każdej chwili sędzią mego postępowania. Nie podejmę nic bez pańskiej rady i kontroli i ręczę za skutek, jeżeli pan zechce mnie słuchać. I jeśli pan się zgodzi nie być przez dłuższy czas mężem pani d'Aiglemont – szepnął do ucha margrabiemu.

– To pewna, milordzie – rzekł margrabia, śmiejąc się – że tylko Anglik mógł mi zrobić tak osobliwą propozycję. Pozwoli pan, że ani ją odrzucę, ani przyjmę; pomyślę nad nią. A przy tym przede wszystkim trzeba ją przedstawić mojej żonie.

W tej chwili Julia znów zjawiła się przy fortepianie. Odśpiewała arię Semiramidy: Son regina, son guerriera. Oklaski jednogłośne, ale stłumione, owe grzeczne arystokratyczne oklaski wyraziły zachwyt.

Kiedy d'Aiglemont odwiózł żonę do domu, Julia ujrzała z odcieniem niepokoju i przyjemności rychły skutek swej próby. Mąż, podniecony jej sukcesem, zaszczycił ją swoim kaprysem, zapalił się do niej niby do aktorki. Julię zabawiło to; ona, kobieta uczciwa, mężatka, próbowała igrać ze swą władzą. W tej pierwszej utarczce, dobroć jej sprawiła, że uległa jeszcze raz; ale była to najstraszliwsza ze wszystkich lekcji, jakie jej dał los. Około trzeciej rano, posępna i zadumana siedziała w małżeńskim łóżku; słaby błysk lampy oświecał pokój, panowała najgłębsza cisza. Od godziny blisko margrabina, szarpana dotkliwymi wyrzutami, wylewała łzy, których gorycz mogą zrozumieć jedynie te, które znalazły się kiedy w tym położeniu. Trzeba było mieć duszę Julii, aby czuć, jak ona ohydę wyrachowanej pieszczoty, aby się czuć równie skalaną zimnym pocałunkiem: przeniewierstwo serca, obciążone bolesną prostytucją! Gardziła sobą, przeklinała małżeństwo, chciałaby umrzeć; gdyby nie krzyk córki, rzuciłaby się może z okna na bruk. Pan d'Aiglemont spał spokojnie obok, nieobudzony gorącymi łzami, które żona na niego roniła.

Nazajutrz Julia potrafiła być wesołą. Znalazła siły, aby udawać szczęśliwą i ukryć już nie melancholię, ale nieopisany wstręt. Od tego dnia nie uważała się już za kobietę bez skazy. Czyż nie skłamała samej sobie, czyż nie była zdolna do udania, czyż nie miała później rozwinąć zdumiewającej przewrotności w zdradzie? Małżeństwo jej było przyczyną owego zepsucia a priori, dotąd działającego w próżni. Już wszakże zadawała sobie pytanie, czemu się opierać kochankowi, którego kocha, skoro się oddaje wbrew sercu, wbrew naturze mężowi, którego już nie kocha. Wszystkie błędy, wszystkie zbrodnie płyną może z błędnego rozumowania lub z przewagi egoizmu. Społeczeństwo może istnieć jedynie tylko siłą indywidualnych wyrzeczeń, jakich wymagają prawa. Przyjmując jego dobrodziejstwa, czyż nie zobowiązujemy się dochowywać warunków, którymi istnieje11? Otóż nędzarze bez chleba, zmuszeni szanować prawo własności nie mniej są godni współczucia niż kobiety zranione w swoich uczuciach i swej delikatności.

W kilka dni po tej scenie, której tajemnice zostały pogrzebane w łożu małżeńskim, d'Aiglemont przedstawił żonie lorda Grenville. Julia przyjęła Artura z zimną grzecznością, która przyniosła zaszczyt jej obłudzie. Nakazała milczenie sercu, zgasiła spojrzenia, opanowała drżenie głosu, w ten sposób zdołała być panią swej przyszłości. Następnie, poznawszy dzięki tym środkom, wrodzonym niejako kobiecie, siłę miłości, jaką obudziła, pani d'Aiglemont uśmiechnęła się do nadziei rychłego ozdrowienia. Nie stawiała oporu woli męża, który nalegał, aby przyjęła opiekę młodego lekarza. Jednakże nie wprzód zawierzyła się lordowi Grenville, aż zgłębiwszy jego słowa i myśli, upewniła się, iż będzie na tyle szlachetnym, aby cierpieć w milczeniu. Posiadała nad nim absolutną władzę i już jej nadużywała: czyż nie była kobietą?

Montcontour jest to starożytny zamek położony na skale, u stóp której płynie Loara, niedaleko miejsca, gdzie zatrzymała się Julia w roku 1814. Jest to mały zameczek w Turenii, biały, ładny, z rzeźbionymi wieżyczkami, haftowanymi jak malińskie koronki; śliczny zameczek przeglądający się w rzece wraz ze swymi bukietami morw, winnicami, krużgankami, balustradami, piwnicami kutymi w skale, płaszczem bluszczu i szkarpami. Dachy Montcontour iskrzą się w promieniach słońca, wszystko tam płonie. Tysiące śladów Hiszpanii dodają poezji owej czarującej siedzibie; złote gencjany, dzwoneczki, przepajają wonią atmosferę; wietrzyk jest pieściwy, ziemia uśmiecha się, słodki czar spowija duszę, wprawia ją w omdlenie, czyni ją leniwą, miłosną, rozmarza ją i kołysze. Ta piękna i słodka miejscowość usypia cierpienia i rodzi żądze. Nikt nie może zostać zimny pod tym czystym niebem, wobec tych połyskujących wód. Tam obumiera niejedna ambicja, tam zasypia człowiek na łonie spokojnego szczęścia, jak co wieczór słońce układa się w pieluchach z purpury i lazuru.

W słodki sierpniowy wieczór roku 1821 dwie osoby pięły się kamienistą drogą wijącą się w skałach, na których wznosi się zamek. Kierowały się ku wyżynom, zapewne aby podziwiać piękne widoki. Te dwie osoby to była Julia i lord Grenville: ale Julia wydawała się nową kobietą. Tryskała rumieńcem zdrowia. Oczy jej ożywione płodną siłą lśniły przez wilgotną mgłę, podobną wilgoci, która daje spojrzeniu dziecka jego nieodparty urok. Uśmiechała się jasno, była szczęśliwa że żyje i rozumiała życie. Ze sposobu, w jaki stawiała drobne nóżki, łatwo było poznać, że żadne cierpienie nie pęta jak niegdyś jej najlżejszych ruchów, nie wątli jej spojrzeń ani słów, ani gestów. Pod białą, jedwabną parasolką, która ją ochraniała od gorących promieni, podobna była pannie młodej w ślubnym welonie, dziewicy dojrzałej do słodyczy miłosnych. Artur prowadził ją z troskliwością kochanka; prowadził ją tak, jak prowadzi się dziecko; wybierał najlepszą drogę, omijał kamienie, wskazywał widoki lub też wiódł ją do jakiegoś kwiatu, wciąż natchniony uczuciem dobroci, delikatną intencją, idealną znajomością warunków szczęścia tej kobiety. Uczucia te zdawały się w nim wrodzone; tyleż, i bardziej może, co odruchy potrzebne do własnego istnienia.

Chora i jej lekarz szli jednym krokiem, niezdziwieni tą harmonią, która musiała istnieć między nimi od pierwszego dnia. Byli posłuszni jednej woli, zatrzymywali się pod wspólnym wrażeniem, spojrzenia ich, słowa, odpowiadały wspólnym myślom. Skoro zaszli na szczyt winnicy, chcieli spocząć na jednym z owych długich białych kamieni, jakie wydobywa się przy drążeniu piwnic w skale. Zanim Julia usiadła, spojrzała na krajobraz.

– Piękna okolica! – wykrzyknęła. – Rozbijmy namiot i żyjmy tutaj. Wiktorze – krzyknęła – chodź, chodźże.

Pan d'Aiglemont odpowiedział z dołu myśliwskim okrzykiem, ale nie przyspieszył kroku: patrzał tylko na żonę od czasu do czasu, skoro zakręty ścieżki pozwalały na to. Julia z przyjemnością wdychała powietrze, podnosząc głowę, rzucając Arturowi owo subtelne spojrzenie, którym inteligentna kobieta umie wyrazić swoją myśl.

– Och – dodała – chciałabym zawsze zostać tutaj. Czy można dość podziwiać tę piękną dolinę? Zna pan nazwę tej ślicznej rzeczki, milordzie?

– To Cize.

– Cize – powtórzyła. – A tam, przed nami, co to jest?

– Wzgórza Cher – odparł.

– A po prawej? A, to Tours. Niech pan patrzy, jak pięknie błyszczą wieżyce katedry.

Zamilkła i rękę wyciągniętą ku miastu opuściła na dłoń Artura. Oboje podziwiali w milczeniu krajobraz i piękności tej cudnej przyrody. Szmer wód, czyste powietrze i niebo, wszystko harmonizowało z myślami, które tłumnie napływały do ich młodych i kochających serc.

– Och, Boże, jak ja kocham te strony – powtarzała Julia z naiwnym zachwytem. – Czy długo pan tu mieszkał? – dodała po chwili.

Na te słowa lord Grenville zadrżał.

– To tam – odparł smętnie, wskazując orzechowy gaik przy drodze – tam jako jeniec ujrzałem panią po raz pierwszy…

– Tak, ale byłam wówczas bardzo smutna: ta natura zdała mi się dzika, a teraz…

Urwała: lord Grenville nie śmiał na nią spojrzeć.

– To panu – rzekła wreszcie Julia po długim milczeniu – zawdzięczam tę przyjemność. Czyż nie byłam jak umarła? Pan mi dał więcej niż zdrowie, nauczył mnie pan czuć jego wartość…

Kobiety mają niezrównany talent wyrażenia swych uczuć bez mocnych słów. Wymowa ich jest zwłaszcza w akcencie, w geście, w ruchu i spojrzeniu. Lord Grenville ukrył głowę w dłoniach, łzy kręciły mu się w oczach. To było pierwsze podziękowanie Julii od wyjazdu z Paryża. Cały rok pielęgnował margrabinę z pełnym oddaniem. Wraz z panem d'Aiglemont zawiózł ją do wód w Aix, potem nad morze do La Rochelle. Wciąż śledząc zmiany, jakie jego umiejętne, a proste przepisy powodowały w wycieńczonym ustroju, pielęgnował Julię tak, jak zapalony ogrodnik może pielęgnować rzadki kwiat. Margrabina przyjmowała inteligentne starania Artura z całym egoizmem paryżanki nawykłej do hołdów lub z obojętnością kurtyzany nieznającej wartości rzeczy ani ludzi i szacującej ich wedle ich pożytku.

 

Wpływ, jaki miejsce wywiera na duszę, godny jest uwagi. O ile nad brzegiem wód ogarnia nas niechybnie melancholia, o tyle inne prawo naszej wrażliwości sprawia, iż w górach uczucia nasze oczyszczają się. Namiętność zyskuje na głębi to, co traci na pozór na żywości. Widok szerokiego koryta Loary, położenie wzgórza, na którym siedzieli kochankowie, zrodziły może ich luby spokój. Pierwszy raz kosztowali szczęścia, jakiego się doznaje, odgadując ogrom uczucia pod nieznaczącymi na pozór słowami. Gdy Julia kończyła zdanie, które tak silnie wzruszyło lorda, pieściwy wietrzyk poruszył wierzchołki drzew, niosąc chłód od rzeki; lekkie chmury przysłoniły słońce, a miękkie cienie uwydatniły jeszcze piękność tej uroczej przyrody. Julia odwróciła głowę, aby ukryć przed młodym lordem łzy, które zdołała powstrzymać i osuszyć; wzruszenie Artura udzieliło się jej. Nie śmiała podnieść nań oczu z obawy, by nie ujrzał nadmiaru szczęścia w tym spojrzeniu. Instynkt kobiecy mówił jej, iż w tej niebezpiecznej godzinie winna zagrzebać swą miłość na dnie serca. Ale milczenie mogło być równie niebezpieczne. Widząc, że lord Grenville niezdolny jest wymówić słowa, Julia podjęła łagodnie:

– Jesteś wzruszony tym, co powiedziałam, milordzie. Może w ten sposób pańska szlachetna i zacna dusza stara się naprawić fałszywy sąd o mnie. Brał mnie pan za niewdzięcznicę, widząc mnie chłodną i obojętną albo drwiącą i nieczułą w czasie tej podróży, która na szczęście niebawem się skończy. Nie byłabym godna pańskich starań, gdybym nie umiała ich ocenić. Milordzie, ja niczego nie zapomniałam. Niestety, nie zapomnę niczego; ani troskliwości, z jaką pan czuwał nade mną jak matka nad dzieckiem, ani jawności naszych braterskich rozmów, ani pańskiej delikatności… Wobec tych pokus jesteśmy zawsze bezbronne. Milordzie, nie jest w mojej mocy wynagrodzić pana…

Przy tych słowach Julia oddaliła się szybko. Lord Grenville nie uczynił ani jednego ruchu, aby ją zatrzymać. Margrabina udała się na pobliską skałę i stała nieruchoma. Wzruszenia ich były tajemnicą dla nich samych, zapewne płakali w milczeniu. Śpiew ptaków, tak wesoły, tak tkliwy o zachodzie słońca, musiał pomnażać gwałtowne wzruszenie, które kazało im się rozłączyć. Natura wyrażała za nich miłość, o której sami nie śmieli mówić.

– A więc, milordzie – podjęła Julia, stając przed nim w pełnej godności postawie, która pozwoliła jej ująć rękę Artura – poproszę pana, abyś zostawił czystym i świętym to życie, któreś mi przywrócił. Wiem – dodała, widząc, że lord Grenville blednie – że za cenę pańskiego oddania wymagam od pana ofiary jeszcze większej niż te, których wielkość powinna bym lepiej ocenić… Ale tak trzeba… Nie zostanie pan we Francji. Żądać tego, czyż nie znaczy dać panu prawa, które pozostaną święte? – dodała, kładąc rękę młodzieńca na swym bijącym sercu.

– Tak – rzekł Artur, wstając.

Równocześnie wskazał pana d'Aiglemont, który trzymał w objęciach córkę i pojawił się po drugiej stronie rozdołu na ganku zamkowym. Wdrapał się tam, aby się dać wyskakać Helence.

– Julio, nie będę ci mówił o mej miłości; dusze nasze rozumieją się zbyt dobrze. Mimo że rozkosze mego serca były bardzo głębokie i bardzo tajemne, podzieliłaś je wszystkie. Czuję to, wiem, widzę. Obecnie zyskuję rozkoszny dowód stałej sympatii naszych serc, ale ucieknę… Wiele razy zbyt spokojnie obliczałem środki zgładzenia tego człowieka, abym się mógł zawsze temu oprzeć, zostając w pobliżu ciebie.

– Miałam tę samą myśl – rzekła z bolesnym zdumieniem na zmieszanej twarzy.

Ale w akcencie i geście, które wydarły się Julii, tyle było cnoty, tyle pewności samej siebie i tyle tajemnych zwycięstw nad miłością, że lord Grenville oniemiał z podziwu. Nawet cień zbrodni pierzchnął z tej szlachetnej duszy. Uczucie religijne błyszczące na tym pięknym czole miało zeń zawsze spędzać mimowolne złe myśli, które rodzi nasza ułomna natura, a które świadczą zarazem o wielkości i niebezpieczeństwach naszej doli.

– Wówczas – dodała – stałabym się przedmiotem twej wzgardy i to by mnie ocaliło – dodała, spuszczając oczy. – Stracić twój szacunek czyż to nie znaczy umrzeć?

Bohaterscy kochankowie trwali chwilę w milczeniu, pochłonięci swoim szczęściem. Złe czy dobre, myśli ich były ściśle te same; rozumieli się równie dobrze w swych tajemnych upojeniach, jak w swoich najskrytszych męczarniach.

– Nie wolno mi szemrać, nieszczęście mego życia jest moim dziełem – dodała, wznosząc ku niebu oczy pełne łez.

– Milordzie – krzyknął ze swego miejsca generał, wskazując ręką – tutaj spotkaliśmy się pierwszy raz. Nie przypomina pan już sobie może. O, tam, koło tych topoli.

Anglik odpowiedział nerwowym skinieniem głowy.

– Miałam umrzeć młoda i nieszczęśliwa – ciągnęła Julia. – Tak, nie sądź, abym żyła. Zgryzota będzie równie śmiertelna, co straszliwa choroba, z której mnie pan uleczył. Nie czuję się winna. Nie, uczucia moje dla ciebie są nieodparte, wieczne, ale bardzo mimowolne, i chcę pozostać cnotliwą. Ale pozostanę wierną wraz memu sumieniu żony, obowiązkom matki i ślubom mego serca. Słuchaj – rzekła zmienionym głosem – nie będę już nigdy należała do tego człowieka.

Tu gestem przerażającym swym wstrętem i szczerością Julia wskazała męża.

– Prawa świata – ciągnęła – nakazują, abym mu dała szczęście. Będę im posłuszna: stanę się jego służebnicą; moje poświęcenie dlań będzie bez granic; ale od dziś jestem wdową. Nie chcę być prostytutką ani we własnych oczach, ani w oczach świata. Nie będę należała do pana d'Aiglemont, ale nie będę należała nigdy do innego. Będziesz miał ze mnie tylko to, co mi wydarłeś. Oto wyrok, jaki wydałam na siebie – rzekła, spoglądając na Artura z dumą. – Wyrok nieodwołalny, milordzie. A teraz wiedz, że gdybyś uległ tej zbrodniczej myśli, wdowa po panu d'Aiglemont wstąpiłaby do klasztoru we Włoszech lub w Hiszpanii. Nieszczęście chciało, żeśmy zeszli na drogę wyznań. Były one może nieuniknione, ale niech to będzie ostatni spazm naszych serc. Jutro udasz, żeś otrzymał list, który cię wzywa do Anglii; rozstaniemy się, aby się już nigdy nie ujrzeć.

Ale wyczerpana tym wysiłkiem, Julia uczuła, że kolana się pod nią uginają, chwyciło ją śmiertelne zimno. Wiedziona kobiecym instynktem usiadła, aby nie paść w ramiona Artura.

– Julio! – wykrzyknął lord Grenville.

Ten przeszywający krzyk rozległ się jak grzmot. Rozdzierający głos wyraził wszystko, czego kochanek, dotąd niemy, nie mógł powiedzieć.

– Co tam takiego? – spytał generał.

Słysząc ten krzyk, margrabia przyśpieszył kroku i znalazł się nagle między kochankami.

– To nic – rzekła Julia z owym cudownym spokojem, na który dzięki wrodzonemu sprytowi kobiety często umieją się zdobyć w ważnych momentach życia. – Chłodny cień tego orzecha omal nie przyprawił mnie o omdlenie: mój lekarz musiał się przerazić. Czyż nie jestem dlań dziełem sztuki jeszcze niewykończonym? Zadrżał może, że grozi dziełu zagłada…

Ujęła śmiało ramię lorda Grenville, uśmiechnęła się do męża, rzuciła jeszcze okiem na krajobraz i pociągnęła swego towarzysza.

– To najpiękniejszy widok, jakiśmy oglądali – rzekła – nie zapomnę go nigdy. Spójrz, Wiktorze, co za przestrzeń, co za rozmaitość. Tu można zrozumieć miłość.

Śmiejąc się niemal konwulsyjnie, ale tak, że mąż niczego nie spostrzegł, skoczyła wesoło w wąwóz i znikła.

– Jak to, więc już tak prędko?… – rzekła, znalazłszy się daleko od pana d'Aiglemont. – Ach, tak, drogi mój, za chwilę nie będziemy mogli być i nie będziemy już nigdy sobą; czyli nie będziemy już żyć…

– Chodzimy powoli – rzekł lord Grenville – powozy są jeszcze daleko. Będziemy szli razem, a jeśli wolno nam będzie przelać słowa w nasze spojrzenia, serca nasze będą żyły chwilę dłużej…

Przechadzali się nad wodą, przy ostatnich blaskach wieczoru, prawie w milczeniu, szepcąc bezładne słowa, łagodne jak szmer Loary, ale przenikające duszę. Zachodzące słońce, nim znikło, spowiło ich czerwonym blaskiem niby melancholijny obraz tej nieszczęsnej miłości.

Bardzo niespokojny, że nie znajduje powozu w oznaczonym miejscu, generał szedł za kochankami lub wyprzedzał ich, nie mieszając się do rozmowy. Szlachetne i delikatne postępowanie Anglika w czasie tej podróży rozproszyło jego podejrzenia: od jakiegoś czasu zostawiał żonie swobodę, ufając punickiej wierze lorda-doktora. Artur i Julia szli wciąż w smutnej i bolesnej harmonii swych udręczonych serc. Niedawno, wstępując na szkarpy Montcontour, mieli oboje mgliste nadzieje, niepokój szczęścia, z którego nie śmieli sobie zdać sprawy; ale idąc brzegiem rzeki, zwalili wątłą budowę rojeń, nad którą nie śmieli oddychać, jak dzieci przewidujące upadek swego pałacu z kart. Byli bez nadziei.

Tegoż wieczora lord Grenville wyjechał. Ostatnie spojrzenie, jakim objął Julię, dowiodło niestety, że od chwili, gdy sympatia zdradziła im siłę ich namiętności, miał słuszność, nie ufając sobie.

Kiedy nazajutrz państwo d'Aiglemont znaleźli się w powozie bez towarzysza podróży, przebiegając szybko drogę, którą w roku 1814 odbyła margrabina, wówczas nieświadoma miłości i niemal przeklinająca jej stałość, Julia odnalazła tysiąc zapomnianych wrażeń. Serce ma swoją pamięć. Niejedna kobieta, niezdolna sobie przypomnieć najdonioślejszych wydarzeń, będzie pamiętała całe życie to, co wiąże się z jej uczuciami. Julia pamiętała doskonale rzeczy nawet błahe; poznała z radością najdrobniejsze przygody pierwszej podróży; nawet myśli własne w pewnych momentach. Wiktor, namiętnie rozkochany w żonie od czasu gdy odzyskała młodość i krasę, przycisnął się do niej czule. Kiedy próbował wziąć ją w ramiona, uwolniła się lekko i znalazła jakiś pozór, aby uniknąć tej niewinnej pieszczoty. Niebawem bliskość Wiktora, udzielające się ciepło jego ciała obudziło w niej wstręt. Chciała usiąść sama na przedzie, ale miał na tyle względów, że zostawił ją na tylnym siedzeniu. Podziękowała mu westchnieniem, które źle zrozumiał. Ex-uwodziciel garnizonowy, tłumacząc sobie na swój sposób melancholię żony, zmusił ją wieczór do stanowczych wyjaśnień.

– Mój drogi – rzekła – już raz omal mnie nie zabiłeś, wiesz o tym. Gdybym była jeszcze nieświadomą dziewczyną, mogłabym na nowo poświęcić ci życie; ale jestem matką, mam córkę, mam tyleż obowiązków wobec niej, co wobec ciebie. Poddajmy się nieszczęściu, które nas jednako dotyka. Ty jesteś mniej godny współczucia. Wszak umiałeś sobie znaleźć pociechy, których mnie wzbrania mój obowiązek, nasz wspólny honor i bardziej od wszystkiego natura. Masz – dodała – zapomniałeś przez roztargnienie trzy listy pani de Sérizy, oto są. Moje milczenie dowodzi, że masz we mnie żonę pobłażliwą, niewymagającą od ciebie poświęceń, na które ją skazuje prawo. Dosyć się zastanawiałam nad tym, aby pojąć, że nasze role nie są jednakie i że jedynie kobieta skazana jest na nieszczęście. Moja cnota wspiera się na niewzruszonych zasadach. Będę umiała żyć bez skazy, ale pozwól mi żyć.

Oszołomiony logiką, jakiej kobiety umieją nabyć przy blasku miłości, margrabia uczuł się bezbronny w obliczu tej godności, również wrodzonej kobietom w owych doniosłych chwilach. Instynktowny wstręt Julii do wszystkiego, co urażało jej miłość i chęci jej serca, jest jedną z najpiękniejszych rzeczy w kobiecie i płynie może z wrodzonej cnoty, której ani prawo, ani cywilizacja nie zdołają zagłuszyć. Ale kto by śmiał potępić kobiety? Kiedy nakażą milczenie uczuciu wyłączności, które nie pozwala im należeć do dwóch mężczyzn, czyż nie są niby ksiądz bez wiary? O ile niejeden surowy człowiek potępi ten kompromis zawarty przez Julię między miłością a obowiązkami, namiętne dusze poczytają go jej za zbrodnię. Ta ogólna przygana świadczy albo o nieszczęściu, jakie czeka istoty nieposłuszne prawom, albo o smutnej ułomności urządzeń, na których wspiera się nasze społeczeństwo.

Minęły dwa lata, przez które państwo d'Aiglemont prowadzili życie światowe, bywając każde na swoją rękę, spotykając się częściej w salonach niż w domu. Był to wykwintny rozwód, jakim kończy się wiele małżeństw w wielkim świecie. Pewnego wieczora osobliwym zbiegiem małżonkowie znaleźli się razem w salonie. Pani d'Aiglemont miała na obiedzie przyjaciółkę. Generał, który zawsze jadał gdzieś w mieście, został tego dnia w domu.

 

– Będziesz szczęśliwa – rzekł d'Aiglemont, stawiając na stole filiżankę po czarnej kawie.

Spojrzał pół figlarnie, pół smutno na panią de Wimphen i dodał do żony:

– Jadę z Wielkim Łowczym na długie polowanie. Będziesz co najmniej tydzień wdową, a to jest twój ideał, jak sądzę…

– Wilhelmie – rzekł do służącego, który przyszedł zabrać filiżanki – każ zaprzęgać.

Pani de Wimphen, była to owa Ludwika, którą pani d'Aiglemont chciała niegdyś odmawiać od małżeństwa. Dwie kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenie, które dowodziło, że Julia znalazła w przyjaciółce powiernicę swoich niedoli: powiernicę cenną i współczującą, bo pani de Wimphen była bardzo szczęśliwa w małżeństwie. W tym nierównym położeniu szczęście jej było może rękojmią oddania. W takich wypadkach odmienność losu jest zawsze silnym węzłem przyjaźni.

– Czy to czas polowania? – spytała Julia obojętnie.

Był to koniec marca.

– Moje dziecko, Wielki Łowczy poluje, kiedy chce i gdzie chce. Jedziemy do królewskich lasów na dziki.

– Uważaj, żeby ci się nie zdarzył jaki wypadek.

– Nieszczęście zawsze jest nieprzewidziane – odparł z uśmiechem.

– Powóz jaśnie pana czeka – rzekł Wilhelm.

Generał wstał, ucałował rękę pani de Wimphen, po czym zwrócił się do Julii.

– Pani, gdybym miał zginąć od dzika! – rzekł błagalnie.

– Co to znaczy? – spytała pani de Wimphen.

– No, chodź – rzekła pani d'Aiglemont do Wiktora. Po czym uśmiechnęła się, jakby mówiąc Ludwice: „Zobaczysz”.

Julia podała szyję mężowi, który podszedł, aby ją ucałować, ale Margrabina schyliła się w ten sposób, że pocałunek małżeński ześlizgnął się po koronkach.

– Zaświadczy pani przed Bogiem – rzekł margrabia, zwracając się do pani de Wimphen – że trzeba mi firmanu, aby uzyskać tę drobną łaskę. Oto jak moja żona rozumie miłość. Doprowadziła mnie do tego sam nie wiem jakim podstępem. Miłej zabawy!

– Ależ twój biedny mąż naprawdę jest bardzo dobry – wykrzyknęła Ludwika, kiedy zostały same. – On cię kocha.

– Och, nie dodawaj ani słowa. Nazwisko, które noszę, jest mi wstrętne…

– Ależ Wiktor ulega ci we wszystkim – rzekła Ludwika.

– Uległość jego – odparła Julia – polega w znacznej części na szacunku, do którego go zmusiłam. Jestem kobietą bardzo cnotliwą wedle praw; umilam mu dom, zamykam oczy na jego miłostki, nie biorę nic z jego majątku, może trwonić dochody, jak mu się podoba, staram się tylko ocalić kapitał. Za tę cenę mam spokój. On nie rozumie lub nie chce rozumieć mego życia. Ale jeśli prowadzę tak na pasku męża, to nie znaczy, abym się nie lękała jego wybryków. Jestem jak pogromca niedźwiedzia, który drży, aby się któregoś dnia kaganiec nie zerwał. Gdyby Wiktor przypuszczał, że ma prawo mnie nie szanować, nie śmiem przewidywać, co by się mogło zdarzyć: bo on jest gwałtowny, ambitny, a zwłaszcza próżny. Nie ma na tyle inteligencji, aby zachować rozsądek w drażliwej okoliczności, która by wystawiła na próbę jego złe instynkty; jest słaby. Zabiłby mnie może w pierwszej chwili, choćby na drugi dzień miał umrzeć ze zmartwienia. Ale nie obawiam się tego nieszczęsnego szczęścia…

Nastała chwila ciszy, myśli obu przyjaciółek zwróciły się ku tajemnej przyczynie tego położenia.

– Usłuchano mnie bardzo okrutnie – rzekła Julia, spoglądając wymownie na Ludwikę. – A wszak nie zabroniłam mu pisać… Och, zapomniał o mnie i miał słuszność. To byłoby za wiele, gdyby jego życie miało być złamane; czyż nie dość mego? Czy uwierzysz, droga, że ja czytuję dzienniki angielskie jedynie w tej nadziei, że ujrzę tam jego nazwisko. I wiesz, dotąd nie pojawił się w Izbie Lordów.

– Więc umiesz po angielsku?

– Nie mówiłam ci? Nauczyłam się.

– Biedne dziecko – wykrzyknęła Ludwika, ściskając dłoń Julii – jak ty możesz żyć jeszcze?

– To tajemnica – odparła margrabina z gestem dziecięcej niemal naiwności. – Słuchaj. Biorę opium. Historia księżnej N. w Londynie poddała mi tę myśl. Wiesz, Mathurin zrobił z tego romans. Moje krople laudanum są bardzo słabe. Śpię. Żyję ledwie siedem godzin na jawie i te oddaję córce…

Ludwika spoglądała na ogień, nie śmiejąc popatrzeć na przyjaciółkę, której niedolę ogarniała po raz pierwszy.

– Ludwiko, nie zdradź mnie – rzekła Julia po chwili milczenia.

Naraz wszedł służący i podał margrabinie list.

– Och! – krzyknęła, blednąc.

– Nie pytam od kogo – rzekła pani de Wimphen.

Margrabina czytała i nie słyszała już nic. Najżywsze uczucia, najniebezpieczniejsze podniecenie malowały się na twarzy pani d'Aiglemont; bladła i czerwieniła się na przemian. W końcu rzuciła list w ogień.

– Ten list to płomień! Och, dławię się.

Wstała, przeszła kilka kroków, oczy jej pałały.

– On nie wyjechał z Paryża! – wykrzyknęła.

Bezładne zdania, których pani de Wimphen nie śmiała przerywać, przeplatane były straszliwymi pauzami. Po każdej takiej przerwie, zdania wydzierały się z głębszym jeszcze akcentem. Ostatnie słowa miały coś przerażającego.

– Wciąż widywał mnie bez mej wiedzy. Jedno moje spojrzenie podchwycone co dnia pozwala mu żyć. Ty nie wiesz, Ludwiko! On umiera i prosi, aby mnie mógł pożegnać, wie, że mąż wyjechał na kilka dni. Przyjdzie tu za chwilę. Och, ja zginę. Słuchaj, zostań ze mną. Wobec dwóch kobiet nie będzie śmiał… Och, zostań, lękam się samej siebie.

– Ale mój mąż wie, że byłam u ciebie na obiedzie – odparła pani de Wimphen – ma tu wstąpić po mnie.

– A więc nim odejdziesz, wyprawię Artura. Będę katem dla nas obojga. Niestety, będzie myślał, że go już nie kocham. A ten list! Wierzaj, tam były słowa, które widzę wypisane głoskami z płomienia.

Powóz zaturkotał pod bramą.

– Ach – zawołała margrabina z radością – przychodzi jawnie, bez tajemnicy.

Margrabina stała nieruchoma. Na widok Artura bladego, wynędzniałego pierzchła myśl o surowości. Mimo iż lordowi Grenville sprawiło wielką przykrość to, że nie zastał Julii samej, zdawał się spokojny i chłodny. Ale na te dwie kobiety, świadome jego tajemnicy, zachowanie jego, głos, spojrzenie, wszystko to działało hipnotycznie. Margrabina i pani de Wimphen stały odrętwiałe na widok strasznej boleści. Głos lorda Grenville przyprawiał Julię o tak okrutne drżenie, że nie śmiała mu odpowiedzieć, aby nie zdradzić swego stanu. Lord nie śmiał spojrzeć na Julię, tak że pani de Wimphen sama musiała podtrzymywać obojętną rozmowę. Julia podziękowała jej za tę pomoc spojrzeniem. Kochankowie zadali gwałt uczuciom i trzymali się w granicach obowiązku i przyzwoitości.

Niebawem oznajmiono pana de Wimphen: na jego widok przyjaciółki wymieniły spojrzenie i zrozumiały bez słowa nową trudność. Niepodobna było pana de Wimphen wtajemniczać w ten dramat, a Ludwika nie miała racji zostać. Kiedy pani de Wimphen włożyła szal, Julia wstała, jakby chcąc pomóc przyjaciółce i rzekła po cichu:

– Będę mężna. Skoro przyszedł jawnie, czegóż mogę się obawiać? Ale gdyby nie ty, widząc go tak zmienionym, od pierwszej chwili padłabym do jego stóp.

– A więc, Arturze, nie usłuchałeś mnie – rzekła pani d'Aiglemont drżącym głosem, wracając na kozetkę, na której lord Grenville nie śmiał usiąść.

– Nie mogłem oprzeć się dłużej tęsknocie za twoim głosem, za twą obecnością. To było istne szaleństwo, opętanie. Nie jestem już panem siebie. Zważyłem to dobrze, jestem zbyt słaby. Umrę. Ale umrzeć, nie ujrzawszy cię, nie usłyszawszy szelestu twojej sukni, nie uczuwszy twoich łez na mojej twarzy, cóż za śmierć!

Chciał się oddalić, ale przy tym nagłym ruchu wypadł mu pistolet z kieszeni. Margrabina patrzała na tę broń wzrokiem, który nie wyrażał już żadnego uczucia ani myśli. Lord Grenville podniósł pistolet, zmieszany tym wydarzeniem, które mogło robić wrażenie sztuczki.

– Arturze! – szepnęła Julia.

– Pani – rzekł, spuszczając oczy – przyszedłem tu w stanie rozpaczy, chciałem…

Urwał.

– Chciałeś się zabić u mnie – wykrzyknęła.

– Nie sam – odparł łagodnie.

– Kogóż więc, mego męża?

– Nie, nie – wykrzyknął zdławionym głosem. – Ale uspokój się, nieszczęsny mój zamiar rozwiał się. Kiedy wszedłem, kiedy cię ujrzałem, poczułem odwagę, aby milczeć, aby umrzeć sam.

11warunków, którymi istnieje – dziś popr.: warunków, dzięki którym istnieje. [przypis edytorski]