Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Na honor, droga kuzynko, gdybyś była w loży i w wieczorowej tualecie w operze, ręczę ci, że ciotka miałaby rację, bo przyprawiłabyś wielu mężczyzn o grzech pożądania, a wiele kobiet o grzech zazdrości.

Komplement ten ścisnął serce Eugenii i przejął ją dreszczem radości, mimo że nic nie zrozumiała.

– Och, kuzynie, ty sobie żartujesz z biednej parafianki.

– Gdybyś mnie znała, kuzynko, wiedziałabyś, że ja nienawidzę ironii; ona kazi serce, warzy wszystkie uczucia… – Tu zakąsił bardzo smacznie tartynką13 z masłem. – Nie, nie mam prawdopodobnie dosyć dowcipu na to, aby sobie drwić z drugich i bardzo cierpię na tym braku. W Paryżu można zabić człowieka, mówiąc o nim: „ma dobre serce”. To znaczy tyle co: „biedaczysko, głupi jak but”. Ale ponieważ jestem bogaty i znany z tego, że strącam lalkę o trzydzieści kroków z każdego pistoletu i w szczerym polu, szyderstwo nie czepia się mnie.

– To, co pan mówi, świadczy o dobrym sercu.

– Ma kuzyn ładny pierścionek – rzekła Eugenia. – Czy wolno go obejrzeć?

Karol wyciągnął rękę, zdejmując z niej pierścionek; Eugenia zarumieniła się, muskając końcem palców różowe paznokcie młodego człowieka.

– Patrz, mamo, jaka piękna robota.

– To grubo pozłacane – rzekła Nanon, przynosząc kawę.

– Co to takiego? – spytał Karol, śmiejąc się.

I pokazał podłużny garnek z ciemnej gliny, polewany wewnątrz, okolony smugą popiołu, w którego głąb sypała się kawa, wracając na powierzchnię wrzącego płynu.

– To kawa gotowana – rzekła Nanon.

– A, droga ciociu, zostawię przynajmniej dobroczynny ślad mego pobytu. Strasznie jesteście zacofani! Nauczę was robić kawę w maszynce Chaptal.

I próbował wytłumaczyć system maszynki Chaptal.

– Ba – rzekła Nanon. – Tyle subiekcji, trzeba by życie całe na tym strawić. Nigdy nie będę robiła kawy w ten sposób. Ładne rzeczy! A kto by nażął trawy dla krowy, gdy ja bym robiła kawę?

– Ja będę robiła – rzekła Eugenia.

– Dziecko – rzekła pani Grandet, patrząc na córkę.

Na to słowo, przypominające cios wiszący już nad głową nieszczęśliwego młodego człowieka, trzy kobiety zamilkły i patrzały nań z wyrazem współczucia, który uderzył Karola.

– Co tobie, kuzynko?

– Cyt – rzekła pani Grandet do Eugenii, która już miała przemówić. – Wiesz, dziecko, że ojciec sam chce mówić z panem…

– Niech pani pomówi z Karolem – rzekł młody Grandet.

– A, kuzynowi jest Karol, to piękne imię – wykrzyknęła Eugenia.

Nieszczęścia przeczuwane nadchodzą prawie zawsze. Nanon, pani Grandet i Eugenia, które nie bez drżenia myślały o powrocie starego bednarza, usłyszały dźwięk młotka, którego odgłos był im dobrze znany.

– Ojciec – rzekła Eugenia.

Sprzątnęła spodek z cukrem, zostawiając kilka kawałków na obrusie. Nanon zabrała talerzyk z jajkami. Pani Grandet zerwała się jak wystraszona łania. Była to chwila panicznego strachu, ku zdziwieniu młodego Grandet, który nie umiał sobie tego wytłumaczyć.

– Co się dzieje? – spytał.

– Ależ… ojciec idzie – rzekła Eugenia.

– Więc co?…

Pan Grandet wszedł, objął bystrym spojrzeniem stół, Karola, ujrzał wszystko.

– Ha, ha, wyprawiłyście ucztę dla chłopczyka, dobrze, bardzo dobrze, doskonale – rzekł bez zająkiwania się. – Kiedy kota nie ma w domu, myszy tańcują.

„Uczta?…” – pomyślał Karol, niezdolny wyobrazić sobie gospodarkę i obyczaje tego domu.

– Podaj mi szklankę, Nanon – rzekł stary.

Eugenia przyniosła szklankę. Grandet wydobył z kieszeni rogowy nóż z szerokim ostrzem, ukrajał kromkę chleba, wziął trochę masła, posmarował starannie i zaczął jeść, stojąc. W tej chwili Karol słodził kawę. Stary Grandet spostrzegł kawałki cukru, przyjrzał się żonie, która zbladła i cofnęła się o trzy kroki; nachylił się do ucha biednej starej i rzekł:

– Skąd żeście wzięły cukier?

– Nanon przyniosła ze sklepiku, bo nie było.

Niepodobna odtworzyć sobie głębokiego wrażenia, jakie scena ta wywarła na trzech kobietach. Nanon opuściła kuchnię i patrzyła przez drzwi, aby zobaczyć, co się będzie działo. Karol, który pokosztował kawy i któremu wydała się gorzka, szukał cukru, który stary już schował.

– Czego szukasz? – rzekł stary.

– Cukru.

– Dolej mleka – odpowiedział pan domu. – Będzie słodsza.

Eugenia wzięła spodek z cukrem, który Grandet już schował i postawiła go na stole, patrząc spokojnie na ojca. Z pewnością paryżanka, która, aby ułatwić ucieczkę kochankowi, przytrzymuje słabymi rączkami sznurową jedwabną drabinkę, nie więcej rozwija męstwa, niż go okazała Eugenia, stawiając cukier na stole. Kochanek wynagrodzi paryżankę, która pokaże mu z dumą obolałe ramię; każda żyłka będzie skąpana we łzach, pocałunkach i wygojona rozkoszą, podczas gdy Karol nigdy nie miał przejrzeć głębokich wzruszeń, które łamały serce jego kuzynki spiorunowanej wzrokiem starego bednarza.

– Co ty, żono, nie jesz?

Biedna niewolnica podeszła, ukrajała miłosiernie kawałek chleba i wzięła gruszkę. Eugenia podała odważnie ojcu winogrono, powiadając:

– Skosztuj mojej konserwy, papo. Kuzynek też pozwoli, prawda? Sama przyniosłam te piękne grona dla kuzyna.

– Och, jeśli się ich nie wstrzyma, one spustoszą całe Saumur dla ciebie, mój chłopcze. Kiedy skończysz, pójdziemy razem do ogrodu; powiem ci rzeczy, które nie będą słodkie.

Eugenia i jej matka rzuciły Karolowi spojrzenie, którego wyraz nie mógł go omylić.

– Co znaczą te słowa, stryju? Od śmierci mojej biednej matki… – przy tych słowach, głos jego zmiękł— …nie ma już dla mnie możliwości nieszczęścia…

– Moje dziecko, któż może przewidzieć nieszczęścia, jakimi Bóg chce nas doświadczyć – rzekła ciotka.

– Ta ta ta ta! – rzekł Grandet. – Zaczynają się głupstwa. Z przykrością patrzę, mój chłopcze, na twoje ładne, białe rączki.

Tu pokazał mu iście baranie łopatki, jakie natura umieściła na końcu jego ramion.

– Oto ręce stworzone do zbierania talarów. Ciebie przyuczono oblekać nogi skórą, z jakiej my wyrabiamy portfele wekslowe. Niedobrze, niedobrze.

– Co stryj ma na myśli? Niech mnie powieszą, jeśli rozumiem bodaj słowo.

– Chodź – rzekł Grandet.

Skąpiec zamknął nóż, wypił resztę wina i otworzył drzwi.

– Odwagi, Karolu!

Ton młodej dziewczyny zmroził Karola, który szedł za swoim straszliwym krewniakiem miotany śmiertelnym niepokojem. Eugenia, matka jej i Nanon przeszły do kuchni, parte niezwyciężoną ciekawością śledzenia aktorów sceny, która się miała rozegrać w wilgotnym ogródku, gdzie stryj przechadzał się w milczeniu z bratankiem. Grandet nie czuł się zakłopotany tym, że ma oznajmić Karolowi śmierć ojca, ale doznawał niejakiego współczucia, wiedząc, że chłopak zostanie bez grosza i szukał jakiegoś sposobu złagodzenia mu tej straszliwej prawdy.

Powiedzieć: „Straciłeś ojca” to było nic – ojcowie umierają przed dziećmi. Ale powiedzieć: „Nie masz grosza!” – wszystkie nieszczęścia ziemi mieściły się w tych słowach. I stary obchodził już trzeci raz środkową aleję, w której piasek chrzęścił mu pod nogami.

W wielkich okolicznościach życia dusza nasza przywiązuje się silnie do miejsc, w których spadają na nas radości lub zmartwienia. Toteż Karol przyglądał się ze szczególną uwagą szpalerom tego ogródka, bladym liściom, które leciały z drzew, kruszącym się murom, karłowatym drzewom owocowym, malowniczym szczegółom, które miały odcisnąć się w jego wspomnieniu, wiecznie skojarzone z tą doniosłą godziną, dzięki szczególnej mnemotechnice namiętności.

– Ciepło jest, ładnie – rzekł Grandet, wciągając głęboko powietrze.

– Tak, stryju, ale czemu…

– Słuchaj, chłopcze – rzekł stryj. – Mam dla ciebie niedobre nowiny. Z ojcem twoim jest źle…

– Czemuż więc jestem tutaj? – rzekł Karol. – Nanon! – krzyknął. – Konie pocztowe. Znajdę przecież jakiś powóz w tym mieście – dodał, zwracając się do stryja, który stał nieruchomo.

– Nie trzeba koni ani powozu – odparł Grandet, patrząc na Karola, który zamilkł i patrzył szklanym wzrokiem. – Tak, mój biedny chłopcze, dobrze zgadujesz, nie żyje. Ale to nic jeszcze, rzecz cięższa. Zastrzelił się.

– Mój ojciec?

– Tak. Ale to nic jeszcze. Dzienniki paplą o tym, tak jakby miały jakie prawo. Masz, czytaj.

Grandet, który pożyczył dziennik od rejenta, podsunął Karolowi złowrogi artykuł. W tej chwili biedny młodzieniec, jeszcze dziecko, w wieku, gdy uczucia wyrażają się z całą szczerością, zalał się łzami.

– No dobrze – powiedział sobie Grandet. „Wzrok jego przerażał mnie. Płacze, jest ocalony.” – To jeszcze nic, mój chłopcze – podjął Grandet głośno, nie wiedząc, czy Karol go słucha. – To nic, pocieszysz się; ale…

– Nigdy, nigdy! Ojcze! Ojcze!

– Zrujnował cię, jesteś bez grosza.

– Co mnie to obchodzi. Gdzie mój ojciec, mój ojciec!

Płacz i szlochanie rozległy się w straszliwy sposób w tych murach i powtarzały się echowo. Trzy kobiety, zdjęte litością, płakały: łzy są równie zaraźliwe jak śmiech. Karol, nie słuchając stryja, pobiegł w dziedziniec, znalazł schody, wbiegł do swego pokoju i rzucił się na łóżko, kryjąc twarz w prześcieradła, aby móc płakać do woli, z dala od krewnych.

– Niech przejdzie pierwsza ulewa – rzekł Grandet, wchodząc do sali, gdzie Eugenia i jej matka szybko zajęły swoje miejsca i pracowały drżącymi rękami, otarłszy sobie oczy. – Ale z tego chłopca nic nie będzie, więcej go obchodzą umarli niż pieniądze.

Eugenia zadrżała, słysząc, w jaki sposób ojciec jej wyraża się o najświętszej boleści. Z tą chwilą zaczęła sądzić ojca. Mimo że stłumione, szlochania Karola rozlegały się w tym akustycznym domu; głęboka jego skarga, wychodząca jakby spod ziemi, ustała pod wieczór, słabnąc stopniowo.

 

– Biedne dziecko – rzekła pani Grandet.

Nieszczęsny wykrzyknik! Stary Grandet popatrzył na żonę, na Eugenię i na cukierniczkę, przypomniał sobie niezwykłe śniadanie przyrządzone dla nieszczęśliwego krewniaka i zatrzymał się na środku sali.

– Ale, ale – rzekł ze zwykłym spokojem. – Mam nadzieję, że nie będziesz brnęła dalej w swojej rozrzutności, moja żono. Nie na to daję ci swoje pieniądze, abyś nadziewała cukrem tego młodego błazenka.

– Matka nic temu niewinna – rzekła Eugenia. – To ja…

– Czy dlatego, że jesteś pełnoletnia – przerwał Grandet – chciałabyś mi się sprzeciwiać? Pomyśl, Eugenio…

– Ojcze, syn twego brata nie powinien w twoim domu czuć braku…

– Ta ta ta ta – rzekł bednarz, przebiegając cztery chromatyczne tony – syn mego brata, bratanek, laryfary… Karol jest nam niczym, nie ma złamanego szeląga, ojciec jego umarł jako bankrut. Kiedy ten gagatek wypłacze się do syta, pójdzie stąd precz, nie chcę, aby mi buntował dom.

– Co to znaczy: bankrut? – spytała Eugenia.

– Zbankrutować – odparł stary – znaczy dopuścić się czynu najbardziej hańbiącego ze wszystkich, które mogą zhańbić człowieka.

– To musi być wielki grzech – rzekła pani Grandet. – W takim razie nasz brat byłby potępiony.

– Ta znów ze swymi litaniami! – rzekł stary, patrząc na żonę i wzruszając ramionami. – Bankructwo, Eugenio, to kradzież, którą prawo, niestety, otacza swoją protekcją. Ludzie oddają swoje zbiory Wilhelmowi Grandet na wiarę jego honoru i uczciwości, on bierze wszystko i zostawia im tylko oczy do płakania. Złodziej, rozbójnik, lepszy jest od bankruta; napada cię, możesz się bronić; ryzykuje swoją skórę; ale tamten… Słowem, Karol jest zhańbiony.

Słowa te zabrzmiały w sercu biednej dziewczyny i zaważyły w nim całym swoim ciężarem. Uczciwa tak, jak delikatny jest kwiat rozkwitły w głębi lasu, nie znała ani prawideł świata, ani wykrętnych rozumowań, ani sofizmatów: przyjęła więc okrutne wyjaśnienie bankructwa, jakie jej dał ojciec, który rozmyślnie nie uczynił rozróżnienia między bankructwem mimowolnym a bankructwem złośliwym.

– Jak to, ojcze, a ty nie mogłeś zapobiec temu nieszczęściu?

– Brat się mnie nie radził. Zresztą, winien jest cztery miliony.

– Co to jest milion, ojcze? – spytała Eugenia z naiwnością dziecka, które myśli, że łatwo znajdzie to, czego pragnie.

– Dwa miliony? – rzekł Grandet. – No, to są dwa miliony pojedynczych sztuk po dwadzieścia su, a trzeba pięć takich sztuk, aby było pięć franków.

– Mój Boże, mój Boże! – wykrzyknęła Eugenia. – Jakim cudem stryj mógł mieć cztery miliony? Czy jest ktoś we Francji, kto mógłby mieć tyle milionów? – Stary Grandet gładził sobie brodę, uśmiechał się, narośl na nosie zdawała się rozszerzać. – Ale co się stanie z kuzynem Karolem?

– Pojedzie do Indii, gdzie, wedle życzenia swego ojca, postara się zrobić majątek.

– Ale czy ma pieniądze na drogę?

– Ja mu zapłacę podróż aż do… aż do Nantes.

Eugenia rzuciła się ojcu na szyję.

– Och, ojczulku, ty jesteś dobry.

Ściskała go tak, że Grandet, którego sumienie dręczyło trochę, uczuł się niemal zawstydzony.

– Czy dużo czasu trzeba, aby zebrać milion? – spytała.

– Ba – rzekł bednarz. – Wiesz, co to złoty napoleon? No więc trzeba takich pięćdziesiąt tysięcy, żeby zrobić milion.

– Mamo, odprawimy nowennę na jego intencję.

– Myślałam o tym – rzekła matka.

– Właśnie! Wciąż wyrzucać pieniądze! – wykrzyknął ojciec. – Czy wy myślicie, że tu w tym domu przelewają się tysiące?

W tej chwili głucha skarga, posępniejsza od wszystkich innych, rozległa się na poddaszu i ścięła lękiem Eugenię i jej matkę.

– Nanon, idź zobacz na górę, czy on się nie zabija – rzekł Grandet. – No, no – dodał, obracając się do żony i córki, które pobladły. – Żadnych głupstw, hę? Zostawiam was. Muszę przypilnować trochę naszych Holendrów, którzy dziś jadą. Potem pójdę do rejenta Cruchot pogadać z nim o tym wszystkim.

Wyszedł. Gdy tylko Grandet zamknął drzwi, Eugenia i jej matka odetchnęły swobodniej. Przed tym dniem nigdy Eugenia nie czuła przymusu w obecności ojca, ale od kilku godzin uczucia, myśli, wszystko się w niej przeobrażało.

– Mamo, za ile ludwików sprzedaje się beczkę wina?

– Ojciec sprzedaje je po sto i sto pięćdziesiąt franków, czasami dwieście wedle tego, co słyszałam.

– Jeżeli zbiera tysiąc czterysta beczek wina…

– Doprawdy, dziecko, nie wiem co to daje; ojciec nie mówi nigdy o swoich interesach.

– Ale w takim razie tatuś musi być bogaty?

– Może. Ale rejent Cruchot mówił mi, że kupił Froidfond przed dwoma laty. Ma z tym kłopoty.

Eugenia, nie mogąc obliczyć majątku ojca, utkwiła w martwym punkcie w swoich rachunkach.

– Nawet mnie nie widział, kochaneczek – rzekła Nanon, wracając. – Leży bez pamięci na łóżku i płacze jak ta Magdalena, tylko go uściskać! Cóż za zmartwienie ma ten śliczny chłopyś?

– Chodźmy prędko, mamo, pocieszyć go. Skoro ktoś zapuka, zejdziemy na dół.

Pani Grandet była bezbronna wobec przymilnego głosu córki. Eugenia była wspaniała, była kobietą. Obie z bijącym sercem weszły do pokoju Karola. Drzwi były otwarte. Młody człowiek nie widział ani nie słyszał nic. Tonąc we łzach, wydawał niezrozumiałe jęki.

– Jak on kocha swego ojca – rzekła Eugenia cicho.

Niepodobna było nie poznać w tonie tych słów nadziei serca bezwiednie rozpalonego namiętnością. Toteż pani Grandet rzuciła córce spojrzenie nabrzmiałe macierzyństwem, po czym rzekła jej do ucha:

– Uważaj, dziecko, gotowa jesteś go pokochać.

– Pokochać! – odparła Eugenia. – Och, gdybyś wiedziała, co ojciec powiedział!

Karol obrócił się, ujrzał ciotkę i kuzynkę.

– Straciłem ojca, mego biednego ojca. Gdyby mi powierzył sekret swego nieszczęścia, pracowalibyśmy razem, aby je naprawić. Och, mój dobry ojcze, tak byłem pewny, że cię ujrzę niebawem, iż zdaje mi się, że cię pożegnałem dość chłodno.

Szloch przerwał mu słowa.

– Będziemy się modliły za niego – rzekła pani Grandet. – Poddaj się woli bożej.

– Kuzynie – rzekła Eugenia – odwagi. Strata twoja jest niepowetowana; myśl teraz o tym, aby ocalić swój honor.

– Mój honor?… – wykrzyknął młody człowiek, odgarniając włosy nagłym ruchem i siadając na łóżku ze zwisłymi ramionami. – Ach, prawda. Ojciec, powiadał mi stryj, zbankrutował.

Wydał rozdzierający krzyk i ukrył twarz w dłoniach.

– Boże, Boże, przebacz memu ojcu, musiał bardzo cierpieć.

Było coś straszliwie przejmującego w tej boleści, młodej, szczerej, bez wyrachowania, bez ubocznej myśli. Była to boleść wstydliwa, którą proste serca Eugenii i jej matki zrozumiały, gdy Karol uczynił gest, jakby prosząc je, aby go zostawiły samego.

Zeszły, siadły w milczeniu przy oknie i pracowały blisko godzinę, nie zamieniając ani słowa. W ukradkowym spojrzeniu, jakim objęła pokój młodego człowieka – owo spojrzenie młodej dziewczyny, które widzi wszystko w jednym mgnieniu oka – Eugenia spostrzegła ładne bagatelki toaletowe, nożyczki, brzytwy wykładane złotem. Ten błysk zbytku, widziany poprzez ból, uczynił jej Karola jeszcze bardziej interesującym, może przez kontrast. Nigdy tak poważny fakt, nigdy tak dramatyczny widok nie uderzył wyobraźni dwóch istot bez ustanku pogrążonych w spokoju i samotności.

– Mamo – rzekła Eugenia – będziemy nosiły żałobę po stryju.

– Ojciec zdecyduje o tym – odparła pani Grandet.

Znów zamilkły. Eugenia przewlekała igłę z regularnością, która zdradziłaby obserwatorowi napór jej myśli. Pierwszym pragnieniem tej wspaniałej dziewczyny było podzielić żałobę kuzyna. Około czwartej silne uderzenie młotka rozległo się w sercu pani Grandet.

– Co się stało ojcu? – rzekła do córki.

Winiarz wszedł rozradowany. Zdjąwszy rękawiczki, zatarł ręce tak, że zdawało się, że zedrze z nich skórę, gdyby naskórek nie był wygarbowany jak rosyjski jucht, z wyjątkiem zapachu modrzewiu i kadzidła. Przechadzał się, wyglądał oknem. Wreszcie zdradził swój sekret.

– Żono – rzekł – wykiwałem ich wszystkich. Sprzedałem wino. Holendrzy i Belgowie odjeżdżali dziś, przechadzałem się po rynku pod ich gospodą z miną jakby nigdy nic. Ten tam, wiesz który, podszedł do mnie. Wszyscy więksi winiarze postanowili schować swój zbiór i czekać; nie przeszkadzałem im. Nasz Belg był zdesperowany. Widziałem to po nim. Dobiliśmy targu, bierze mój zbiór po dwieście franków beczka, połowa gotówką. Płaci w złocie. Weksle już wystawione, oto sześć ludwików dla ciebie. Za trzy miesiące wino spadnie.

Te ostatnie słowa wypowiedziane były tonem spokojnym, ale tak głęboko ironicznym, że mieszkańcy Saumur zebrani w tej chwili na rynku i ogłuszeni wiadomością o targu, którego dobił Grandet, zadrżeliby, gdyby je usłyszeli. Panika przyprawiłaby wino o spadek do połowy ceny.

– Miałeś tysiąc beczek w tym roku, ojcze? – spytała Eugenia.

– Tak, córuchno.

To zdrobnienie było wyrazem najwyższej radości u starego bednarza.

– To czyni dwieście tysięcy sztuk po dwadzieścia su.

– Tak, panno Grandet.

– W takim razie, ojcze, możesz łatwo dopomóc Karolowi.

Zdumienia, gniewu, osłupienia Baltazara, kiedy ujrzał Mane-Tekel-Fares nie dałoby się porównać z zimną wściekłością Grandeta, który, zapomniawszy już o bratanku, odnajdywał go w sercu i w rachubach córki.

– Ej, do kata, odkąd ten cacuś przestąpił próg mego domu, wszystko tu idzie do diaska! Tylko wam w głowie cukierki, uczty i bale. Nie chcę tego wszystkiego. Dość jestem stary, abym sam wiedział,jak mam postępować. Nie potrzebuję lekcji od córki ani od nikogo. Zrobię dla mego bratanka to, co uznam za stosowne; wy nie potrzebujecie do tego wścibiać nosa. Co do ciebie, Eugenio – dodał, obracając się do niej. – Nie mów mi już o nim, inaczej wyprawę cię razem z Nanon do klasztoru w Noyers i to nie dalej niż jutro, jeżeli tylko piśniesz. Gdzie on jest, ten chłopak, czy już zszedł?

– Nie, mężu – odparła pani Grandet.

– No i co on robi?

– Płacze po swoim ojcu – odparła Eugenia.

Grandet spojrzał na córkę, nie znajdując odpowiedzi. Był przecież sam trochę ojcem. Obszedłszy raz czy dwa razy salę, udał się szybko do swego gabinetu, aby tam dumać o ulokowaniu kapitałów w rencie państwowej. Dwa tysiące morgów wyciętego lasu dało mu sześćset tysięcy franków; przydając do tej sumy kwotę uzyskaną za topole, dochody z roku zeszłego i obecnego, plus dwieście tysięcy, które świeżo utargował, razem czyniło to jakieś dziewięćset tysięcy franków. Dwadzieścia od sta, które można było w krótkim czasie zarobić na rencie stojącej po siedemdziesiąt, kusiły starego. Nakreślił rachunek na gazecie, w której była oznajmiona śmierć brata, słuchając, ale nie słysząc jęków bratanka. Nanon zapukała w ścianę, aby oznajmić panu, że obiad na stole. Idąc przez sień i przez schody, Grandet powiadał sobie:

„Skoro to daje ósmy procent, puszczę się na ten interes. W dwa lata będę miał milion pięćkroć tysięcy franków, które odbiorę z Paryża w złocie”.

– No i co, gdzie jest bratanek?

– Nie chce jeść – rzekła Nanon. – To niezdrowo.

– Czysta oszczędność – odparł jej pan.

– Ano juści – rzekła.

– Ba, nie będzie ciągle płakał. Głód wypędza wilki z boru.

Obiad był szczególnie milczący.

– Mężu – rzekła pani Grandet, gdy zdjęto obrus. – Trzeba będzie wdziać żałobę.

– Dalibóg, pani Grandet, ty już sama nie wiesz, co wymyślić, aby wyrzucać pieniądze. Żałoba jest w sercu, nie w ubraniu.

– Ale żałoba po bracie jest nieodzowna, a Kościół nakazuje, aby…

– Kup sobie żałobę ze swoich sześciu ludwików. Dla mnie kup krepę, to mi wystarczy.

Eugenia podniosła oczy do nieba, nie mówiąc słowa. Pierwszy raz w życiu jej szlachetna natura, uśpiona, zdławiona, ale nagle rozbudzona, poczuła się raz po raz draśnięta. Wieczór ten był na pozór podobny do tysiąca wieczorów ich jednostajnej egzystencji, ale był z pewnością najokropniejszy. Eugenia pracowała, nie podnosząc głowy i nie używając neseseru, który Karol zlekceważył w wilię. Pani Grandet robiła na drutach rękawki. Grandet kręcił palce przez cztery godziny, pogrążony w rachunkach, których rezultaty miały nazajutrz zdumieć całe Saumur.

Nikt nie odwiedził ich owego dnia. W tej chwili całe miasto trzęsło się od sztuczki Grandeta, od bankructwa jego brata i przybycia bratanka. Wiedzeni potrzebą gadania o wspólnych interesach, wszyscy właściciele winnic z wyższego i średniego towarzystwa Saumur zeszli się u pana des Grassins, gdzie pomstowali na byłego mera co wlezie.

Nanon przędła, a turkot kołowrotka był jedynym odgłosem, jaki się rozlegał pod ciemnymi belkami sali.

 

– Nie psujemy sobie języków – rzekła, ukazując wielkie białe zęby niby obrane migdały.

– Niczego nie trzeba psuć – rzekł Grandet, budząc się ze swych dumań.

Widział w perspektywie trzech lat osiem milionów; żeglował po tej wielkiej tafli złota.

– Idźmy spać: powiem dobranoc bratankowi za nas wszystkich i popatrzę, czy nie chce czego.

Pani Grandet zatrzymała się na schodach, aby słyszeć rozmowę między mężem a Karolem. Eugenia, śmielsza od matki, weszła parę schodów wyżej.

– No i cóż, chłopcze, masz zmartwienie. Tak, płacz, to naturalne. Ojciec to ojciec. Ale trzeba znosić cierpienie z rezygnacją. Myślę o tobie, podczas gdy ty płaczesz. Ja jestem dobry krewny, widzisz, chłopcze. No, odwagi. Chcesz się napić szklaneczkę wina?

(Wino nie kosztuje nic w Saumur, częstuje się nim jak w Indiach filiżanką herbaty).

– Ale – ciągnął Grandet – ty nie masz świecy. Niedobrze, niedobrze, trzeba widzieć jasno, co się robi.

Grandet podszedł do kominka.

– Co! – krzyknął. – Woskowa świeca! Kiż diabeł tu wytrzasnął woskową świecę? Te hultajki wyrwałyby podłogę w moim domu, aby ugotować jajko dla tego chłopca.

Słysząc to, matka i córka cofnęły się do swoich pokojów i ułożyły się do łóżek z szybkością wystraszonych myszy, które chronią się do jamy.

– Słyszysz, pani Grandet, czy ty masz jaki skarb? – rzekł, wchodząc do pokoju żony.

– Mężu, ja mówię pacierz, zaczekaj – odparła zmienionym głosem biedna matka.

– Bierz licho twojego pana Boga – mruknął Grandet.

Skąpcy nie wierzą w życie przyszłe; teraźniejszość jest dla nich wszystkim. Refleksja ta rzuca straszliwe światło na obecną epokę, w której bardziej niż kiedykolwiek pieniądz góruje nad prawami, nad polityką i nad obyczajami. Instytucje, książki, ludzie i teorie, wszystko podważa wiarę w życie przyszłe, na którym wspiera się budowla społeczna od tysiąca ośmiuset lat. Obecnie trumna jest przejściem, które nie budzi zbytniego lęku. Przyszłość, która nas czekała po requiem, przeniesiono w teraźniejszość. Dojść, prawem czy lewem, do ziemskiego raju zbytku i rozkoszy próżności, zamienić serce w kamień i udręczyć ciało w imię przemijającego doczesnego posiadania, jak niegdyś cierpiano męczeństwo w nadziei dóbr wiecznych, to jest powszechna myśl, myśl zresztą wypisana wszędzie, nawet w prawach, które pytają prawodawcy: „Ile płacisz?” zamiast go pytać: „Co myślisz?”. Gdy ta zasada przejdzie od mieszczaństwa do ludu, co się stanie z krajem?

– Pani Grandet, skończyłaś? – rzekł stary bednarz.

– Modlę się za ciebie, mężu.

– Wybornie, dobranoc. Jutro rano pogadamy.

Biedna kobieta usnęła niby uczeń, który, nie odrobiwszy lekcji, boi się ujrzeć po przebudzeniu gniewną twarz nauczyciela. W chwili gdy matka ze strachu zawinęła się w kołdrę, aby nic nie słyszeć, Eugenia wsunęła się do niej w koszuli, boso i ucałowała ją w czoło.

– Och, mamo – rzekła. – Jutro powiem ojcu, że to ja.

– Nie, posłałby cię do Noyers. Zostaw to mnie, nie zje mnie przecież.

– Słyszysz, mamo?

– Co takiego?

– Słyszysz, on ciągle płacze.

– Idź, połóż się, dziecko. Zaziębisz się, podłoga jest wilgotna.

W ten sposób spłynął uroczysty dzień, mający zaciążyć na całym życiu bogatej i biednej spadkobierczyni, której sen nie miał być już ani tak pełny, ani tak czysty jak dotąd. Dość często niektóre czynności życia wydają się, mówiąc dosłownie, nieprawdopodobne, mimo że są prawdziwe. Ale czy to nie dlatego, że zaniedbuje się prawie zawsze oświetlenia naszych doraźnych postanowień owym światłem psychologicznym, że nie tłumaczy się ukrytych pobudek, które je spowodowały? Może powinno się głęboką namiętność Eugenii rozbierać w najdelikatniejszych włóknach, stała się ona bowiem – powiedziałby jaki szyderca – jej chorobą i oddziałała na całe jej życie. Wielu ludzi woli raczej przeczyć skutkom niż mierzyć siłę węzłów, związków, które w życiu duchowym łączą jeden fakt z drugim. Otóż tutaj przeszłość Eugenii posłuży badaczom natury ludzkiej za rękojmię szczerości jej odruchu i gwałtowności jej serca. Im życie jej było spokojniejsze, silniej kobiece współczucie, najprzemyślniejsze z uczuć, rozwinęło się w jej duszy. Toteż, wstrząśnięta wypadkami dnia, budziła się kilkakrotnie, nadsłuchując, co robi kuzyn: zdawało jej się, że słyszy westchnienia, które od wczoraj rozbrzmiewały jej w sercu; to miała przeczucie, że Karol umiera ze zmartwienia, to znów umiera z głodu.

Nad ranem usłyszała wyraźnie straszliwy krzyk. Natychmiast odziała się i pobiegła leciutkim krokiem do kuzyna, który zostawił drzwi otwarte. Świeca dopalała się w lichtarzu. Karol, pokonany przez naturę, spał w ubraniu, siedząc w fotelu, z głową złożoną na łóżku; śnił tak, jak śnią ludzie mający pusty żołądek. Eugenia mogła płakać do syta; mogła podziwiać tę piękną i młodą twarz, pocętkowaną bólem, te oczy spuchnięte od płaczu i nawet we śnie zdające się sączyć łzy. Karol odczuł obecność Eugenii, otworzył oczy, ujrzał ją rozczuloną.

– Wybacz, kuzynko – rzekł, nie wiedząc oczywiście ani która godzina, ani gdzie się znajduje.

– Są tutaj serca, które cię rozumieją, kuzynie; myślałyśmy, że potrzebujesz czego. Powinieneś się położyć, zmęczysz się w ten sposób.

– Prawda.

– Więc dobranoc.

Uciekła zawstydzona i szczęśliwa, że przyszła. Tylko niewinność waży się na takie zuchwalstwa. Uświadomiona cnota oblicza równie dobrze jak występek. Eugenia, która wobec kuzyna nie drżała, zaledwie mogła się utrzymać na nogach, kiedy się znalazła w swoim pokoju. Jej nieświadome życie skończyło się nagle; zaczęła rozumować, czyniła sobie tysiące wymówek.

– Co on sobie o mnie pomyśli? Będzie przypuszczał, że ja go kocham.

Właśnie najbardziej pragnęła, aby tak myślał. Szczera miłość ma swoją inteligencję i wie, że miłość rodzi miłość. Co za wydarzenie dla tej samotnie żyjącej młodej dziewczyny, znaleźć się tak ukradkiem u młodego człowieka! Czyż w miłości nie ma myśli, uczynków, które są dla pewnych dusz tym, co uroczyste zaręczyny?

W godzinę później weszła do matki i pomogła się jej ubierać jak zwykle. Następnie usiadły na swoich miejscach koło okna i oczekiwały ojca z owym lękiem, który mrozi serce lub rozgrzewa je, ściska je lub rozszerza zależnie od danego charakteru, wówczas gdy się lękamy jakiejś sceny albo kary. Uczucie to jest tak naturalne, że zwierzęta domowe odczuwają je: krzyczą przy lekkiej karze, podczas gdy znoszą bez krzyku przypadkowe skaleczenie.

Stary zszedł, odezwał się z roztargnieniem do żony, uściskał Eugenię i siadł do stołu, jakby nie myśląc o wczorajszych pogróżkach.

– Co się dzieje z tym chłopcem? Nie narzuca się nam.

– Śpi, proszę pana – rzekła Nanon.

– Tym lepiej, nie potrzebuje świecy – rzekł Grandet jowialnie.

Ta niezwyczajna łagodność, ta ironiczna wesołość uderzyły panią Grandet, która spojrzała bacznie na męża. Poczciwiec… Tutaj może należy zauważyć, że w Turenii, w Anjou, w Poitou, w Bretanii, słowo poczciwiec, którego często używaliśmy na określenie Grandeta, równie dobrze oznacza ludzi najtwardszych, jak i najdobrotliwszych, gdy dojdą do pewnego wieku. Tytuł ten nie przesądza w niczym o osobistej łagodności. Poczciwiec wziął więc kapelusz, rękawiczki i rzekł:

– Muszę myszkować po rynku, aby spotkać Cruchotów.

– Eugenio – rzekła pani Grandet. – Ojciec z pewnością coś ma.

W istocie, sypiając mało, Grandet zużywał połowę nocy na owe głębokie rachuby, które dawały jego planom, spostrzeżeniom, zamiarom ich zdumiewającą trafność i zapewniały im stały sukces, który tak dziwił Saumurczyków. Wszelka siła ludzka składa się z cierpliwości i z czasu. Ludzie potężni pragną i czuwają. Życie skąpca jest nieustannym działaniem siły ludzkiej, wprzęgniętej w służbę egoizmu. Opiera się jedynie na dwóch uczuciach: miłości własnej i interesie; ale ponieważ interes jest poniekąd rodzajem trwałej i dobrze zrozumianej miłości własnej, nieustannym stwierdzeniem realnej przewagi, zatem miłość własna i interes są dwiema częściami jednej całości – egoizmu. Stąd może pochodzi zadziwiająca ciekawość, jaką budzą skąpcy, zręcznie wprowadzeni na scenę. Każdy łączy się bodaj jakąś nitką z tymi osobistościami, które trafiają we wszystkie interesy ludzkie, streszczając je. Gdzie jest człowiek bez pragnień i jakie pragnienie społeczne da się ziścić bez pieniędzy?

Grandet miał w istocie coś, jak mówiła jego żona. Skupiała się w nim, jak u wszystkich skąpców, nieustanna potrzeba rozgrywania partii z innymi ludźmi, wygrywania od nich legalnie ich pieniędzy. Opodatkować drugich, czyż to nie znaczy spełniać aktu władzy, dawać sobie nieustanne prawo gardzenia tymi, którzy, będąc słabi, dają się pożerać? Och, kto dobrze zrozumiał jagniątko spokojnie leżące u stóp Boga – wzruszający symbol wszystkich ofiar ziemskich, obraz ich przyszłości, słowem – gloryfikację Cierpienia i Słabości? Temu jagnięciu skąpiec pozwala się utuczyć, chwyta je, zabija, gotuje, zjada i gardzi nim. Strawa skąpców składa się z pieniądza i wzgardy.

13tartynka – kanapka. [przypis edytorski]