Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Karol spodziewał się zastać ze sto osób u stryja, polować konno w stryjowskich lasach, słowem, żyć życiem wielkiego właściciela. Nie spodziewał się, że go zastanie w Saumur, gdzie pytał o niego jedynie po to, aby spytać o drogę do Froidfond; ale dowiedziawszy się, że jest w mieście, spodziewał się, że go znajdzie w pałacu. Aby się godnie pokazać u stryja – w Saumur czy we Froidfond – włożył strój podróżny najbardziej zalotny, najskromniej wyszukany, najbardziej uroczy – aby użyć wyrazu, który w owej epoce streszczał wszystkie doskonałości przedmiotu lub człowieka. W Tours fryzjer przyszedł zafryzować mu piękne ciemne włosy; zmienił bieliznę, włożył czarny atłasowy krawat skombinowany z okrągłym kołnierzem, aby wdzięcznie uwydatnić swoją białą i uśmiechniętą buzię. Podróżny surducik, na wpół zapięty, rysował kibić i odsłaniał kaszmirową szalową kamizelkę, pod którą znajdowała się druga kamizelka biała. Zegarek, od niechcenia wsadzony do kieszeni, wisiał na krótkim złotym łańcuszku u butonierki. Szare spodnie zapinane były z boku, a deseń haftowany czarnym jedwabiem zdobił szwy. Karol kręcił z wdziękiem laseczką, której złota rzeźbiona gałka nie kaziła świeżości szarych rękawiczek. Czapeczka była w najlepszym smaku. Paryżanin, tylko paryżanin z najwyższej sfery, mógł się tak ubrać, nie popadając w śmieszność i dać harmonię wszystkim tym głupstewkom, podpartym zresztą dzielną miną człowieka, który ma piękne pistolety, pewne oko i Anetę.

A teraz, jeśli chcecie zrozumieć wzajemne zdumienie Saumurczyków i młodego paryżanina, jeśli chcecie dokładnie ujrzeć żywy blask, jaki elegancja podróżnego rzuciła w krąg w szare cienie sali i twarzy tworzących ten obraz rodzinny, spróbujcie sobie wyobrazić Cruchotów. Wszyscy trzej zażywali tabakę i od dawna nie troszczyli się o to, aby unikać kapek i małych czarnych pyłków, które pstrzyły żabot ich zrudziałych koszul, z wywiniętymi kołnierzami i żółtawymi zakładkami. Ich miękkie krawaty zwijały się w sznurek natychmiast po zawiązaniu. Olbrzymie zapasy bielizny, które pozwalały im prać jedynie co pół roku i trzymać ją po szafach, zostawiały jej czas przybrania szarych i smutnych tonów. Była w tych ludziach doskonała harmonia bezwdzięku i starzyzny. Twarze ich, równie zwiędłe jak suknie, były wytarte, równie pomięte jak ich spodnie, zdawały się zużyte, wyschłe i skrzywione. Zupełne zaniedbanie reszty stroju, niedokładnego, nieświeżego, jak zwykle na prowincji, gdzie ludzie dochodzą wreszcie do tego, że przestają stroić się dla siebie wzajem, licząc się z ceną rękawiczek, zgadzało się z obojętnością Cruchotów. Wstręt do mody był jedynym punktem, na którym grassyniści i cruchotyści rozumieli się doskonale.

Kiedy paryżanin przykładał do oczu lornetkę, aby badać osobliwe sprzęty tej sali, belki pułapu, lamperie, na których ślady much wystarczyłyby, aby wypunktować Encyklopedię metodyczną i Monitora, równocześnie gracze w loteryjkę podnosili nosy i przyglądali mu się z ciekawością, z jaką oglądaliby żyrafę. Pan des Grassins i jego syn, którym wygląd modnisia nie był obcy, przyłączali się wszelako do zdziwienia swoich sąsiadów; bądź że podlegali nieuchwytnemu działaniu powszechnego nastroju, bądź że potwierdzali go, powiadając swoim krajanom spojrzeniem pełnym ironii:

– Patrzcie, tacy są ci paryżanie.

Mogli zresztą obserwować Karola swobodnie, bez obawy narażenia się panu domu. Grandet był pogrążony w długim liście, który trzymał w ręce; dla odczytania go, wziął jedyną świecę ze stołu, nie troszcząc się o gości ani o ich zabawę.

Eugenia, której typ podobnej doskonałości – tak stroju, jak osoby – był zupełnie nieznany, brała kuzyna za jakąś istotę, która zstąpiła z niebiańskich regionów. Oddychała z rozkoszą zapachem, jaki wydzielały te lśniące i kręcące się tak wdzięcznie włosy. Chciałaby dotknąć białej skóry tych ślicznych cieniutkich rękawiczek. Zazdrościła Karolowi jego małych rąk, jego cery, świeżości i delikatności rysów. Wreszcie – o ile ten obraz może streścić wrażenia, jakie młody elegant zrobił na młodej dziewczynie zajętej bez ustanku naprawianiem pończoch, łataniem garderoby ojca, dziewczynie, której życie upłynęło pod tymi brudnymi firankami, z widokiem rzadkich przechodniów oglądanych raz na godzinę w tej cichej ulicy – obraz kuzyna obudził w jej sercu wzruszenia owej subtelnej rozkoszy, jaką budzą w młodym człowieku fantastyczne twarze kobiet, rysowane przez Westalla w Keepsake angielskim i wyryte przez Findena rylcem tak zręcznym, że człowiek się obawia, aby, dmuchnąwszy na welin, nie zdmuchnął tych niebiańskich zjawisk.

Karol wyjął z kieszeni chusteczkę wyhaftowaną przez wielką damę podróżującą po Szkocji. Widząc to arcydzieło wypracowane z miłością w godzinach straconych dla miłości, Eugenia spojrzała na kuzyna, aby sprawdzić, czy on go naprawdę użyje. Maniery Karola, jego ruchy, sposób, w jaki ujmował lornetkę, jego rozmyślna furfanteria, wzgarda dla neseseru, który tak olśnił bogatą dziedziczkę, a który wydał mu się oczywiście śmiesznym gratem, słowem – wszystko, co raziło państwa Cruchotów i des Grassins, podobało jej się tak bardzo, że nim zasnęła, długo musiała marzyć o tym feniksie kuzynków.

Numery ciągnięto wolno, ale niebawem przerwano loteryjkę. Weszła Wielka Nanon i rzekła głośno:

– Proszę pani, trzeba dać prześcieradła na pościel dla tego pana.

Pani Grandet udała się za Nanon. Pani des Grassins rzekła wówczas cicho:

– Odbierzmy stawki i skończmy loteryjkę.

Każdy wyjął dwa su ze starego wyszczerbionego spodka, gdzie je włożył, po czym towarzystwo wstało gromadnie i zbliżyło się do ognia.

– Skończyliście? – rzekł Grandet, nie przerywając sobie czytania.

– Tak, tak – rzekła pani des Grassins, siadając koło Karola.

Eugenia, kierowana jedną z owych myśli, które rodzą się w sercu młodych dziewcząt, kiedy uczucie zagości w nich raz pierwszy, opuściła salę, aby pomóc matce i Nanon. Gdyby ją wziął na spytki zręczny spowiednik, z pewnością by się przyznała, że nie myślała ani o matce, ani o Nanon, ale że ją dręczyła nieprzeparta chęć rzucenia okiem na pokój kuzyna, aby się zająć jego poduszką, poprawić to i owo, ustrzec przed jakimś zapomnieniem, aby wszystko przewidzieć i uczynić pokój, o ile możebna, wykwintnym i czystym. Eugenia czuła już, że ona jedna zdolna jest pojąć gust i myśli kuzyna. W istocie przybyła bardzo szczęśliwie, aby dowieść matce i Nanon, które wracały, myśląc, iż zrobiły wszystko, że wszystko jest dopiero do zrobienia. Poddała Wielkiej Nanon myśl, aby wygrzać prześcieradła; sama przykryła stary stół serwetą i poleciła pilnie służącej, aby zmieniała tę serwetę co rano. Przekonała matkę o konieczności rozpalenia dobrego ognia na kominku i skłoniła Nanon, aby, nic nie mówiąc ojcu, wniosła duży pęk drzewa na korytarz. Wywlekła z jakiegoś kąta jadalni tackę ze starej laki, pochodzącą z sukcesji po nieboszczyku La Bartellière; wzięła także stamtąd rżniętą kryształową szklankę, wypełzłą złoconą łyżeczkę, starożytny flakon, na którym były wyryte amorki i ustawiła wszystko triumfalnie na kominku. Więcej się w niej zrodziło myśli w ciągu kwadransa, niż ich miała od czasu, jak żyła na świecie.

– Mamo – rzekła – kuzyn nie będzie mógł znieść zapachu łojówki. Gdybyśmy kupili świecę?…

Poszła lekka jak ptaszek wyciągnąć z sakiewki talara, którego otrzymała na miesięczne wydatki.

– Masz, Nanon, leć prędko.

– Ale co powie ojciec?

Tę straszliwą wątpliwość podniosła pani Grandet, widząc córkę uzbrojoną w cukierniczkę ze starej sewrskiej porcelany, przywiezioną przez pana Grandet z zamku Froidfond.

– Skądże ty weźmiesz cukru? Oszalałaś?

– Mamo, Nanon kupi i cukru razem ze świecą.

– Ale ojciec?

– Czyby to było przyzwoite, żeby jego bratanek nie mógł się napić szklanki wody z cukrem? Zresztą, ojciec nie będzie widział.

– Ojciec widzi wszystko – rzekła pani Grandet, potrząsając głową.

Nanon wahała się, znała swego pana.

– Ależ idź, Nanon, skoro to moje urodziny.

Nanon parsknęła grubym śmiechem, słysząc pierwszy żart, jaki młoda jej pani popełniła w życiu i usłuchała. Podczas gdy Eugenia i jej matka siliły się upiększyć pokój przeznaczony przez pana Grandet dla jego bratanka, Karol stał się przedmiotem względów pani des Grassins, która mizdrzyła się do niego.

– Jest pan bardzo odważny – rzekła. – Opuszczać rozkosze zimowe stolicy po to, aby zagrzebać się w Saumur! Ale jeżeli pana widok nasz nie przestraszył zbytnio, zobaczy pan, że i tu można się bawić.

Puściła do niego iście prowincjonalne oko. Z przyzwyczajenia na prowincji kobiety nakładają oczom swoim tyle rezerwy i oględności, że dają im jakąś łakomą pożądliwość, podobną oczom księży, którym wszelka przyjemność zda się kradzieżą lub grzechem. Karol czuł się tak obco w tej sali, tak daleko od obszernego zamku i sutej egzystencji, jaką przypuszczał zobaczyć u stryja, że, przyglądając się bacznie pani des Grassins, ujrzał wreszcie na wpół wyblakły obraz paryskich twarzy. Odpowiedział z wdziękiem na to pośrednie zaproszenie; wywiązała się rozmowa, w której pani des Grassins zniżała stopniowo głos, aby go dostroić do charakteru wynurzeń. Była u niej i u Karola jednakowa potrzeba zwierzeń. Toteż, po paru chwilach zalotnej rozmowy i żarcików serio, zręczna mieszkanka prowincji mogła mu powiedzieć bez obawy, aby jej słowa doszły uszu innych osób, które mówiły o sprzedaży wina – przedmiocie obchodzącym w tej chwili całe Saumur:

– Jeżeli pan raczy nas odwiedzić, sprawi pan z pewnością tyleż przyjemności memu mężowi, co mnie. Nasz salon jest jedyny w Saumur, gdzie pan spotka wraz wielkie kupiectwo i szlachtę. Należymy do obu tych towarzystw, które chcą się spotykać tylko w naszym domu, bo się tam bawią. Mój mąż – mówię to z dumą – cieszy się jednakim poważaniem u jednych i u drugich. Toteż postaramy się obronić pana od nudów. Gdyby pan tkwił u pana Grandet, Boże, cóż by się z panem stało! Stryj pański to kutwa, który myśli tylko o swoim winie, stryjenka to dewotka, która nie umie skleić dwóch myśli, a pańska kuzynka to gąska bez wychowania, pospolita, bez posagu, która trawi życie na cerowaniu ścierek.

 

„Niczego kobietka” – powiadał sobie w duchu Karol, odwzajemniając przymilne minki pani des Grassins.

– Zdaje mi się, żono, że ty chcesz wziąć pana w niewolę – rzekł, śmiejąc się, gruby bankier.

Na tę uwagę rejent i prezydent rzucili jakieś uszczypliwe słówka, ale ksiądz, spojrzawszy na nich chytrze, streścił ich myśli, biorąc niuch tabaki i podając w krąg tabakierkę:

– Któż by lepiej od pani – rzekł – mógł temu młodemu panu robić honory Saumur.

– He, he, jak to ksiądz rozumiesz? – spytał pan des Grassins.

– W sensie najzaszczytniejszym dla pani, dla miasta Saumur i dla młodego pana – odparł chytry starzec, obracając się w stronę Karola.

Nie zwracając na nich na pozór najmniejszej uwagi, ksiądz Cruchot umiał odgadnąć rozmowę Karola i pani des Grassins.

– Proszę pana – rzekł wreszcie Adolf do Karola tonem, który silił się na swobodę. – Nie wiem, czy pan mnie sobie przypomina, miałem przyjemność być pańskim vis à vis na balu u baronostwa de Nucingen…

– Ależ tak, oczywiście – odparł Karol zdziwiony, że jest przedmiotem uwagi całego towarzystwa.

– To pani syn? – spytał pani des Grassins.

Ksiądz popatrzył złośliwie na matkę.

– Tak – rzekła.

– Bardzo pan młodo był w Paryżu – dorzucił Karol, zwracając się do Adolfa.

– Cóż pan chce – rzekł ksiądz. – Wyprawiamy ich do Babilonu tuż po odłączeniu.

Pani des Grassins objęła księdza spojrzeniem zdumiewająco głębokim.

– Trzeba znać prowincję – ciągnął dalej kanonik – aby spotkać kobiety trzydziestokilkuletnie równie świeże jak pani, mające synów, którzy są licencjatami prawa. Zdaje mi się, że jeszcze widzę ów wieczór, kiedy to młodzi ludzie i damy wchodzili na krzesła, aby patrzeć, jak pani tańczy – ciągnął ksiądz, zwracając się w stronę swego żeńskiego przeciwnika. – Dla mnie pani sukcesy są tak żywe, jakby to było wczoraj…

„Och, stary ladaco” – rzekła w duchu pani des Grassins – „czyżby on mnie przejrzał?”

„Zdaje się, że będę miał wielkie powodzenie w Saumur” – rzekł sobie Karol, rozpinając surdut, zakładając rękę za kamizelkę i puszczając wzrok w przestrzeń w pozie, jaką lordowi Byronowi dał Chantrey.

Nieuwaga starego Grandet lub raczej zajęcie, z jakim zagłębił się w liście, nie uszły baczności ani rejenta, ani prezesa, którzy starali się odgadnąć treść pisma z niedostrzegalnych drgnień twarzy winiarza, w tej chwili silnie oświeconej świeczką. Winiarz utrzymywał z trudem spokój fizjonomii. Zresztą każdy może sobie wyobrazić tajone wzruszenia tego człowieka, kiedy czytał ten nieszczęsny list.

„Mój bracie, będzie niebawem dwadzieścia trzy lata, odkąd się nie widzieliśmy. Ostatnim przedmiotem naszego spotkania było moje małżeństwo, po którym rozstaliśmy się wesoło. To pewne, iż nie mogłem wówczas przewidywać, że ty będziesz kiedyś podporą rodziny, której pomyślność wówczas podziwiałeś. Kiedy ten list znajdzie się w twoich rękach, mnie już nie będzie. W położeniu, jakie zajmowałem, nie chciałem przeżyć hańby bankructwa. Trzymałem się do ostatniej chwili na skraju przepaści, wciąż mając nadzieję, że się utrzymam. Trzeba runąć! Połączone bankructwo mego agenta giełdowego i mego rejenta Roguin10 unoszą moje ostatnie zasoby i nie zostawiają mi nic. Ku mej rozpaczy, winien jestem blisko cztery miliony, mogąc przedstawić ledwo dwadzieścia pięć procent aktywów. Wina moje, zamagazynowane, przechodzą w tej chwili rujnującą zniżkę wskutek obfitości i jakości waszych zbiorów. Za trzy dni Paryż powie: »Grandet był łajdakiem«. Obleką mnie, uczciwego człowieka, w całun hańby.

Wydzieram synowi i nazwisko, które plamię, i majątek jego matki. Nie wie nic o tym ten biedny chłopiec, którego ubóstwiam. Pożegnaliśmy się czule. Nie wiedział, na szczęście, że ostatnie krople mego życia wyciekały w tym pożegnaniu. Czy nie będzie mnie kiedyś przeklinał? Mój bracie, mój bracie, przekleństwo dzieci to straszna rzecz; one mogą apelować od naszych przekleństw, ale ich klątwa jest nieodwołalna.

Słuchaj, jesteś moim starszym bratem, winien mi jesteś pomoc: spraw, aby Karol nie rzucił gorzkiego słowa na mój grób. Mój bracie, gdybym do ciebie pisał krwią i łzami, nie byłoby w tym więcej bólu, niż go wkładam w ten list: wówczas płakałbym, krwawiłbym się, byłbym trupem, nie cierpiałbym już więcej; ale cierpię i patrzę na śmierć suchym okiem. Jesteś więc ojcem Karola. Nie ma rodziny ze strony matki, wiesz czemu. Czemuż nie usłuchałem przesądów społecznych? Czemu uległem głosowi miłości? Czemu zaślubiłem naturalną córkę magnata? Karol nie ma rodziny. O, mój synu, mój synu nieszczęśliwy!

Słuchaj, bracie, nie błagałem cię o nic dla siebie; zresztą majątek twój nie jest może dość znaczny, aby wytrzymać obciążenie trzech milionów; ale błagam cię dla syna! Wiedz to, mój bracie: ręce moje złożyły się błagalnie z myślą o tobie. Bracie, umierając, powierzam ci Karola. Patrzę na swoje pistolety bez bólu, z myślą, że ty posłużysz mu za ojca. Karol mnie bardzo kochał; byłem dla niego taki dobry, nie sprzeciwiałem mu się nigdy, nie będzie mnie przeklinał. Zresztą, zobaczysz go; on jest łagodny, wdał się w matkę, nie sprawi ci nigdy zmartwienia. Biedne dziecko, przywykł do zbytku, nie zna żadnego z wyrzeczeń, na które nas obu skazała nędza naszych młodych lat. I oto jest zrujnowany… samotny. Tak, wszyscy przyjaciele odwrócą się od niego; i to ja będę przyczyną jego upokorzeń. Ach, chciałbym mieć ramię dość silne, aby go wysłać jednym ciosem do nieba, do matki. Szaleństwo!

Wracam do mego nieszczęścia, do nieszczęścia Karola. Posłałem go zatem do ciebie, byś go przygotował oględnie i do mojej śmierci, i do jego przyszłego losu. Bądź ojcem dla niego, ale dobrym ojcem. Nie wyrywaj go zbyt nagle z próżniaczego życia, zabiłbyś go. Błagam go na kolanach, aby się zrzekł wierzytelności, do jakich mógłby rościć sobie prawo jako spadkobierca swojej matki. Ale to zbyteczna prośba; on ma honor i odczuje, że nie powinien się przyłączać do moich wierzycieli. Zrób, aby we właściwym czasie zrzekł się sukcesji po mnie. Poucz go o twardych warunkach życia, na jakie go skazuję, a jeśli zachowa czułość dla mnie, powiedz mu w moim imieniu, że nie wszystko dla niego stracone. Tak, praca, która ocaliła nas obu, może mu wrócić fortunę, którą mu wydzieram, o ile zechce słuchać głosu ojca, który chciałby dla niego wstać na chwilę z grobu.

Niech jedzie, niech się puści do Indii. Mój bracie, Karol jest chłopak uczciwy i dzielny. Kupisz mu ładunek towaru; raczej umarłby, niż miałby ci nie oddać funduszu, który mu pożyczysz, bo pożyczysz mu, bracie, inaczej ścigałyby cię wyrzuty. Och, gdyby moje dziecko nie znalazło u ciebie pomocy ani serca, prosiłbym wiecznie pomsty u Boga za twoją nieczułość. Gdybym mógł ocalić trochę gotowizny, byłbym mu wręczył jakąś kwotę na poczet majątku matki; ale wypłaty z końca miesiąca pochłonęły wszystkie moje zasoby.

Nie chciałbym umierać w niepewności co do losu mego dziecka; chciałbym czuć święte obietnice w uścisku twojej ręki; ale brak mi czasu. Podczas gdy Karol będzie w drodze, muszę sporządzić bilans. Staram się dowieść rzetelnością swego upadku, że nie było w tej klęsce ani mojej winy, ani nieuczciwości. Czyż to nie znaczy pracować dla Karola? Bądź zdrów, bracie. Niech wszystkie błogosławieństwa Boga spłyną na ciebie za wspaniałomyślną opiekę, którą ci powierzam i którą przyjmiesz, nie wątpię o tym. Jest głos, który będzie się modlił za ciebie bez ustanku na owym świecie, w którym wszyscy mamy się znaleźć kiedyś i gdzie ja już jestem”.

Wiktor Anioł Wilhelm Grandet

– Rozmawiacie państwo? – rzekł stary Grandet, składając starannie list i chowając go do kieszeni.

Popatrzył na bratanka z miną pokorną i nieśmiałą, pod którą skrywał swoje wzruszenia i rachuby.

– Ogrzałeś się?

– Wybornie, drogi stryjaszku.

– No i co, a gdzież są kobiety? – rzekł stryj, zapominając już, że bratanek nocuje u niego.

W tej chwili Eugenia i pani Grandet weszły.

– Wszystko przygotowane na górze? – spytał stary, odzyskując spokój.

– Tak, ojcze.

– No i cóż, chłopcze, jeżeli jesteś zmęczony, Nanon zaprowadzi cię do twego pokoju. Ba, ba, to nie będzie apartament fircyka, ale darujesz biednym winiarzom, którzy nigdy nie śmierdzą groszem. Podatki zjadają wszystko.

– Nie chcemy być natrętni, Grandet – rzekł bankier. – Może masz do pogadania z bratankiem, życzymy wam dobrej nocy. Do jutra.

Na te słowa zebrani wstali, każdy ukłonił się na swój sposób. Stary rejent poszedł do sieni po latarkę i zapalił ją, ofiarując się państwu des Grassins z odprowadzeniem. Pani des Grassins nie przewidziała wypadku, który miał zakończyć tak wcześnie wieczór i służący jej nie zjawił się jeszcze.

– Zrobi mi pani ten zaszczyt, aby przyjąć moje ramię? – rzekł ksiądz Cruchot do pani des Grassins.

– Dziękuję księdzu – odparła sucho. – Mam syna.

– Nie jestem kompromitujący dla dam – rzekł ksiądz.

– Podaj ramię księdzu Cruchot – rzekł mąż.

Ksiądz pociągnął piękną panią dość żywo, aby się znaleźć o kilka kroków przed małą karawaną.

– Bardzo przystojny ten młody człowiek – rzekł, ściskając jej ramię. – Żegnaj mi, ostatni ranku mój! Trzeba wam się pożegnać z panną Grandet; Eugenia będzie dla tego paryżanina. O ile ten kuzynek nie zakocha się w jakiej paryżance, wasz Adolf znajdzie w nim rywala naj…

– Niechże ksiądz da pokój. Ten młody człowiek spostrzeże rychło, że Eugenia jest gąską bez wdzięku. Czy się jej ksiądz przyjrzał? Była dziś żółta jak pigwa.

– Zwróciła pani może na to uwagę kuzynkowi?

– Pewnie, że nie robiłam sobie ceremonii.

– Niech pani zawsze siada koło Eugenii, a nie będzie pani potrzebowała zbytnio obrzydzać temu młodemu człowiekowi jego kuzynki; sam z siebie zrobi porównanie, które…

– Przede wszystkim obiecał się do mnie na obiad pojutrze.

– Och, gdyby pani chciała… – rzekł ksiądz.

– Co niby ksiądz chce, żebym chciała? Czy ksiądz chce mi dawać gorszące rady? Nie po to dożyłam trzydziestu dziewięciu lat z reputacją bez skazy, Bogu dzięki, aby ją niweczyć, nawet choćby chodziło o królestwo Wielkiego Mogoła. Jesteśmy oboje z księdzem w wieku, w którym się rozumie rzeczy w pół słowa. Jak na duchownego ksiądz ma w istocie pomysły trochę dziwne. Pfe! To jest godne Faublasa.

– Czytała pani Faublasa?

– Nie, proszę księdza, chciałam powiedzieć: Niebezpiecznych związków.

– A, to książka nieskończenie bardziej moralna – rzekł ksiądz, śmiejąc się. – Ale pani mnie robi tak przewrotnym jak dzisiejsza młodzież. Chciałem po prostu panią…

– Niechże ksiądz śmie mi powiedzieć, że mi ksiądz nie myślał doradzać brzydkich rzeczy! Czy to nie jest jasne? Gdyby ten młody człowiek, który jest bardzo przystojny (przyznaję), zalecał się do mnie, nie myślałby o swojej kuzynce. W Paryżu, wiem o tym, są dobre matki, które się poświęcają w ten sposób dla szczęścia i majątku dzieci; ale my jesteśmy na prowincji, księże kanoniku.

– Tak, pani.

– I – dodała – nie chciałabym, ani sam Adolf nie chciałby stu milionów kupionych za tę cenę…

– Pani, ja nie mówiłem o stu milionach. Pokusa byłaby może ponad siły nas obojga. Jedynie sądzę, że uczciwa kobieta może sobie pozwolić, bez złej intencji, na małe niewinne kokieterie, które stanowią cząstkę obowiązków towarzyskich i które…

– Myśli ksiądz?

– Czyż nie powinniśmy, proszę pani, starać się być mili jedni drugim? Pozwoli pani, że utrę nos. Zapewniam panią – podjął ksiądz – że on patrzył na panią z miną nieco bardziej rozanieloną, niż kiedy patrzył na mnie; ale przebaczam mu, że wolał piękność od starości…

– Jasne jest – mówił prezydent swoim grubym głosem – że paryski Grandet przysłał swego syna do Saumur w intencjach najzwyczajniej matrymonialnych.

– Ależ w takim razie ten kuzynek nie spadłby jak bomba – odparł rejent.

– To nic nie znaczy – rzekł pan des Grassins – stary jest taki skryty.

– Mężu, słyszysz, zaprosiłam tego młodego człowieka na obiad. Będziesz musiał poprosić państwa de Larsonnière i państwa du Hautoy wraz z piękną panną du Hautoy oczywiście; byle się tego dnia ładnie ubrała. Przez zazdrość matka ubiera ją tak źle. Mam nadzieję, panowie, że zrobicie nam ten zaszczyt i przyjdziecie – dodała, zatrzymując pochód, aby się obrócić do panów Cruchot.

 

– Jest pani w domu – rzekł rejent.

Skłoniwszy się trojgu des Grassins, trzej Cruchotowie wrócili do siebie, rozwijając ten geniusz analizy, jaki posiadają mieszkańcy prowincji, aby rozważyć pod wszelkim kątem wielkie wydarzenie tego wieczoru, zmieniające wzajemne stosunki cruchotystów i grassynistów. Przedziwny rozsądek kierujący postępkami tych wielkich rachmistrzów, dał im uczuć konieczność doraźnego przymierza przeciw wspólnemu wrogowi. Czyż nie powinni wspólnie przeszkodzić Eugenii w zakochaniu się w kuzynie, a Karolowi w myśleniu o kuzynce? Czyż paryżanin zdołałby się oprzeć przewrotnym insynuacjom, słodkawym potwarzom, obmowie spowitej w pochwały, naiwnym zaprzeczeniom, które miały nieustannie krążyć dokoła niego, aby go oszukać?

Kiedy rodzina znalazła się sama w sali, stary Grandet rzekł do bratanka:

– Trzeba iść spać. Za późno jest, aby rozmawiać o sprawach, które cię tu sprowadzają; jutro znajdziemy odpowiednią chwilę. W południe jemy tu trochę owoców, okruszynkę chleba i pijemy szklankę białego wina; obiad jemy jak paryżanie, o piątej. Taki porządek. Jeśli chcesz obejrzeć miasto lub okolicę, jesteś wolny jak ptak. Darujesz, że moje interesy nie zawsze pozwolą mi towarzyszyć ci. Wszyscy tutaj może ci będą powtarzali, że ja jestem bogaty; pan Grandet to, pan Grandet owo. Niech sobie gadają, takie gadania nie psują mi kredytu. Ale faktem jest, że nie mam grosza, pracuję w moim wieku jak młody czeladnik, który ma za cały majątek lichy ośnik i parę tęgich rąk. Zobaczysz może niedługo sam, co kosztuje talar, kiedy go trzeba wypocić. No, chodźmy. Nanon, świeca?

– Mam nadzieję, mój bratanku, że znajdziesz wszystko, czego ci potrzeba – rzekła pani Grandet – ale gdyby ci czegoś brakowało, możesz zawołać Nanon.

– Droga stryjenko, nie ma obawy, wziąłem, zdaje mi się, wszystkie swoje rzeczy. Pozwól, stryjenko, abym ci życzył dobrej nocy i kuzyneczce także.

Karol wziął z rąk Nanon zapaloną świecę woskową, świecę z Anjou, mocno żółtą, wyleżałą w sklepie i tak podobną do łojówki, że pan Grandet, niezdolny podejrzewać jej obecności w domu, nie zauważył tego przepychu.

– Pokażę ci drogę – rzekł.

Zamiast wyjść drzwiami wiodącymi do sieni, Grandet ceremonialnie poprowadził gościa przez korytarz dzielący salę od kuchni. Oszklone drzwi zamykały ten korytarz od strony schodów, aby go ochronić od zimna. Ale w zimie wiatr gwizdał tam i tak bardzo ostro i mimo wałków założonych w drzwi do sali, ledwie utrzymywało się tam jakie takie ciepło. Nanon zaryglowała bramę, zamknęła salę i wypuściła ze stajni brytana o głosie dziwnie zachrypłym. To zwierzę, słynnie złośliwe, znało tylko Nanon. Te dwie wiejskie dusze rozumiały się.

Kiedy Karol ujrzał żółte i zadymione ściany klatki schodowej, gdzie schody ze spróchniałą poręczą drżały pod ciężką stopą stryja, otrzeźwienie jego postępowało rinforzando. Miał uczucie, że jest w kurniku. Stryjenka i kuzynka, do których się zwrócił, aby badać ich fizjognomie, były tak nawykłe do tych schodów, że nie zgadując przyczyn jego zdziwienia, wzięły je za uprzejmy wyraz twarzy i odpowiedziały miłym uśmiechem, który przywiódł Karola do rozpaczy.

„Po jakie licho ojciec posyła mnie tutaj?” – mówił sobie.

Przybywszy na pierwszy zakręt, spostrzegł troje drzwi pomalowanych na kolor cynobru, bez futryn. Te drzwi tkwiły w zakurzonej ścianie i opatrzone były żelaznymi sztabami.

Drzwi, które znajdowały się na wprost schodów i prowadziły do pokoju położonego nad kuchnią, były widocznie zamurowane. W istocie, wchodziło się tam tylko przez pokój starego Grandet, któremu ten pokój służył za gabinet. Jedyne okno, przez które wnikało światło, opatrzone było od podwórza olbrzymimi kratami żelaznymi. Nikomu, nawet pani Grandet, nie wolno było tam wchodzić; stary chciał być sam, jak alchemik przy swoim piecu. Tam była z pewnością jakaś zmyślnie sporządzona kryjówka; tam gromadziły się tytuły własności; tam wisiały wagi do ważenia dukatów, tam sporządzało się w nocy tajemnie pokwitowania, rewersy, rachunki, tak iż interesanci, widząc zawsze Grandeta przygotowanego na wszystko, mogli sobie wyobrażać, że on ma na swoje rozkazy wróżkę albo biesa. Tam z pewnością, kiedy Nanon chrapała aż się podłoga trzęsła, kiedy brytan czuwał i ziewał w podwórzu, kiedy pani i panna Grandet dobrze spały, stary bednarz przychodził pieścić, tulić, głaskać, hodować, kołysać swoje złoto. Mury były grube, okiennice dyskretne. On jeden miał klucz od tego laboratorium, gdzie, jak mówiono, badał plany, na których były wyznaczone jego owocowe drzewa i obliczał swoje zbiory co do jednego szczepu, co do jednego grona.

Wejście do pokoju Eugenii znajdowało się na wprost tych zamurowanych drzwi. Na końcu sieni były pokoje małżonków, które zajmowały cały front domu. Pani Grandet miała pokój obok pokoju Eugenii, do którego wchodziło się przez oszklone drzwi. Pokój pana domu oddzielony był od pokoju żony przepierzeniem, a od tajemniczego gabinetu grubym murem.

Stary Grandet umieścił bratanka na drugim piętrze, na wysokim poddaszu położonym nad jego pokojem, tak aby go móc słyszeć, gdyby mu przyszła ochota wychodzić i wchodzić.

Kiedy Eugenia i jej matka znalazły się w sieni, ucałowały się na dobranoc; po czym, powiedziawszy Karolowi parę słów pożegnania zimnych na ustach, ale z pewnością gorących w sercu młodej dziewczyny, weszły do swoich pokojów.

– No, jesteś u siebie, mój chłopcze – rzekł stary Grandet do Karola, otwierając mu drzwi. – Gdybyś potrzebował wyjść, zawołaj Nanon. Bez niej – upadam do nóg! – pies pożarłby cię bez jednego słowa. Śpij dobrze. Dobranoc. Ha, ha, moje panie zapaliły ci ogień.

W tej chwili ukazała się Wielka Nanon, uzbrojona w szkandele11.

– A to coś nowego! – rzekł Grandet. – Cóż ty bierzesz mego bratanka za kobietę w połogu? Odniesiesz ty to zaraz, Nanon?

– Ale, proszę pana, prześcieradła są mokre, a ten panicz jest naprawdę delikatny jak panienka.

– No więc idź, skoro się tak z nim pieścisz – rzekł stary, popychając ją. – Ale uważaj, żebyś mi nie zapuściła ognia.

Po czym skąpiec wyszedł, mrucząc pod nosem.

Karol stał jak osłupiały wśród swoich walizek. Rozejrzawszy się po murach poddasza obitych owym żółtym papierem w kwiatki, jaki widuje się w oberżach, spojrzawszy na kominek, którego sam widok przejmował chłodem, na żółte trzcinowe krzesła, na nocny stolik, w którym mógłby się zmieścić mały sierżant woltyżerów, na chudy dywanik z łyka umieszczony u stóp łóżka z kotarą, która drżała tak, jakby miała spaść stoczona przez robaki, spojrzał poważnie na Wielką Nanon i rzekł:

– Słuchaj, dziecko, czy ja naprawdę jestem u pana Grandet, byłego mera Saumur, brata pana Grandet z Paryża?

– Tak, proszę panicza, u bardzo miłego, bardzo zacnego, bardzo kochanego pana. Czy mam panu pomóc rozpakować walizki?

– Dalibóg, proszę bardzo, mój zuchu. Czyś ty nie służyła przypadkiem w marynarzach gwardii?

– Ho, ho, ho – rzekła Nanon. – Cóż to takiego marynarze gwardii? Czy to słone, czy to pływa po wodzie?

– Proszę, niech panienka poszuka mego szlafroka, który jest w tej walizie. Tutaj jest klucz.

Nanon była oczarowana widokiem jedwabnego zielonego szlafroka w złote kwiaty i desenie.

– Pan to włoży na noc? – rzekła.

– Właśnie.

– Panno Święta, co by to był za piękny przód do ołtarza w parafii. Och, mój drogi, kochany panie, niechże to pan da do kościoła, zbawi pan swoją duszę, a tak, to ją pan tylko gubi. Och, jaki pan w tym ładniuśki. Zawołam panienkę, żeby pana zobaczyła.

– Nanon, Nanon – skoro cię tak przezwali – będziesz ty cicho, dasz ty spokój? Daj mi się położyć, uporządkuję rzeczy jutro i jeżeli mój szlafrok tak ci się podoba, zbawisz swoją duszę. Jestem zbyt dobry chrześcijanin, aby ci go odmówić, kiedy będę odjeżdżał; wtedy możesz z nim robić, co ci się spodoba.

Nanon stała jak wryta, patrząc na Karola, niezdolna dać wiary jego słowom.

– Mnie, tę cudną suknię! – rzekła, odchodząc. – Pan już chyba śni. Dobranoc.

– Dobranoc, Nanon.

„Co ja robię tutaj?” – powiadał sobie Karol, zasypiając. – „Ojciec mój nie jest głupiec, ta podróż musi mieć swój cel. Ba, do jutra, poważne sprawy, jak powiedział jakiś mamut grecki”.

„Matko Najświętsza, jaki on milusi, ten mój kuzynek” – powiadała sobie Eugenia, przerywając pacierze, których tego wieczora nie dokończyła.

10rejent Roguin – [postać występuje też w innej powieści Balzaka; red. WL] Cezar Birotteau. [przypis tłumacza]
11szkandela – naczynie do podgrzewania pościeli, zwykle mosiężne, zamykane, napełniane gorącą wodą lub żarzącymi się węglami. [przypis edytorski]