Za darmo

Kobieta trzydziestoletnia

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Więc dobrze, kimkolwiek jesteś, jesteś bezpieczny pod moim dachem – odparł poważnie pan domu, idąc za bezwiednym uczuciem, które człowiek nie zawsze umie sobie wytłumaczyć.

– Niech panu Bóg odpłaci – rzekł nieznajomy z głębokim westchnieniem.

– Czy pan ma broń? – spytał generał.

Za całą odpowiedź, obcy, zaledwie dając mu czas na sprawdzenie, rozchylił płaszcz i zapiął go szybko z powrotem. Był najwidoczniej bez broni, w stroju młodego człowieka, który wraca z balu. Mimo iż rzut oka podejrzliwego wojaka trwał krótko, ujrzał dosyć, aby wykrzyknąć:

– Gdzież, u licha, tak się pan ochlapał w taki suchy czas?

– Znowu pytania! – odparł tamten wyniośle.

W tej chwili margrabia ujrzał syna i przypomniał sobie swoją lekcję o ścisłym przestrzeganiu słowa; zrobiło mu się tak przykro, że rzekł gniewnie:

– Co ty, smarkaczu, tutaj, zamiast leżeć w łóżku?

– Myślałem, że mogę się ojcu przydać w niebezpieczeństwie – odparł Gustaw.

– No, idź do swego pokoju – rzekł ojciec ułagodzony. – A pan – zwrócił się do nieznajomego – proszę za mną.

Stali się niemi jak dwaj gracze nieufający sobie wzajem. Generał zaczął mieć złe przeczucia. Nieznajomy ciężył mu już jak zmora; ale związany słowem poprowadził go przez korytarze, przez schody i wpuścił go do wielkiej izby na drugim piętrze, nad salonem. Ta niezamieszkała izba służyła w zimie za suszarnię i nie łączyła się z innym pokojem. Cztery pożółkłe ściany nie miały żadnej ozdoby prócz lichego lusterka zostawionego na kominku przez poprzedniego właściciela oraz wielkiego lustra, które, nie mogąc go nigdzie umieścić, w chwili gdy margrabia się wprowadzał, postawiono na wprost kominka. Podłogi tego obszernego poddasza nie zamiatano nigdy, powietrze było tam lodowate, a dwa stare wygniecione krzesła stanowiły całe umeblowanie. Postawiwszy latarkę na kominku, generał rzekł:

– Pańskie bezpieczeństwo wymaga, abyś przyjął za schronienie tę nędzną izbę. A ponieważ masz pan moje słowo, że ci dochowam tajemnicy, pozwolisz, że cię tu zamknę.

Nieznajomy schylił głowę na znak zgody.

– Prosiłem jedynie o schronienie, o tajemnicę i o wodę – dodał.

– Przyniosę panu – odparł margrabia, który zamknął starannie drzwi i zeszedł po omacku po świecę, aby poszukać w kredensie karafki.

– Co się tam stało, mężu? – spytała żywo margrabina.

– Nic, moja droga – odparł obojętnie.

– Ależ słyszałyśmy wyraźnie, że ojciec prowadził kogoś na górę…

– Helenko – rzekł generał, spoglądając na córkę, która podniosła nań oczy – pamiętaj, że honor ojca zależy od twej dyskrecji. Powinnaś nic nie słyszeć.

Młoda dziewczyna odpowiedziała znaczącym skinieniem. Margrabina milczała dotknięta sposobem, jakiego użył mąż, aby jej nakazać milczenie.

Generał poszedł po karafkę i szklankę i udał się do pokoju, w którym znajdował się więzień. Zastał go opartego o ścianę przy kominku, z gołą głową; kapelusz rzucił na krzesło. Nie spodziewał się zapewne, że go oświecą tak silnie. Czoło jego zmarszczyło się, twarz spochmurniała, kiedy oczy jego spotkały przenikliwy wzrok generała; ale niebawem złagodniał i przybrał uprzejmą minę, aby podziękować swemu zbawcy. Kiedy ten postawił karafkę i szklankę na kominku, nieznajomy, objąwszy go jeszcze raz płomiennym spojrzeniem, przerwał milczenie:

– Panie – rzekł łagodnie, głosem wolnym już od poprzedniej chrypki, ale zdradzającym mimo to wewnętrzne drżenie – to, o co poproszę, zdziwi pana, wydam się panu dziwakiem. Niech pan daruje konieczności. Jeśli pan zostanie w pokoju, proszę niech mi się pan nie przygląda, gdy będę pił.

Nierad, że musi wciąż słuchać człowieka, który mu się nie podobał, generał odwrócił się szybko. Obcy wydobył białą chustkę owinął nią sobie prawą rękę; następnie chwycił karafkę i wypił jednym tchem całą jej zawartość. Nie myśląc łamać obietnicy, margrabia spojrzał machinalnie w lustro; gra dwóch luster pozwoliła mu całkowicie ujrzeć nieznajomego. Spostrzegł, jak chustka sczerwieniła się nagle od jego rąk pełnych krwi.

– A, patrzałeś pan! – wykrzyknął ów człowiek, kiedy wypiwszy i zawinąwszy się w płaszcz, zmierzył generała podejrzliwym spojrzeniem. – Jestem zgubiony. Oni idą, już są tutaj.

– Nie słyszę nic – rzekł margrabia.

– Nie ma pan interesu w tym, aby jak ja słyszeć każdy szelest.

– Czy pan miał pojedynek, że tak jesteś okryty krwią? – spytał generał poruszony widokiem czerwonych plam na odzieży gościa.

– Tak, pojedynek, właśnie – powtórzył obcy z gorzkim uśmiechem.

W tej chwili rozległ się w oddali galop, ale odgłos ten był tak słaby jak brzask poranka. Wprawne ucho generała poznało krok koni wojskowych.

– To żandarmeria – rzekł.

Spojrzał na swego więźnia w sposób zdolny rozproszyć obawy wywołane mimowolną niedyskrecją, wziął światło i wrócił do salonu. Ledwie pożył klucz od suszarni na kominku, kiedy tętent stał się głośniejszy i zbliżył się do domu z szybkością, która przyprawiła generała o drżenie. W istocie, konie zatrzymały się u bramy. Wymieniwszy kilka słów z towarzyszami, jeden z jeźdźców zsiadł z konia i zapukał ostro, tak że generał musiał iść otworzyć. Na widok sześciu żandarmów, których srebrne galony połyskiwały w świetle księżyca, nie mógł opanować wzruszenia.

– Ekscelencjo – spytał wachmistrz – czy pan nie słyszał niedawno człowieka biegnącego ku rogatce?

– Ku rogatce? Nie.

– Czy nie otwierał pan nikomu?

– Alboż ja mam zwyczaj sam otwierać bramę?

– Ależ… przepraszam pana generała, zdaje mi się, że w tej chwili…

– Cóż to? – wykrzyknął margrabia z gniewem – Czy pan sobie żarty ze mnie stroi? Jakim prawem to…

– Nic, nic, ekscelencjo – odparł łagodnie wachmistrz. – Niech pan wybaczy naszej gorliwości. Wiemy dobrze, że par Francji nie będzie ukrywał u siebie mordercy o tej godzinie; ale chęć uzyskania jakiejś wiadomości…

– Mordercy! – wykrzyknął generał – a kogóż…

– Barona de Mauny zabito przed chwilą siekierą – odparł wachmistrz. – Pościg jest bardzo pilny. Jesteśmy pewni, że morderca musi być w okolicy i złowimy go. Niech pan daruje, panie generale…

Żandarm mówił to, siadając już na konia, tak że na szczęście nie mógł widzieć twarzy generała. Nawykły wszystko przypuszczać, wachmistrz byłby może powziął podejrzenie na widok tej szczerej fizjonomii, na której wzruszenia odbijały się tak przejrzyście.

– Czy znane jest nazwisko mordercy? – spytał generał.

– Nie – odparł żandarm. – Zostawił sekretarzyk pełen złota i banknotów nietknięty.

– To jakaś zemsta – rzekł margrabia.

– Och! Na tym starcu!… Nie, nie; łotr nie miał po prostu czasu się z tym załatwić.

I żandarm pognał za towarzyszami, którzy już galopowali daleko. Generał stał chwilę w miejscu miotany zrozumiałymi uczuciami. Niebawem usłyszał służbę, która wracała kłócąc się tak głośno, że głosy rozlegały się aż w Montreuil. Skoro przybyli wreszcie, gniew generała, który potrzebował jakiegoś pozoru, spadł na nich jak piorun. Dom trząsł się od jego krzyku. Potem uspokoił się nagle, kiedy najśmielszy i najsprytniejszy ze służby kamerdyner usprawiedliwił spóźnienie, mówiąc, że ich zatrzymali przy rogatce żandarmi oraz agenci policyjni szukający mordercy. Generał umilkł nagle. Następnie, przypominając sobie pod wpływem tych słów obowiązki swej niezwykłej roli, rozkazał sucho swoim ludziom natychmiast iść spać, zostawiając ich zdumionych łatwością, z jaką przyjął za dobrą monetę kłamstwo kamerdynera.

Ale gdy te wypadki działy się w dziedzińcu, fakt dość błahy na pozór zmienił położenie innych osób biorących udział w tym zdarzeniu. Ledwie generał wyszedł, margrabina, spojrzawszy na klucz od strychu i na Helenę, szepnęła, nachylając się do córki.

– Heleno, ojciec zostawił klucz na kominku.

Młoda dziewczyna zdziwiona podniosła głowę i spojrzała lękliwie na matkę, której oczy iskrzyły się ciekawością.

– Więc co, mamo? – odpowiedziała niepewnym głosem.

– Chciałabym wiedzieć, co się tam dzieje na górze. Jeżeli ktoś jest, nie mógł się jeszcze ruszyć. Idź tam…

– Ja? – rzekła dziewczyna przestraszona.

– Boisz się?

– Nie, mamo, ale zdaje mi się, że słyszałam kroki mężczyzny.

– Gdybym mogła iść sama, nie prosiłabym ciebie o to, Heleno – rzekła matka ozięble i z godnością. – Gdyby ojciec wrócił, a nie zastał mnie, szukałby mnie może; twojej nieobecności nie zauważy.

– Jeśli mama każe, pójdę – odparła Helena – ale stracę szacunek ojca.

– Co znowu! – rzekła margrabina z ironią. – Ale skoro bierzesz serio to, co było żartem, teraz ja ci każę iść zajrzeć, kto tam jest na górze. Masz tu klucz. Nakazując ci milczeć o tym, co się dzieje w tej chwili w domu, ojciec nie zabronił ci iść do tego pokoju. Idź i wiedz, że dziecko nigdy nie powinno sądzić matki…

Wyrzekłszy te ostatnie słowa z całą surowością obrażonej kobiety, margrabina wzięła klucz i podała go Helenie, która wstała bez słowa i wyszła.

„Matka zawsze potrafi uzyskać przebaczenie, ale ja będę zgubiona w oczach ojca. Czy ona chce mnie pozbawić jego serca, wygnać mnie z domu?”

Takie myśli zrodziły się nagle w jej głowie, kiedy szła bez światła przez korytarz, w głębi którego znajdowały się drzwi do tajemniczej izby. Kiedy tam doszła, była nieprzytomna. W tym zamęcie skłębiło się w niej tysiąc uczuć dławionych dotąd w sercu. Nie wierząc już może w szczęśliwą przyszłość, w tej chwili do reszty zwątpiła o życiu. Drżała konwulsyjnie, wkładając klucz; wzruszenie jej wzmogło się tak, że zatrzymała się chwilę. Przycisnęła rękę do serca, jak gdyby chcąc uśmierzyć jego silne i głośne bicie. Wreszcie otwarła drzwi. Skrzyp zawiasów nie obudził mordercy z zadumy. Mimo że miał słuch bystry, stał nieruchomo, przylepiony do ściany, zatopiony w myślach. Krąg rzucony przez latarnię oświecał go słabo; w tej strefie bladego światła podobny był do posępnych posągów stojących w niszy czarnego grobowca gotyckiej kaplicy. Krople zimnego potu spływały po jego smagłym i szerokim czole. Szaleńcza odwaga błyszczała w silnie ściągniętych rysach. Płomienne oczy, nieruchome i suche, zdawały się oglądać walkę w ciemności przed sobą. Burzliwe myśli przebiegały szybko po tej twarzy, której męski i stanowczy wyraz zwiastował niepospolitą duszę. Ciało jego, postawa, kształty były w harmonii z jego dziką naturą. Ten człowiek był cały siłą i potęgą; patrzał w ciemność jako w widzialny obraz swej przyszłości.

 

Nawykły oglądać junackie fizjonomie olbrzymów, którzy się tłoczyli koło Napoleona, zajęty problemem duchowym, generał nie zwrócił uwagi na fizyczne cechy tego niezwykłego człowieka; Helenę natomiast, wrażliwą jak wszystkie kobiety na zewnętrzne szczegóły, uderzyło to skojarzenie światła i cienia, potęgi i namiętności, poetyczny chaos, który dawał nieznajomemu podobieństwo do Lucyfera podnoszącego się z upadku. Naraz burza malująca się na tej twarzy uśmierzyła się jakby czarem; nieokreślona potęga, której nieznajomy był – bezwiednie może – źródłem i wyrazem, rozlała się dokoła niego jak powódź. Strumień myśli spłynął z jego czoła, w chwili gdy rysy jego odzyskały naturalną postać. Urzeczona tym dziwnym spotkaniem, tajemnicą, w której krąg weszła, dziewczyna mogła podziwiać w tej chwili zajmującą i pełną słodyczy fizjonomię. Stała w milczeniu i zachwycie, ogarnięta wzruszeniem nieznanym dotąd jej młodej duszy. Czy Helena krzyknęła lub poruszyła się, czy morderca, wracając ze świata marzeń do rzeczywistości, usłyszał obcy oddech, dość, że zwrócił głowę ku wchodzącej i ujrzał niewyraźnie w cieniu cudną twarz oraz wspaniałe kształty istoty, którą musiał wziąć za anioła, widząc ją nieruchomą i mglistą jak zjawisko.

– Panie! – rzekła zdławionym głosem.

Morderca zadrżał.

– Kobieta! – wykrzyknął z cicha. – Czy podobna? Oddal się pani – dodał. – Nikt nie ma prawa litować się nade mną, rozgrzeszać mnie lub potępiać. Muszę żyć sam. Idź, dziecię – dodał z królewskim ruchem – źle bym odpłacił gościnę w tym domu, gdybym pozwolił komu z jego mieszkańców oddychać tym samym powietrzem co ja. Trzeba mi się poddać prawom świata.

Ostatnie słowa wyrzekł półgłosem. Ogarniając intuicją zgryzoty, jakie zbudziła ta melancholijna refleksja, objął Helenę spojrzeniem działającym jak spojrzenie węża i poruszył w sercu tej niezwykłej dziewczyny świat myśli uśpiony dotąd. Było to niby światło, które jej oświeciło nieznane krainy. Spojrzenie to ujarzmiło jej duszę; nie miała siły bronić się jego magnetycznej mocy, mimo iż działanie to było mimowolne. Zawstydzona i drżąca, wyszła. Wróciła do salonu na chwilę przed powrotem ojca, tak że nic nie mogła powiedzieć matce.

Generał z założonymi na piersiach rękami przechadzał się w zamyśleniu od okien wychodzących na ulicę do okien od ogrodu. Żona siedziała przy uśpionym Ablu. Moina, ułożona w berżerce jak ptak w gniazdku, drzemała spokojnie. Starsza siostra trzymała w jednej ręce kłębek, w drugiej igłę i patrzała w ogień. Głęboką ciszę panującą w salonie, na dworze i w całym domu, przerywały jedynie leniwe kroki służby udającej się na spoczynek, to jakiś zduszony śmiech, ostatnie echo weselnej zabawy, wreszcie trzask drzwi, które otwierali i zamykali za sobą. Głuche szmery dochodziły jeszcze od ich łóżek. Jakieś krzesło przewróciło się. Kaszel starego woźnicy zadźwięczał słabo i zamilkł. Ale niebawem posępny majestat uśpionej natury rozpostarł się nad wszystkim. Jedynie gwiazdy błyszczały. Jedynie ogień szumiał jak gdyby po to, aby pogłębić wymowę tej ciszy.

Zegar w Montreuil wybił pierwszą. W tej chwili lekkie kroki rozległy się na piętrze. Margrabia i jego córka pewni, że zamknęli zbrodniarza, myśleli, że to któraś z pokojówek, i bez zdziwienia usłyszeli, iż drzwi od przyległego pokoju otwierają się. Naraz morderca ukazał się wśród nich. Osłupienie margrabiego, żywa ciekawość matki i zdumienie córki pozwoliły mu posunąć się w głąb salonu, po czym rzekł do generała dziwnie spokojnym i melodyjnym głosem:

– Proszę pana, dwie godziny mijają.

– Pan tutaj! – wykrzyknął generał. – Jakim cudem!

I groźnym spojrzeniem zadał to samo pytanie żonie i dzieciom. Helena stanęła cała w ogniu.

– Pan – powtórzył wojskowy – pan wśród nas! Okryty krwią morderca tutaj! Plami pan ten obraz! Wyjdź pan! Wyjdź pan! – dodał gwałtownie.

Na to słowo morderca margrabina wydała krzyk. Co się tyczy Heleny, słowo to zdało się rozstrzygać o jej życiu. Twarz jej nie zdradzała żadnego zdziwienia. Można było mniemać, że oczekiwała tego człowieka. Odmęt jej myśli wyjaśnił się. Kara, jaką niebo przeznaczało jej winie, ziściła się. Uważając się za taką samą zbrodniarkę jak ten człowiek, dziewczyna patrzała nań pogodnym okiem: była jego towarzyszką, siostrą. Dla niej w zdarzeniu tym objawiał się nakaz Boga. W kilka lat później rozsądek wziąłby górę nad wyrzutami, ale w tej chwili przyprowadziły ją one do szaleństwa. Obcy stał nieruchomy i zimny. Uśmiech wzgardy odmalował się na jego twarzy i na szerokich, czerwonych wargach.

– Źle pan odpłaca szlachetność mego postępowania – rzekł wolno. – Nie chciałem dotknąć rękami szklanki, w której mi pan podał wodę dla ugaszenia pragnienia. Nie pomyślałem nawet o tym, aby obmyć zakrwawione ręce pod pańskim dachem. Wychodzę stąd, zostawiając ze swojej zbrodni – przy tym słowie wargi jego się ściągnęły – jedynie cień; starałem się przejść, nie zostawiając śladu. Nie pozwoliłem nawet pańskiej córce…

– Moja córka! – wykrzyknął generał, spoglądając na Helenę ze zgrozą. – Ha! nieszczęśliwy, wychodź albo cię zabiję.

– Dwie godziny nie minęły. Nie może mnie pan ani zabić, ani wydać, nie tracąc szacunku własnego i – mojego.

Na to ostatnie słowo zdumiony wojskowy próbował spojrzeć na zbrodniarza, ale musiał spuścić oczy, niezdolny wytrzymać blasku spojrzenia, które drugi raz miażdżyło mu duszę. Bał się zmięknąć jeszcze, czując, że wola jego już słabnie.

– Zamordować starca! Więc pan nigdy nie widziałeś rodziny? – rzekł wreszcie, wskazując mu ojcowskim ruchem żonę i dzieci.

– Tak, starca – powtórzył nieznajomy, którego czoło zmarszczyło się lekko.

– Uciekaj! – krzyknął generał, nie śmiejąc spojrzeć na swego gościa. – Nasza umowa skończyła się. Nie zabiję pana. Nie! nie będę nigdy oprawcą. Ale wyjdź stąd, przejmujesz mnie wstrętem.

– Wiem o tym – odparł morderca z rezygnacją. – Nie ma kawałka ziemi we Francji, gdzie bym mógł bezpiecznie stawić nogę; ale gdyby sprawiedliwość umiała jak Bóg zważyć każdą okoliczność; gdyby raczyła badać, kto jest istotnym potworem, morderca czy ofiara, pozostałbym z dumą wśród ludzi. Czy pan nie zgaduje dawnych zbrodni człowieka, którego zarąbano siekierą? Uczyniłem się sędzią i katem, zastąpiłem niedołężną sprawiedliwość ludzką. Oto moja zbrodnia. Żegnam pana. Mimo goryczy, jaką pan zaprawił swą gościnę, zachowam jej wspomnienie. Znajdę jeszcze w duszy uczucie wdzięczności dla człowieka, a tym człowiekiem będzie pan… Ale wolałbym, żebyś był szlachetniejszy.

Postąpił ku drzwiom. W tej chwili młoda dziewczyna pochyliła się ku matce i szepnęła jej coś do ucha.

– Och!…

Ten krzyk, który się wydarł jego żonie, wstrząsnął generałem tak, jak gdyby ujrzał Moinę umarłą. Helena stała wyprostowana, a morderca odwrócił się instynktownie, jakby zaniepokojony o tę rodzinę.

– Co tobie, moja droga? – spytał margrabia.

– Helena chce iść za nim – odparła.

Morderca zarumienił się.

– Skoro matka tak źle tłumaczy wykrzyknik prawie mimowolny – rzekła Helena cicho – spełnię jej życzenia.

Rzuciwszy wkoło spojrzenie dzikiej niemal dumy, dziewczyna spuściła oczy i stała w postawie cudownej skromności.

– Heleno – rzekł generał – tyś była na górze, w pokoju, gdzie umieściłem…

– Tak, ojcze.

– Heleno – spytał głosem zmienionym od konwulsyjnego drżenia – czy pierwszy raz widziałaś tego człowieka?

– Tak, ojcze.

– Nie jest zatem naturalne, abyś chciała…

– Jeżeli nienaturalne, to w każdym razie prawdziwe, ojcze.

– Och, córko!… – rzekła margrabina cicho, ale tak, że mąż ją usłyszał. – Heleno, zadajesz kłam wszystkim zasadom skromności, honoru, cnoty, jakie starałam się rozwinąć w twym sercu. Jeżeli wszystko było w tobie kłamstwem do tej nieszczęsnej godziny, w takim razie nie ma cię co żałować. Czy to wartość moralna tego człowieka cię oczarowała? Czy siła niezbędna temu, kto popełnia zbrodnię?… Zbyt wysoko cię cenię, aby przypuścić…

– Och, może pani przypuszczać wszystko – odparła Helena zimno.

Ale mimo siły charakteru, jakiej dawała dowód w tej chwili, płomień jej oczu z trudnością strawił łzy, które się w nich zakręciły. Nieznajomy domyślił się słów matki z łez młodej dziewczyny; zmierzył orlim wzrokiem margrabinę, którą ta nieprzeparta potęga zmusiła do tego, aby spojrzeć na straszliwego uwodziciela. A kiedy oczy tej kobiety spotkały się z jego jasnymi i błyszczącymi oczami, uczuła w duszy dreszcz podobny temu, jakiego doznajemy na widok płaza lub za dotknięciem lejdejskiej butelki.

– Mężu – krzyknęła – to szatan! On zgaduje wszystko…

Generał wstał, aby pociągnąć za taśmę dzwonka.

– Gubi pana! – krzyknęła Helena do mordercy.

Nieznajomy uśmiechnął się, uczynił krok, powstrzymał rękę margrabiego i paraliżując go spojrzeniem, wyzuł go z wszelkiej energii.

– Zapłacę pańską gościnność – rzekł – będziemy skwitowani. Oszczędzę panu hańby, wydając sam siebie. Ostatecznie, co mi pozostało w życiu?

– Skrucha, żal – odparła Helena, rzucając mu owo pełne nadziei spojrzenie, jakie błyszczy jedynie w oku młodej dziewczyny.

– Nie będę żałował nigdy – rzekł morderca dźwięcznym głosem, podnosząc dumnie głowę.

– Jego ręce zbroczone są krwią – rzekł ojciec do córki.

– Obetrę je – odparła.

– Ale – rzekł generał, nie ośmielając się wskazać nieznajomego – nie wiesz nawet, czy on chce ciebie?

Morderca zbliżył się do Heleny. Piękność jej, mimo iż tak czysta i skupiona, płonęła w tej chwili światłem, którego odblask barwił i uwypuklał niejako najdelikatniejsze jej rysy. Rzuciwszy na tę czarującą istotę słodkie, ale jeszcze straszliwe swym ogniem spojrzenie, rzekł ze wzruszeniem:

– Czyż nie dowiodę, że cię kocham dla ciebie samej i czy nie spłacę dwóch godzin istnienia, jakie mi sprzedał twój ojciec, jeśli odtrącę twą ofiarę?

– Więc i ty mnie odpychasz! – krzyknęła Helena z akcentem, który rozdarł wszystkie serca. – Żegnajcie tedy wszyscy, idę umrzeć.

– Co to znaczy? – wykrzyknęli wraz ojciec i matka.

Zamilkła i spuściła oczy, zapytawszy margrabiny wymownym spojrzeniem. Od chwili gdy generał i jego żona próbowali zwalczyć słowem lub czynem dziwny przywilej, jaki banita zdobył sobie, zostając wśród nich, i odkąd nieznajomy zwrócił na nich oszałamiający blask swoich oczu, owładnęła nimi dziwna niemoc. Zdrętwiały rozsądek próżno silił się odeprzeć nadprzyrodzoną siłę, pod którą się uginali. Powietrze stało się im ciężkie, z trudnością oddychali, nie mogąc winić tego, który ich tak dławił, mimo iż jakiś wewnętrzny głos mówił im, że ten potężny człowiek jest przyczyną ich niemocy. Wśród tej agonii moralnej generał zrozumiał, że pierwszym jego zadaniem jest wpłynąć na chwiejący się rozsądek córki: ujął ją wpół i odciągnął od mordercy.

– Drogie dziecko – rzekł z cicha – jeżeli jakaś dziwna miłość zrodziła się nagle w twym sercu, twoje niewinne życie, twoja czysta i pobożna dusza za wiele dały mi dowodów twego charakteru, abym nie wierzył, że masz w sobie na tyle siły, aby pokonać to szaleństwo. Musi być w tym jakaś tajemnica. Słuchaj, moje serce jest pełne pobłażania, możesz mu wszystko wyznać. Gdybyś je nawet miała rozedrzeć, potrafię, dziecko, zdławić swoje cierpienia i dochować ci niezłomnego sekretu. Powiedz, czy jesteś zazdrosna o nasze przywiązanie do braci lub do młodszej siostry? Czy kochasz nieszczęśliwie kogo? Czy ci źle tutaj? Mów, wytłumacz mi przyczyny, które ci każą opuścić rodzinę, porzucić ją, pozbawić ją jej największego uroku, opuścić matkę, braci, siostrzyczkę.

– Ojcze – odparła – nie jestem zazdrosna o nikogo, ani nie kocham się w nikim, nawet w twoim przyjacielu, panu de Vandenesse.

Margrabina zbladła. Córka, która patrzała na nią, umilkła.

– Czy nie mam prędzej lub później przejść pod opiekę mężczyzny?

– Zapewne.

– Czyż my wiemy kiedy – ciągnęła – z kim łączymy swoje losy? Ja wierzę w tego człowieka.

– Dziecko – rzekł generał, podnosząc głos – nie myślisz o cierpieniach, jakie cię czekają.

– Myślę o jego cierpieniach.

– Co za życie! – rzekł ojciec.

– Życie kobiety – szepnęła córka.

– Jesteś bardzo uświadomiona – wykrzyknęła margrabina, odzyskując głos.

– Pani, odpowiadam tylko na pytania, ale jeśli sobie życzysz, będę mówiła wyraźniej.

– Powiedz wszystko, moja córko, jestem matką.

 

Tu córka spojrzała na matkę, a pod tym spojrzeniem margrabina zamilkła.

– Heleno, raczej zniosę twoje wyrzuty, jeśli chcesz mi je czynić, niżbym miała patrzeć na to, że idziesz za człowiekiem, od którego świat ucieka ze zgrozą.

– Widzisz więc, matko, że beze mnie byłby sam.

– Dosyć, żono – wykrzyknął generał – mamy już tylko jedną córkę!

I spojrzał na Moinę, która spała ciągle.

– Zamknę cię w klasztorze – dodał, zwracając się do Heleny.

– Dobrze, ojcze – odpowiedziała z rozpaczliwym spokojem. – Więc umrę. Odpowiesz za moje życie i za jego duszę jedynie przed Bogiem.

Zapadło milczenie. Widzowie tej sceny, w której wszystko obrażało normy życia społecznego, nie śmieli na siebie spojrzeć. Naraz margrabia spostrzegł swoje pistolety. Chwycił, odwiódł szybko kurek i wymierzył w nieznajomego. Na szczęk kurka obcy odwrócił się, zwrócił spokojny i przenikliwy wzrok na generała, którego ramię zdjęte niemocą opadło ciężko. Pistolet potoczył się na dywan…

– Córko – rzekł wyczerpany tą straszliwą walką – jesteś wolna. Uściskaj matkę, jeśli ci pozwoli. Co do mnie, nie chcę cię już widzieć ani słyszeć…

– Heleno – rzekła matka do dziewczyny – pomyśl, że będziesz w nędzy.

Chrapliwy śmiech wydarł się z piersi mordercy i skierował nań wszystkie spojrzenia. Wyraz wzgardy malował się na jego twarzy.

– Gościnność, jakiej panu użyczyłem, kosztuje mnie drogo! – wykrzyknął generał, wstając. – Zabiłeś przed chwilą tylko jednego starca, tu mordujesz całą rodzinę. Co bądź się stanie, nieszczęście weszło w ten dom.

– A jeśli pańska córka będzie szczęśliwa? – spytał morderca, patrząc bystro na generała.

– Jeśli będzie szczęśliwa z panem – odparł ojciec, czyniąc niesłychany wysiłek – nie będę jej żałował.

Helena klękła nieśmiało przed ojcem i rzekła pieszczotliwie:

– Ojcze, kocham cię i czczę, czy na mnie zlewasz skarby swej dobroci, czy srogość niełaski. Ale błagam cię, niechaj ostatnie twoje słowa nie będą słowami gniewu.

Generał nie śmiał spojrzeć na córkę. W tej chwili nieznajomy zbliżył się. Patrząc na Helenę z uśmiechem, w którym było równocześnie coś piekielnego i coś niebiańskiego, rzekł:

– Ty, którego morderca nie przeraża, aniele miłosierdzia, pójdź, skoro trwasz przy tym, aby mi oddać swe życie.

– To niepojęte! – wykrzyknął ojciec.

Margrabina spojrzała dziwnie na córkę i otworzyła ramiona. Helena rzuciła się w nie, płacząc.

– Żegnaj, matko, żegnaj!

Helena dała śmiało znak nieznajomemu, który zadrżał. Ucałowała rękę ojca, uścisnęła szybko, ale bez czułości Moinę i Abla, i znikła z mordercą.

– Którędy oni idą? – wykrzyknął generał, wsłuchując się w kroki zbiegów. – Wiesz – dodał, zwracając się do żony – zdaje mi się, że śnię. Ta przygoda kryje jakąś tajemnicę. Ty musisz coś wiedzieć.

Margrabina zadrżała.

– Od jakiegoś czasu – odparła – Helena stała się nadzwyczaj romansowa i dziwnie egzaltowana. Mimo moich starań, aby zwalczyć to usposobienie…

– To nie jest jasne…

Naraz zdało się generałowi, że słyszy w ogrodzie kroki córki i nieznajomego. Przerwał, aby szybko otworzyć okno.

– Heleno! – krzyknął.

Głos ten zgubił się w nocy jak daremne proroctwo. Wymawiając to imię, któremu nic już nie odpowiadało w świecie, generał jak gdyby odczarował zły urok, jakim spętała go szatańska siła. Jakiś dech powiał mu przez twarz. Ujrzał jasno scenę, która się rozegrała i przeklął własną słabość, której nie rozumiał. Gorący dreszcz przebiegł mu od serca do głowy, do nóg; ocknął się, stał się znów sobą, groźny, łaknący zemsty. Wydał straszliwy krzyk.

– Na pomoc! Na pomoc!

Rzucił się do dzwonków, szarpał je tak, iż potrzaskał je, napełniwszy wprzód dom dziwnym szczękiem. Cała służba zbudziła się nagle. On krzyczał ciągle, otworzył okna, wołał żandarmów, znalazł pistolety, wystrzelił z nich, aby szybciej ściągnąć pomoc, zwołać służbę i sąsiadów. Psy poznały głos pana i zaczęły szczekać, konie rżały i parskały. Okropny hałas napełnił tę cichą noc. Zbiegając po schodach, aby pędzić za córką, generał ujrzał wystraszonych ludzi, którzy śpieszyli ze wszystkich stron.

– Moja córka! Porwano Helenę. Idźcie do ogrodu! Pilnujcie ulicy! Otwórzcie żandarmom! Morderca!

Wściekłym ruchem przerwał łańcuch, na którym był uwiązany wielki pies.

– Helena Helena! – rzekł doń.

Pies skoczył jak lew, zaszczekał wściekle i rzucił się w ogród tak chyżo, że generał nie mógł mu nadążyć. W tej chwili tętent rozległ się na ulicy, generał pospieszył sam otworzyć.

– Panie wachmistrzu – wykrzyknął – odetnij pan drogę mordercy pana de Mauny. Uciekają moim ogrodem. Prędko otoczcie ścieżki na wzgórzu. A wy – rzekł do swoich ludzi – pilnujcie ulicy i rozstawcie się od rogatki aż do Wersalu. Naprzód, wszyscy!

Chwycił fuzję, którą mu przyniósł kamerdyner, i skoczył w ogród, krzycząc na psa: „Szukaj!”. Straszliwe szczekania odpowiedziały mu w oddali, podążył w kierunku, skąd dochodziły rzężenia psa.

O siódmej rano poszukiwania żandarmerii, generała, jego ludzi i sąsiadów okazały się daremne. Pies nie wrócił. Wyczerpany znużeniem, już postarzały od zgryzoty, margrabia wszedł do salonu, który wydał mu się pustynią, mimo że było tam jeszcze troje jego dzieci.

– Byłaś zawsze bardzo zimna dla córki – rzekł, spoglądając na żonę. – Oto więc, co nam zostało po niej, dodał pokazując krosienka, na których widniał zaczęty kwiatek. Była tu przed godziną, a teraz stracona, stracona!

Płakał, ukrył głowę w dłoniach i trwał tak chwilę, nie śmiejąc spojrzeć na ten salon, który niedawno przedstawiał obraz rodzinnego szczęścia. Brzask jutrzenki walczył z gasnącymi lampami; papier płonął u wypalonych świec, wszystko było zgodne z rozpaczą tego ojca.

– Trzeba to zniszczyć – rzekł po chwili, pokazując krosienka. – Nie mogę patrzeć na nic, co mi ją przypomina…

Straszliwa noc Bożego Narodzenia, w czasie której margrabia i jego żona postradali najstarszą córkę, bezsilni wobec szczególnej władzy jej mimowolnego wydziercy, była jakby ostrzeżeniem losu. Bankructwo agenta giełdowego zrujnowało generała. Obdłużył dobra żony, aby się rzucić w spekulację, której zyski mogły przywrócić rodzinie poprzedni dostatek; ale to zrujnowało go do reszty. Chwytając się z rozpaczy ostatecznych środków, generał opuścił ojczyznę. Sześć lat upłynęło od jego wyjazdu. Mimo że rodzina rzadko otrzymywała odeń wieści, na kilka dni przed uznaniem niepodległości republik amerykańskich przez Hiszpanię oznajmił swój powrót.

Zatem pewnego pięknego poranka kilku kupców francuskich, którym pilno było wrócić do ojczyzny z bogactwami nabytymi za cenę mozołów i niebezpieczeństw bądź w Meksyku, bądź w Kolumbii, znalazło się o kilka mil od Bordeaux na statku hiszpańskim. Mężczyzna przedwcześnie postarzały trudami i zgryzotą stał wsparty o parapet, obojętny na widok pasażerów na pomoście. Uszedłszy niebezpieczeństw przeprawy i znęceni piękną pogodą, wszyscy wyszli na pomost, jakby chcąc powitać ziemię rodzinną. Ten i ów silił się już rozpoznać w oddali latarnie morskie, budynki, wieżę korduańską, spływające się z fantastycznymi kształtami białych chmur na widnokręgu. Gdyby nie srebrne frędzle piany igrające przed statkiem, gdyby nie szybko znikająca bruzda, którą statek kreślił za sobą, podróżni mogliby myśleć, że stoją nieruchomo na oceanie, tak morze było spokojne. Niebo było cudownie czyste. Ciemne tony jego sklepienia zlewały się z błękitem wody linią błyszczącą tak jasno jak światło gwiazd. Słońce połyskiwało milionem iskierek w olbrzymiej fali morza, tak że rozległy step wodny bardziej może lśnił niż przestwory nieba. Łagodny wiatr wzdymał żagle; białe jak śnieg płótna, żółte bujające flagi, labirynt lin, wszystko to rysowało się z nieporównaną dokładnością na błyszczącym tle powietrza, nieba i oceanu, bez żadnej plamki prócz bladych cieniów rzucanych przez żagle. Piękny dzień, ożywczy wiatr, widok ojczyzny, spokojne morze, melancholijny szum, wdzięczny samotny żaglowiec sunący po oceanie jak kobieta na schadzkę – był to obraz pełen harmonii, scena, w której dusza ludzka mogła ogarnąć niewzruszone przestrzenie, wychodząc z punktu, gdzie wszystko jest ruchem. Był to zdumiewający kontrast pustki i życia, ciszy i zgiełku: nie wiedziało się niemal, gdzie jest zgiełk i życie, a gdzie nicość i cisza; toteż żaden ludzki głos nie mącił tego niebiańskiego czaru. Kapitan Hiszpan, majtkowie, Francuzi stali albo siedzieli pogrążeni w pełnym wspomnień zachwycie. Było w powietrzu jakieś lenistwo. Rozjaśnione twarze świadczyły o zapomnieniu minionych niedoli; ci ludzie kołysali się na tym cichym statku jak w złotym śnie.