Za darmo

Kobieta trzydziestoletnia

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ukryła twarz w dłoniach i zalała się łzami.

– Oto głąb mego serca! – ciągnęła. – Dla jego dziecka zniosłabym najokropniejsze nieszczęścia! Bóg, który umarł, wziąwszy na się wszystkie grzechy ziemi, przebaczy mi tę śmiertelną dla mnie myśl. Ale wiem, świat jest nieubłagany; dla niego słowa moje są bluźnierstwem; obrażam wszystkie jego prawa. Och, chciałabym wydać wojnę temu światu, aby odnowić wszystkie jego prawa i obyczaje, aby je skruszyć! Czyż nie zranił mnie on we wszystkich moich myślach, we wszystkich porywach, uczuciach, pragnieniach, nadziejach; w przyszłości, teraźniejszości, przeszłości? Dla mnie dzień jest pełen mroku, myśl jest mieczem, serce jest raną, moje dziecko jest przeczeniem. Tak, kiedy Helenka do mnie mówi, chciałabym, aby miała inny głos; kiedy na mnie patrzy, chciałabym, aby miała inne oczy. Jest tu, przy mnie, aby świadczyć o wszystkim, co by powinno być, a nie jest. Jest mi nieznośna! Uśmiecham się do niej, staram się jej odpłacić uczucia, które jej kradnę. Cierpię! Och, księże, zanadto cierpię, aby móc żyć. I będę uchodziła za kobietę cnotliwą! I nie popełniłam żadnej winy! I będą mnie szanować! Walczyłam z bezwolną miłością, której nie wolno mi było ulec; ale jeśli dochowałam wiary fizycznie, czyż zachowałam moje serce? To serce – rzekła, przyciskając rękę do piersi – należało tylko do jednego człowieka. Toteż moje dziecko nie myli się! Istnieją spojrzenia, akcenty, gesty matki, których siła przenika duszę dziecka; a moja biedna mała nie czuje, aby ręka moja drżała, aby głos miękł, aby oczy wilgły, kiedy na nią patrzę, kiedy do niej mówię lub biorę ją w ramiona. Patrzy na mnie z wyrzutem, którego nie mogę znieść! Czasami drżę, iż znajdę w niej sędziego, który potępi mnie bez wysłuchania. Dałby Bóg, aby kiedyś nie zrodziła się między nami nienawiść! Wielki Boże! Otwórz mi raczej grób, pozwól mi skończyć w Saint-Lange! Chcę odejść w świat, gdzie odnajdę swoją drugą duszę, gdzie będę zupełnie matką! Och, przebacz, ojcze, ja jestem szalona. Te słowa mnie dławiły, wyrzekłam je. Och, ojcze, ty płaczesz także, ty nie będziesz mną pogardzał. Helenko! Helenko! Córko moja, chodź! – wykrzyknęła z rozpaczą, słysząc dziecko wracające z przechadzki.

Mała przyszła, śmiejąc się i krzycząc; przyniosła zdeptanego motyla; ale widząc matkę we łzach, umilkła, stanęła przy niej i dała się pocałować w czoło.

– Będzie bardzo piękna – rzekł ksiądz.

– Żywy portret ojca – odparła margrabina, ściskając córkę namiętnie, jak gdyby chcąc wypłacić dług albo też zatrzeć wyrzut.

– Gorąco ci, mamo.

– Idź, zostaw nas, aniołku – odparła margrabina.

Dziecko odeszło bez żalu, nie patrząc na matkę, niemal szczęśliwe, że ucieka od smutnej twarzy, rozumiejąc już, że uczucia, które się na tej twarzy malują, są mu obce. Uśmiech to jest przywilej, język, wyraz macierzyństwa. Margrabina niezdolna była się uśmiechać. Zaczerwieniła się, patrząc na księdza; chciała się okazać matką, ale ani ona, ani jej dziecko nie umiały kłamać. W istocie, pocałunki kobiety szczerej posiadają niebiański miód, dający tej pieszczocie duszę, subtelny ogień wnikający w serce. Pocałunki bez tego balsamu są twarde i suche. Ksiądz odczuł tę różnicę: mógł zgłębić otchłań, jaka istnieje między macierzyństwem ciała a macierzyństwem serca. Toteż objąwszy tę kobietę badawczym spojrzeniem, rzekł:

– Ma pani słuszność, lepiej byłoby dla pani, gdybyś umarła…

– Ha, księże, widzę, że rozumiesz moje cierpienia – odparła – skoro ty, chrześcijański kapłan, odgadujesz i uznajesz złowrogi zamiar, jaki mi one nasunęły. Tak, chciałam zadać sobie śmierć, ale zabrakło mi odwagi. Ciało było słabe, dusza była silna; a kiedy ręka przestała drżeć, dusza słabła! Nie znam istoty tych walk i wahań. Jestem, ach! kobietą w smutnym znaczeniu słowa, bez stałości, bez woli, silną jedynie w kochaniu. Gardzę sobą! Wieczór, gdy służba śpi, biegłam odważnie do stawu: kiedym przybyła na brzeg, wątła moja natura wzdrygała się przed grozą zniszczenia. Wyznaję ci, ojcze, swoje słabości. Gdym się znalazła w łóżku, wstydziłam się samej siebie, odzyskiwałam odwagę. W jednej z takich chwil zażyłam laudanum: ale cierpiałam tylko, a nie umarłam. Myślałam, żem wypiła całą flaszeczkę, a zatrzymałam się w połowie.

– Jest pani zgubiona – rzekł ksiądz poważnie, ze łzami w głosie. – Wrócisz do świata i będziesz oszukiwać świat; będziesz w nim szukała i znajdziesz w nim to, co uważasz za odpłatę swych cierpień; później, kiedyś, gorzko odpokutujesz swoje rozkosze…

– Ja – wykrzyknęła – miałabym wydać lada komediantowi miłości ostatnie, najdroższe skarby swego serca? Miałabym splamić swoje życie dla chwili wątpliwej rozkoszy? Nie, duszę moją strawi czysty ogień. Księże, wszyscy mężczyźni mają zmysły; ale takiego, który by miał duszę i zdolny był zaspokoić wszystkie nasze tęsknoty, grające harmonią jedynie pod dotknięciem uczucia, takiego człowieka nie spotyka się dwa razy. Moja przyszłość jest okropna, wiem. Kobieta jest niczym bez miłości; piękność niczym bez rozkoszy; ale czyż świat nie potępiłby mego szczęścia, gdybym je jeszcze spotkała? Winnam dać córce matkę, którą szanują. Ach, rzuciłam się w żelazny krąg, z którego niepodobna wyjść bez hańby. Obowiązki rodzinne pełnione bez nagrody znudzą mnie; będę przeklinała życie, ale córka moja będzie miała bodaj piękny cień matki. Dam jej skarby cnoty, aby jej zastąpić skarby uczucia, z których ją okradam. Nie pragnę nawet żyć, aby kosztować słodyczy, jaką jest dla matek szczęście ich dzieci. Nie wierzę w szczęście. Jaki będzie los Helenki? Zapewne ten co mój. Jaki sposób posiada matka, aby zaręczyć córce, że mąż, któremu ją wydaje, będzie mężem wedle jej serca? Obrzucacie wzgardą biedne istoty, które się sprzedają przechodniom za kilka talarów: głód i potrzeba rozgrzeszają te przelotne związki; podczas gdy społeczeństwo toleruje i uświęca doraźny związek – o ileż straszliwszy – młodej i czystej dziewczyny z mężczyzną, którego nie zna ani od trzech miesięcy; sprzedaje się ją na całe życie. Prawda, że cena jest wysoka! Gdybyście, nie przyzwalając jej żadnego odszkodowania za jej męki, gdybyście ją szanowali bodaj; ale nie, świat spotwarza najcnotliwsze! Oto nasz los, dwie jego fizjonomie: prostytucja publiczna i hańba, prostytucja tajemna i nieszczęście. Co się tyczy biednych dziewcząt bez posagu, te wpadają w obłęd, umierają, dla tych żadnej litości! Piękność, cnota nie mają ceny w naszym targowisku ludzkim; i wy nazywacie społeczeństwem tę jaskinię egoizmu! Ależ wydziedziczcie kobiety! W ten sposób spełnicie bodaj prawo natury, wybierając swoje towarzyszki, zaślubiając je wedle serca.

– Pani, słowa twoje świadczą, że obcy ci jest i duch rodziny, i duch religii. Toteż nie zawahasz się między egoizmem społecznym, który cię rani, a egoizmem człowieka, który obudzi w tobie pragnienie rozkoszy…

– Rodzina, księże, alboż ona istnieje? Nie uznaję rodziny w społeczeństwie, które po śmierci ojca lub matki dzieli majątek i powiada każdemu, aby szedł w swoją stronę. Rodzina to jest czasowa spółka, którą śmierć rozwiązuje. Nasze prawa zniweczyły ród, dziedzictwo, ciągłość przykładów i tradycji. Widzę dokoła same gruzy.

– Wrócisz do Boga dopiero wówczas, gdy ręka jego zaciąży nad tobą; życzę ci, byś miała dość czasu, aby się z nim pojednać. Szukasz pociechy spuszczając wzrok ku ziemi, miast podnieść go ku niebu. Filozofowanie i osobisty interes skaziły twe serce; jesteś głucha na głos religii jak wszystkie dzieci tego wieku bez wiary! Rozkosze świata rodzą jedynie boleść. Odmienisz cierpienia, to wszystko.

– Zadam kłam twemu proroctwu, księże – rzekła, uśmiechając się z goryczą – zostanę wierna temu, który umarł dla mnie.

– Boleść – odparł – zdolna jest żyć jedynie w duszach przygotowanych przez wiarę.

Spuścił z szacunkiem oczy, aby nie okazać powątpiewania, które malowało się w jego wzroku. Siła skarg, które się wydarły margrabinie, osmuciła13 księdza. Widząc w nich ludzkie ja pod tysiącznymi formami, zwątpił, aby mógł trafić do serca, które ból wysuszył zamiast je użyźnić i gdzie ziarno boskiego siewcy nie miało wejść, bo jego słodkie wołanie zagłuszył straszliwy krzyk egoizmu. Mimo to okazał wytrwanie apostoła; wrócił jeszcze kilka razy, wciąż wiedziony nadzieją odzyskania dla Boga tej szlachetnej i hardej duszy. Ale stracił nadzieję, skoro spostrzegł, że margrabina lubi z nim rozmawiać jedynie dlatego, iż znajduje słodycz mówienia o tym, którego straciła. Nie chciał poniżać swego powołania, stając się powiernikiem namiętności; przerwał te rozmowy, wracając do formułek i ogólników.

Nadeszła wiosna. Margrabina wyrwała się nieco ze swego głębokiego smutku; zajęła się z nudów majątkiem, zarządziła jakieś roboty. W październiku opuściła stary zamek, gdzie wypoczynek wrócił jej dawną świeżość i piękność. Ból, zrazu gwałtowny jak dysk rzucony z siłą, roztopił się wreszcie w melancholii, jak dysk zatrzymuje się w słabnących stopniowo drgnieniach. Melancholia składa się z szeregu podobnych drgnień moralnych, z których pierwsze graniczy z rozpaczą, ostatnie z rozkoszą. W młodości jest ona niby mrok poranny, w starości – wieczorny.

Kiedy powóz jej przejeżdżał przez wieś, ksiądz, który szedł z kościoła na plebanię, ukłonił się. Oddając ukłon, margrabina spuściła oczy i odwróciła głowę, aby go nie widzieć. Ksiądz nazbyt dobrze odgadł przyszłość tej biednej Artemizy z Efezu.

III. Kobieta trzydziestoletnia

Młody człowiek wielkich nadziei, należący do jednego z owych historycznych rodów, których nazwiska zawsze będą, bodaj na przekór prawom, ściśle związane z chwałą Francji, znalazł się na balu u pani Firmiani. Dama ta dała mu parę listów polecających do swoich przyjaciółek w Neapolu. Pan Karol de Vandenesse (tak zwał się ów młodzieniec) przyszedł podziękować i równocześnie się pożegnać. Wywiązawszy się z talentem z kilku misji, Vandenesse został świeżo przydzielony do jednego z naszych pełnomocnych ministrów wysłanych na kongres do Lublany. Pragnął skorzystać z tej podróży, aby poznać Włochy. Bal ten był więc niejako pożegnaniem z uciechami Paryża, z tym gorączkowym życiem, z tym wirem myśli i przyjemności, na który się często wyrzeka, ale w którym tak słodko jest się zanurzyć. Przywykły od trzech lat witać różne stolice i żegnać je wedle kaprysu swej dyplomatycznej doli, Karol de Vandenesse niewiele zostawiał za sobą, opuszczając Paryż. Kobiety nie robiły już na nim wrażenia; czy że uważał, iż prawdziwa miłość zbyt wiele zajmuje miejsca w życiu dyplomaty, czy że powierzchowne miłostki zdały mu się zbyt czczą rozrywką dla tęgiej duszy. Mamy wszyscy wielkie pretensje do siły duszy. We Francji nikt, nawet człowiek mierny, nie chce uchodzić po prostu za człowieka inteligentnego. Toteż Karol, mimo iż młody (miał ledwie trzydzieści lat), przyzwyczaił się już jak filozof widzieć idee, rezultaty i środki tam, gdzie ludzie w jego wieku widzą uczucia, przyjemności i złudzenia. Wrodzone młodości ciepło i zapał spychał w głębiny swej duszy szlachetnej z natury. Pracował nad tym, aby się stać zimny i wyrachowany; aby przetopić na grzeczność, na miłe formy, na wdzięk bogactwa moralne, jakimi obdarzył go los. Był w tym pracowity mozół ambitnego człowieka, smutna rola podjęta dla zdobycia tego, co nazywamy świetną pozycją. Objął ostatnim spojrzeniem roztańczone salony. Zanim opuścił bal, chciał zapewne unieść jego obraz, jak widz nie wyjdzie z loży w Operze, nie rzuciwszy okiem na grupę finału.

 

Pan de Vandenesse studiował to czysto francuskie rozbawienie, ten gwar, te roześmiane twarze, porównując je w myśli z nowymi fizjonomiami, z malowniczymi scenami, jakie go czekały w Neapolu, gdzie zamierzał spędzić po drodze kilka dni. Porównywał może Francję, tak zmienną, a tak łatwą do poznania, z krainą, której widoki i obyczaje znał jedynie ze sprzecznych opowieści lub z lichych przeważnie książek. Przeszło mu przez głowę parę refleksji dość poetycznych, ale dziś bardzo spospolitowanych; odpowiadały one – może bezwiednie – tajemnym pragnieniom jego serca, bardziej wymagającego niż znudzonego, bardziej pustego niż zużytego.

„Oto – powiadał sobie – najwytworniejsze, najbogatsze, najrasowsze kobiety w Paryżu. Tu znajdują się sławy dnia, gwiazdy parlamentarne, świeczniki arystokracji i literatury; artyści, ludzie władzy. A przecież widzę jedynie intrygi, miłostki, bezmyślne uśmiechy, głupią wzgardę, blade spojrzenia, dowcip trwoniony bez celu. Wszystkie te białe i różowe twarze szukają nie tyle szczęścia, ile rozrywki, żadne wzruszenie nie jest szczere. Jeśli chcecie tylko zręcznie upiętych piór, świeżej gazy, ładnych tualet, wiotkich kobiet, jeśli chcecie muskać jedynie powierzchnię życia, oto wasz świat. Zadowólcie się tymi frazesami, tymi czarującymi minkami, nie szukajcie serca. Co do mnie, mam wstręt do tych płaskich intryg, które kończą się małżeństwem, podprefekturą czy inną posadką, lub, gdy chodzi o miłość, jakimś pokątnym stosuneczkiem, tu bowiem wstydzą się cienia namiętności. Nie widzę tu owych wymownych twarzy, które zwiastują duszę trawioną myślą niby wyrzutem. Żal lub nieszczęście kryją się tu wstydliwie pod konceptem. Nie widzę owych kobiet, z którymi lubiłbym walczyć, które ciągną człowieka w przepaść. Gdzie znaleźć energię w Paryżu? Sztylet jest tu osobliwością, którą się wiesza na złoconym gwoździu i stroi w ładną pochewkę. Kobiety, myśli, uczucia, wszystko podobne jest do siebie. Nie ma już namiętności, bo zanikły charaktery. Stany, dusze, majątki, wszystko zrównano; wszyscy wdzieliśmy czarne ubranie niby żałobę po Francji. Nie kochamy tych, którzy nam są równi. Kochankom trzeba różnic, które by musieli zatrzeć, odległości, które by musieli przebyć. Ten czar miłości zniknął z rokiem 1789! Nasza nuda, nasza mdłość, są rezultatem polityki. We Włoszech bodaj wszystko odcina się ostro. Kobieta jest tam jeszcze drapieżnym zwierzęciem, niebezpieczną syreną, bez rozumu, bez logiki innej niż logika jej zachceń i apetytów. Trzeba się mieć przed nimi na baczności jak przed tygrysem…”

Pani Firmiani przerwała ten monolog, którego niepodobna oddać w jego tysiącu sprzecznych, niedokończonych, mętnych myśli. Czyż cała wartość marzenia nie polega na jego nieuchwytności; czyż nie jest ono jakby oparem intelektu?

– Pragnę – rzekła, ujmując go pod ramię – przedstawić pana kobiecie, która z tego, co słyszała o panu, gorąco życzy sobie pana poznać.

Zaprowadziła go do przyległego salonu; gestem, spojrzeniem i uśmiechem paryżanki wskazała mu damę siedzącą przy kominku.

– Kto to taki? – spytał żywo hrabia de Vandenesse.

– Kobieta, o której pan z pewnością niejeden raz rozmawiał, bądź chwaląc ją, bądź obmawiając; kobieta-samotność, istna tajemnica.

– Jeżeli pani była kiedy dobra w życiu, błagam, niech mi pani powie, jak ona się nazywa?

– Margrabina d'Aiglemont.

– Pójdę poprosić jej o lekcje: umiała z bardzo miernego człowieka zrobić para Francji, z zera talent polityczny. Ale niech mi pani powie, czy pani wierzy, że lord Grenville umarł dla niej, jak twierdziły niektóre kobiety?

– Może. Od tej przygody, prawdziwej lub zmyślonej, biedna kobieta zmieniła się bardzo. Przestała zupełnie bywać. Czteroletnia wierność to coś znaczy w Paryżu. Jeśli ją pan widzi tutaj…

Pani Firmiani urwała, po czym dodała z intencją:

– Zapominam, że trzeba mi milczeć. Niech pan idzie z nią porozmawiać.

Karol stał chwilę nieruchomo, oparty o drzwi, pochłonięty kobietą, która stała się sławna, mimo że nikt nie umiał sobie zdać sprawy z przyczyn tego rozgłosu. W świecie spotyka się dużo podobnych osobliwości. Reputacja pani d'Aiglemont nie była zresztą dziwniejsza niż rozgłos pewnych ludzi wciąż pracujących nad jakimś nieznanym dziełem: statystyków uważanych za mędrców na wiarę obliczeń, których strzegą się ogłaszać; polityków żyjących na kredyt dziennikarskiego artykułu; autorów lub artystów, których dzieło tkwi zawsze w tece; ludzi uczonych z tymi, co nie mają pojęcia o nauce, jak Sganarel był latynistą z tymi, co nie znali łaciny; ludzi, którym przyznaje się rzekome zdolności na jednym punkcie, bądź to dyktaturę sztuki, bądź jakąś ważną misję. Cudowne słowo: specjalność jest jakby umyślnie stworzone dla tych politycznych lub literackich matołków.

Karol przyglądał się dłużej, niżby pragnął, nierad, że kobieta pochłonęła jego uwagę; ale też obecność tej kobiety przeczyła refleksjom, jakie młody dyplomata snuł przed chwilą na widok sali balowej.

Margrabina, wówczas licząca trzydzieści lat, była piękna, mimo że wątła i niezmiernie delikatna. Największy jej urok płynął z fizjonomii, której spokój zdradzał zadziwiającą głębię. Oko pełne blasku, ale jakby zamglone myślą, kryło wraz gorączkowe życie i bezmierną rezygnację. Powieki zawsze skromnie spuszczone ku ziemi, podnosiły się rzadko. Jeśli spoglądała wkoło, czyniła to smutnym ruchem; rzekłbyś, iż zachowuje ogień swych źrenic na jakieś tajemne wizje. Toteż każdy nieprzeciętny człowiek odczuwał szczególny pociąg do tej łagodnej i cichej kobiety. O ile inteligencja starała się przeniknąć tajemnicę jej ciągłej ucieczki w przeszłość, dusza niemniej pragnęła poznać sekret serca jak gdyby dumnego ze swych cierpień. Nic zresztą nie niweczyło wrażenia, jakie budziła na pierwszy rzut oka. Jak wszystkie prawie kobiety o bardzo długich włosach, była blada i bardzo biała. Skóra jej, nadzwyczaj cienka – znak rzadko zawodny – przyrzekała wrażliwość, a potwierdzały to rysy posiadające ową cudowną subtelność, jaką chińscy malarze dają swym fantastycznym postaciom. Szyja była może przydługa: ale takie szyje mają najwięcej wdzięku; dają głowie kobiecej magnetyczne ruchy węża. Gdyby nawet nie istniała żadna z oznak, jakimi zdradzają się najskrytsze charaktery, wystarczyłoby przyjrzeć się ruchom głowy i falowaniu szyi, aby ocenić kobietę.

Strój pani d'Aiglemont był w harmonii z myślą skupioną w jej osobie. Włosy zaplecione w grube warkocze tworzyły wysoką koronę bez żadnej ozdoby, jak gdyby margrabina na zawsze pożegnała się ze strojem. Nie można było jej pochwycić na owych mizernych sztuczkach zalotności, którymi szkodzi sobie wiele kobiet. Ale stanik jej, mimo iż skromny, nie mógł całkowicie zakryć wdzięku kibici. Cały zbytek jej długiej sukni polegał na wykwintnym kroju; jeśli wolno jest szukać myśli w spożytkowaniu materii, można by rzec, iż liczne i proste fałdy dawały jej coś bardzo szlachetnego. Niezatarte cechy kobiety przejawiały się może w wielkiej dbałości o rękę i nogę, które pokazywała z pewnym upodobaniem; ale najzłośliwsza rywalka nie mogłaby jej pomówić o mizdrzenie się, tak bardzo ruchy te zdawały się mimowolne lub płynące z nawyku. Te resztki zalotności okupywała pełna wdzięku niedbałość. Te wszystkie szczegóły, ten całokształt drobiazgów, które stanowią o urodzie lub brzydocie, o wdzięku lub braku wdzięku u kobiety, można tu jedynie zaznaczyć, zwłaszcza gdy, jak u pani d'Aiglemont, dusza jest węzłem wszystkich szczegółów i daje im rozkoszną harmonię. Toteż wzięcie14 jej godziło się cudownie z charakterem twarzy i stroju. Dopiero w pewnym wieku, pewne wybrane kobiety umieją dać wymowę swej postaci. Czy to zgryzota, czy szczęście dają trzydziestoletniej kobiecie, szczęśliwej lub nieszczęśliwej, tajemnicę tego wymownego wzięcia15? Będzie to zawsze żywą zagadką, którą każdy tłumaczy w duchu swoich pragnień, nadziei lub teorii. Sposób, w jaki margrabina wspierała się o poręcz fotela i zaplatała palce, jak gdyby bawiąc się nimi, pochylenie szyi, bezwład znużonego, ale giętkiego ciała, które zdawało się z wdziękiem złamane w fotelu, niedbale wyciągnięte nogi, leniwa poza, ruchy pełne zmęczenia; wszystko to znamionowało kobietę, której nie zajmuje w życiu nic, która nie zaznała rozkoszy miłości, ale marzyła o nich, i która ugina się pod ciężarem wspomnienia; kobieta, która od dawna zwątpiła o przyszłości albo o sobie; kobieta niezajęta, która bierze pustkę za nicość.

Karol de Vandenesse podziwiał ten wspaniały obraz, ale jako wykwit maniery zręczniejszej niż u zwykłych kobiet. Znał d'Aiglemonta. Za pierwszym spojrzeniem rzuconym na tę kobietę, której jeszcze nie widział, młody dyplomata odgadł między tymi dwiema osobami sprzeczności, dysproporcje, że użyjemy tego słowa, zbyt silne, aby możliwe było margrabinie kochać męża. Jednakże prowadzenie się pani d'Aiglemont było bez zarzutu, a cnota jej dawała tym większą cenę kryjącym się w niej tajemnicom.

Skoro przeszło pierwsze zdziwienie, Vandenesse poszukał sposobu nawiązania rozmowy z panią d'Aiglemont. W myśl sztuczki często używanej w dyplomacji postanowił ją zakłopotać, aby poznać, w jaki sposób przyjmie ona niezręczność.

– Proszę pani – rzekł, siadając przy niej – szczęśliwa niedyskrecja oświeciła mnie, iż, nie wiem z jakiego tytułu, miałem szczęście zwrócić na siebie uwagę pani. Należy się pani moja wdzięczność tym bardziej, że nigdy nie byłem przedmiotem podobnego faworu. Toteż stanie się pani winna jednej mojej wady. Od tej chwili postanawiam przestać być skromny…

– Och – rzekła, śmiejąc się – to niedobrze. Niechże pan zostawi próżność tym, którzy nie mają nic innego.

W ten sposób nawiązała się rozmowa między margrabiną a młodym człowiekiem. Stosownie do zwyczaju, poruszyli w jednej chwili mnóstwo przedmiotów: malarstwo, muzykę, literaturę, politykę, ludzi, wypadki, sprawy. Nieznacznie doszli do wiecznego tematu rozmów we Francji i gdzie indziej, do miłości, do uczuć i do kobiet.

– Jesteśmy niewolnicami…

– …w koronie.

Mniej lub więcej zręczne powiedzenia Karola i margrabiny dałyby się sprowadzić do tego prostego wyrazu wszystkich obecnych i przyszłych rozmów w tej materii. Czyż te dwa zdania nie będą zawsze znaczyły w danej chwili: „Kochaj mnie – będę cię kochać”?

– Pani – rzekł miękko Karol de Vandenesse – jest pani przyczyną, że bardzo mi żal opuszczać Paryż. Z pewnością nie znajdę we Włoszech godziny tak miłej rozmowy.

 

– Znajdzie pan może szczęście, a to warte więcej niż wszystkie paradoksy, które się wymienia co wieczór w Paryżu.

Przed rozstaniem Karol uzyskał pozwolenie złożenia margrabinie pożegnalnej wizyty. Był bardzo rad, że prośbie swojej dał akcent szczerości; wieczorem, kiedy szedł spać, i nazajutrz przez cały dzień niepodobna mu było pozbyć się wspomnienia tej kobiety. Pytał sam siebie, czemu margrabina zwróciła nań uwagę, jakie mogła mieć pobudki wyrażające chęć ujrzenia go jeszcze; czynił niezliczone kombinacje. To zdawało mu się, że zgaduje powód tej ciekawości i upajał się nadzieją; to znów stygnął, zależnie od sposobu, w jaki tłumaczył sobie tę uprzejmość tak pospolitą w Paryżu. To znaczyła ona dlań wszystko, to znów nic. Chciał się oprzeć skłonności, która go ciągnęła do pani d'Aiglemont; ale poszedł do niej. Istnieją myśli, którym jesteśmy posłuszni, nie znając ich; są w nas bez naszej wiedzy. Mimo że to spostrzeżenie może się wydać raczej paradoksem niż prawdą, każdy szczery człowiek znajdzie na nie w życiu tysiąc dowodów. Idąc do margrabiny, Karol był posłuszny jednej z takich tajemnych myśli, których późniejsze doświadczenie i zdobycze naszej inteligencji są jedynie rozwinięciem.

Kobieta trzydziestoletnia posiada dla młodego człowieka nieodparty urok. Nie ma nic naturalniejszego, nic silniejszego, lepiej skojarzonego niż owe nader częste głębokie uczucie między kobietą taką jak margrabina a młodym człowiekiem jak Vandenese. W istocie, młoda dziewczyna ma zbyt wiele złudzeń, za mało doświadczenia, płeć odgrywa zbyt wielką rolę w jej miłości, aby ta miłość mogła pochlebiać młodemu człowiekowi; gdy dojrzała kobieta zna cały rozmiar swego poświęcenia. Gdzie tą powoduje ciekawość, ponęty obce samej miłości, tamta jest posłuszna świadomemu uczuciu. Jedna ulega, druga wybiera. Czyż sam ten wybór nie jest już bardzo pochlebny? Zbrojna wiedzą, prawie zawsze drogo opłaconą, kobieta doświadczona, oddając się, daje niejako więcej niż samą siebie; młoda dziewczyna, nieświadoma i łatwowierna, nie może nic porównać, nic ocenić; przyjmuje miłość i przygląda się jej. Jedna nas uczy; radzi nam – w wieku, w którym miło jest dać się prowadzić, kiedy posłuszeństwo jest przyjemnością; druga chce się wszystkiego uczyć; jest naiwna, gdy tamta jest tkliwa. Jedna daje ci tylko jeden tryumf, druga zmusza cię do nieustannej walki. Pierwsza ma tylko łzy i przyjemności, druga – rozkosze i wyrzuty. Aby młoda dziewczyna była kochanką, musi być nazbyt zepsuta i wówczas rzucamy ją ze zgrozą; ale kobieta ma tysiąc sposobów zachowania zarazem władzy i godności. Jedna, nazbyt uległa, daje ci smętne bezpieczeństwo spokoju; druga za wiele traci, aby nie sycić się miłością w tysiącu jej form. Jedna się hańbi sama, druga zabija dla ciebie całą rodzinę. Młoda dziewczyna ma tylko jedną kokieterię i myśli, że wszystko zrobiła, skoro zdejmie suknię; ale kobieta dojrzała ma ich tysiąc i kryje się pod tysiącem zasłon; głaszcze wszystkie próżności, gdy nowicjuszka tylko jedną. Istnieją zresztą w kobiecie trzydziestoletniej wahania, lęki, obawy, wstrząśnienia i burze, których nie spotkasz w miłości dziewicy. Doszedłszy tego wieku, kobieta żąda od kochanka, aby jej wrócił cześć, którą mu poświęciła: żyje tylko dla niego, zajmuje się jego przyszłością, chce mu stworzyć świetny los, pcha go do sławy; słucha, prosi i rozkazuje; poniża się i rośnie; umie pocieszyć w tysiącu okoliczności, w których młoda dziewczyna umie tylko jęczeć. Wreszcie poza wszystkimi przewagami kobieta trzydziestoletnia może się stać młodą dziewczyną, grać wszystkie role, być wstydliwą i stroić się nawet nieszczęściem. Istnieje między tymi dwiema kobietami niezmierzona różnica: pewność a niespodzianka, siła a słabość. Kobieta trzydziestoletnia daje wszystko, a młoda dziewczyna pod grozą zagłady nie może dać nic. Ta świadomość rozwija się w sercu młodego człowieka i tworzy w nim najsilniejszą namiętność, gdyż sztuczne uczucia zrodzone ze świata jednoczą się w niej z naturalnym popędem przyrody.

Najważniejszy i najbardziej stanowczy krok w życiu kobiety to właśnie ten, który ona uważa zawsze za najbłahszy. Raz wyszedłszy za mąż, nie należy już do siebie, jest królową i niewolnicą domowego ogniska. Świętość kobiet nie da się pogodzić z obowiązkami i swobodą świata. Wyzwolić kobiety znaczy zepsuć je. Dać obcemu prawo wstępu do sanktuarium małżeńskiego, czyż nie znaczy wydać się na jego łaskę? A jeżeli kobieta go tam ciągnie, czyż to nie jest błąd lub, mówiąc ściślej, początek błędu? Trzeba przyjąć tę teorię w całej ścisłości lub rozgrzeszyć występki. Dotąd we Francji społeczeństwo umiało obrać mezzo termine: drwi sobie z nieszczęścia. Jak Spartanie, którzy karali tylko niezręczność, zezwala niejako na kradzież. Ale może ten system jest bardzo mądry. Ogólna pogarda stanowi może najcięższą karę, bo godzi w samo serce kobiety. Kobietom zależy i musi zależeć na szacunku, bo bez szacunku nie istnieją. To jest też pierwsze uczucie, jakiego żądają od miłości. Najbardziej zepsuta, sprzedając swą przyszłość, wymaga przede wszystkim rozgrzeszenia z przeszłości i stara się wmówić w kochanka, że w zamian za nieodparte szczęście oddaje szacunek, którego świat jej odmówi.

Nie ma kobiety, która przyjmując pierwszy raz młodego człowieka i znalazłszy się z nim sam na sam, nie oddała się tym refleksjom, zwłaszcza jeśli ten młody człowiek jest jak Karol de Vandenesse przystojny i interesujący. Podobnież mało który młody człowiek nie wiąże jakichś tajemnych pragnień z tysiącem pobudek usprawiedliwiających wrodzoną skłonność do kobiet pięknych, zajmujących i nieszczęśliwych, jak pani d'Aiglemont. Toteż margrabina, słysząc z ust lokaja nazwisko pana de Vandenesse, zmieszała się; on zaś był niemal zawstydzony, mimo pewności siebie, która u dyplomatów jest poniekąd mundurem. Ale margrabina przybrała rychło ów serdeczny ton, za którym kobiety chronią się przeciw uroszczeniom czyjejś próżności. Ton ten wyklucza wszelką ukrytą myśl, daje niejako folgę uczuciu, miarkując je równocześnie formami grzeczności. Kobiety trzymają się wówczas tak długo, jak same zechcą, w tym dwuznacznym położeniu niby na rozstaju, który wiedzie po równi do szacunku, do obojętności, do zdziwienia lub do miłości. Dopiero w trzydziestu latach kobieta zna całą wartość tej sytuacji. Umie w niej śmiać się, żartować, wzruszać – nie zdradzając się nigdy. Posiada niezbędny takt, aby trącać w mężczyźnie wszystkie czułe struny, badając dźwięk, jaki z nich dobędzie. Milczenie jej jest równie niebezpieczne jak słowa. Nie zgadniesz nigdy, czy kobieta w tym wieku jest otwarta czy fałszywa, czy drwi, czy też jest szczera w swych zwierzeniach. Dawszy ci prawo walczenia z sobą, nagle, jednym słowem, spojrzeniem, jednym z owych gestów, których potęgę znają, kończy walkę, zostawiając cię, zostając panią swego sekretu. Może cię zabić jakimś żarcikiem, może się zająć tobą, jednako chroniona swoją słabością, jak twoją siłą. Mimo iż margrabina zajęła w czasie tej pierwszej wizyty stanowisko neutralne, umiała zachować na nim godność kobiety. Tajone jej cierpienia unosiły się wciąż nad jej sztuczną wesołością niby lekka chmura, która na wpół przesłania słońce. Vandesnesse wyszedł, doświadczywszy w czasie tej rozmowy nieznanych rozkoszy, ale przekonany, że margrabina należy do owych kobiet, których zdobycz kosztuje zbyt drogo, aby można było marzyć o ich miłości.

„To byłby – rzekł sobie – sentyment w bezkresach, korespondencja ponad siły ambitnego gryzipiórka! Jednakże, gdybym chciał…”

To nieszczęsne: gdybym chciał! zawsze gubiło upartych. We Francji miłość własna wiedzie do miłości.

Karol powrócił; zdawało mu się, że pani d'Aiglemont znajduje przyjemność w jego towarzystwie. Zamiast oddać się po prostu rozkoszy kochania, zapragnął grać podwójną rolę. Silił się udawać miłość, następnie analizować zimno bieg tej intryżki, być kochankiem i dyplomatą. Ale był młody i zapalny, ta analiza musiała go zawieść do miłości bez granic, margrabina bowiem – sztuczna czy naturalna – zawsze była górą. Za każdym razem, kiedy wychodził od pani d'Aiglemont, Karol trwał w swej nieufności; stopniowe fazy, przez które przechodziła jego dusza, poddawał surowej kontroli, zabijającej wzruszenia.

„Dziś – powiadał sobie za trzecią wizytą – dała mi do zrozumienia, że jest bardzo nieszczęśliwa i samotna; gdyby nie córka, pragnęłaby gorąco śmierci. Jest zupełnie zrezygnowana. Nie jestem ani jej bratem, ani spowiednikiem; czemuż zwierzyła mi swoje cierpienia? Kocha mnie”.

13osmucić – dziś: zasmucić. [przypis edytorski]
14wzięcie (daw.) – sposób bycia, zachowanie. [przypis edytorski]
15wzięcie (daw.) – styl bycia, sposób zachowania. [przypis edytorski]