Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pani Grandet, kładąc się, nie myślała nic. Słyszała przez drzwi w przepierzeniu, jak skąpiec przechadzał się po pokoju. Jak wszystkie bojaźliwe kobiety, wystudiowała charakter swego pana. Tak samo jak mewa przepowiada burzę, ona przeczuła po niedostrzegalnych oznakach wewnętrzną burzę, która wstrząsała mężem, i – aby użyć wyrażenia, którym ona się posługiwała sama, robiła nieżywą. Grandet patrzył na drzwi wybite od wewnątrz blachą i powiadał sobie:

„Cóż za dziki pomysł miał brat, aby mi zapisywać swego syna? Ładna sukcesja. Ja nie mam ani dwudziestu talarów do rozdania. A co by znaczyło dwadzieścia talarów dla tego gagatka, który już przyglądał się memu barometrowi, jakby nim chciał w piecu zapalić”.

Myśląc o następstwach tego bolesnego testamentu, Grandet był może bardziej wzruszony niż brat jego w chwili, gdy go kreślił.

„Będę miała tę złotą suknię” – powiadała sobie Nanon, która usnęła przystrojona w swoją kapę na ołtarz, marząc o kwiatach, kobiercach, adamaszkach, tak jak po raz pierwszy w życiu Eugenia marzyła o miłości.

—–

W czystym i jednostajnym życiu młodych dziewcząt przychodzi rozkoszna godzina, kiedy słońce rozsiewa im w duszy swoje promienie, kiedy kwiat zwierza im swoje myśli, kiedy bicie serca udziela mózgowi swego płodnego ciepła, stapia myśli w mgliste pragnienie; – dzień niewinnej melancholii i słodkiej rozkoszy. Kiedy dzieci zaczynają widzieć, uśmiechają się; kiedy dziewczyna spostrzega w naturze uczucie, uśmiecha się tak jak uśmiechała się dzieckiem. Jeżeli światło jest pierwszą miłością życia, czyż miłość nie jest pierwszym światłem serca?

Chwila widzenia jasno rzeczy ziemskich przyszła na Eugenię. Nawykła zrywać się rano jak wszystkie dziewczęta na prowincji, wstała wcześnie, zmówiła pacierz, zaczęła tualetę – rzecz, która odtąd miała mieć dla niej swój sens. Wyczesała najpierw kasztanowe włosy, zwinęła bardzo starannie grube warkocze dokoła głowy, bacząc, aby niesforne włosy się nie wymykały; wszystko z symetrią, która podkreśliła trwożliwą niewinność jej twarzy, łącząc prostotę linii z prostotą akcesoriów. Myjąc kilkakrotnie ręce w czystej wodzie, od której skóra twardniała i czerwieniła się, Eugenia patrzyła na swoje piękne krągłe ramiona i pytała sama siebie, co robi kuzynek, aby mieć ręce tak miękkie i białe, a paznokcie takie kształtne. Włożyła nowe pończochy i najładniejsze trzewiki. Zasznurowała się starannie, nie przepuszczając dziurek. Pragnąc pierwszy raz w życiu wydać się korzystnie, poznała szczęście posiadania sukni świeżej, dobrze zrobionej, w której jej było do twarzy.

Skoro ukończyła tualetę, usłyszała bicie zegara na wieży kościoła i zdziwiła się, że jest dopiero siódma. Chcąc mieć dość czasu na staranne ubranie się, wstała zbyt wcześnie. Nie znając sztuki poprawiania dziesięć razy jednego pukla włosów i studiowania efektu, Eugenia założyła po prostu ręce, siadła przy oknie, patrzyła na dziedziniec, na wąski ogród i na wysokie tarasy, które się nad nim wznosiły. Był to widok smutny, ciasny, ale niepozbawiony tajemniczej piękności właściwej miejscom samotnym lub dziewiczej naturze.

Koło kuchni znajdowała się ocembrowana studnia z pompą o skrzywionym żelaznym ramieniu. Studnię tę oplatała winna latorośl o pędach zrudziałych i zwarzonych chłodem. Stamtąd kręty pęd wspinał się na mur, czepiał się go, biegł wzdłuż domu i kończył się na stosie drzewa, ułożonym z taką dokładnością, z jaką bibliofile układają książki. Bruk na dziedzińcu miał czarniawe ślady, utworzone z biegiem czasu przez mech, zioła, brak ruchu. Grube mury obleczone były w zieloną koszulę, sfalowaną długimi brunatnymi plamami. Stopnie schodów, które znajdowały się w głębi dziedzińca i wiodły do ogrodu, były ochwiane i zagrzebane pod wysokimi roślinami, niby grobowiec rycerza pogrzebanego przez wdowę w czasie wojen krzyżowych. Nad kamiennymi schodami zjedzonymi przez czas wznosiła się spróchniała drewniana furtka, na wpół rozpadająca się ze starości, opleciona pnącymi się roślinami. Po obu stronach furtki wyciągały się kręte ramiona dwóch karłowatych jabłoni. Trzy równoległe aleje, wysypane piaskiem i oddzielone kwaterami, których ziemię podtrzymywało obramienie z bukszpanu, tworzyły ten ogród, który kończyła w dole terasy aleja lipowa. W jednym krańcu maliny, w drugim olbrzymi orzech, który pochylił swoje gałęzie aż do gabinetu bednarza. Pogodny dzień i piękne jesienne słońca właściwe brzegom Loary zaczynały topić szron, którym noc oblekła malownicze przedmioty, mury, rośliny zapełniające ten ogród i podwórze.

Eugenia znajdowała zupełnie nowy urok w widoku tych rzeczy kiedyś dla niej tak pospolitych. Tysiąc myśli rodziło się w jej duszy i rosło w niej, w miarę jak się wzmagało działanie promieni słońca. Uczuła odruch niewytłumaczonej, nieokreślonej rozkoszy, która ogarnia istotę moralną, tak jak chmura spowija istotę fizyczną. Myśli jej harmonizowały ze szczegółami tego osobliwego krajobrazu, harmonie jej serca stopiły się z harmoniami przyrody. Kiedy słońce dosięgło części muru, z której spadały włosy Wenery z grubymi liśćmi o kolorach mieniących się jak gardziołko gołębie, niebiańskie promienie nadziei opromieniły Eugenii przyszłość, odtąd lubiła patrzeć na tę część muru, na te blade kwiaty, na niebieskie dzwoneczki i zwiędłe zioła, z którymi łączyło się wspomnienie wdzięczne jak pamięć dzieciństwa.

Szmer, jaki każdy listek spadający z gałęzi tworzył w tym akustycznym dziedzińcu, dawał odpowiedź na tajemne pytania młodej dziewczyny, która przetrwałaby tak cały dzień, nie dostrzegając upływu godzin. Potem nastąpił przypływ wzruszeń duszy. Eugenia wstawała, siadała przed lustrem, przyglądała się sobie tak jak autor przygląda się szczerze swemu dziełu, aby je osądzić i mówić obelgi samemu sobie.

– Nie jestem dla niego dość ładna!

To była myśl Eugenii, myśl pokorna i bogata w cierpienia. Biedna dziewczyna krzywiła się; ale skromność lub raczej lęk, jest jedną z pierwszych cnót miłości. Eugenia należała do typu dzieci silnie zbudowanych, jakie bywają w drobnym mieszczaństwie. Uroda taka wydaje się pospolita; ale o ile Eugenia była podobna do Wenus z Milo, kształty jej uszlachetniała owa chrześcijańska słodycz, która oczyszcza kobietę i daje jej wdzięk nieznany dawnym rzeźbiarzom. Miała ogromną głowę, męskie, choć delikatne czoło fidiaszowego Jowisza, szare oczy, którym czyste jej życie, odbijając się w nich całe, dawało żywy blask. Rysy jej okrągłej twarzy, niegdyś świeżej i różowej, zgrubiały wskutek ospy, która była na tyle łagodna, że nie zostawiła śladów, ale zniweczyła aksamit skóry, mimo to tak czułej i delikatnej, że czysty pocałunek matki zostawiał na niej przelotnie czerwony znak. Nos był nieco zbyt wydatny, ale harmonizował z czerwonymi jak minia ustami, których prążkowane wargi pełne były miłości i dobroci. Szyja była doskonale krągła. Gors pełny, starannie zakryty, ściągał wzrok i pobudzał do marzeń: brakło mu zapewne nieco owego wdzięku, jaki daje tualeta, ale dla znawców sztywność tej wyniosłej kibici musiała mieć urok.

Eugenia, wysoka i tęga, nie miała nic z owej urody, która podoba się ogółowi; ale była piękna tą pięknością łatwą do rozpoznania, którą zachwycają się tylko artyści. Malarz szukający na ziemi typu dla niebiańskiej czystości Maryi, żądający od wszelkiej natury kobiecej tych oczu skromnie dumnych, które odgadł Rafael, tych dziewiczych linii, często zrodzonych z przypadku poczęcia, ale które jedynie chrześcijańskie i czyste życie może stworzyć lub zachować, ten malarz zakochany w tak rzadkim modelu, odkryłby natychmiast w twarzy Eugenii wrodzoną szlachetność nieświadomą samej siebie, dostrzegłby pod tym spokojnym czołem cały świat miłości, a w oprawie jej oczu, w sposobie trzymania powiek, coś niewypowiedzianie boskiego. Rysy jej, rysunek głowy, których nigdy nie skaził ani nie znużył wyraz rozkoszy, podobne były do linii widnokręgu, tak łagodnie znaczących się w oddali spokojnych jezior. Ta fizjonomia spokojna, barwna, okolona blaskiem niby świeżo rozkwitły piękny kwiat, koiła duszę, odzwierciedlała urok sumienia, który się w niej odbijał i który nasycał jej spojrzenie. Eugenia była jeszcze na owym brzegu życia, gdzie kwitną dziecięce złudzenia, gdzie zrywa się stokrocie z rozkoszą później nieznaną. Toteż przeglądając się w zwierciadle, rzekła do siebie, nie wiedząc jeszcze, co to miłość:

– Jestem za brzydka. Nie zwróci na mnie uwagi.

Potem otworzyła drzwi wychodzące na schody i wyciągnęła szyję, nadsłuchując odgłosów w domu.

„Nie wstaje” – pomyślała, słysząc ranny kaszel Nanon oraz poczciwą dziewczynę kręcącą się, zamiatającą salę, zapalającą ogień, wiążącą psa i rozmawiającą z bydlętami w oborze. Natychmiast Eugenia zeszła i pobiegła do Nanon, która doiła krowę.

– Nanon, moja Nanon, zrób śmietanki do kawy dla kuzynka.

– Ależ panienko, trzeba było się wziąć do tego wczoraj – rzekła Nanon, parskając rubasznym śmiechem. – Nie mogę zrobić śmietanki. Panienki kuzynek jest milusi, milusi, naprawdę milusi. Nie widziała go pani w szlafroku z jedwabiu i złota. Ja go widziałam. Ma bieliznę tak cienką jak komża u naszego proboszcza.

– Nanon, zrób placuszek.

– A kto mi da drzewa do pieca, a mąki, a masła? – rzekła Nanon, która jako pierwszy minister pana Grandet nabierała czasami straszliwej ważności w oczach Eugenii i jej matki. – Mam okradać pana, aby dogadzać kuzynkowi? Poproś panienka o drzewo, o mąkę, o masło, toć to panienki ojciec, może panience dać. O, właśnie idzie, aby obejrzeć zakupy…

Eugenia uciekła do ogrodu, przerażona skrzypieniem schodów pod nogami ojca. Odczuwała już działanie tego głębokiego wstydu i tego swoistego poczucia własnego szczęścia, które każe mniemać, nie bez racji może, że myśli nasze są wypisane na czole i że biją każdego w oczy.

Spostrzegając nareszcie ogołocenie ojcowskiego domu, biedna dziewczyna czuła jak gdyby żal, że nie może go dostroić do elegancji kuzyna. Uczuła namiętne pragnienie, aby coś zrobić dla niego: co? Nie wiedziała. Prosta i szczera, oddawała się swej anielskiej naturze, nie strzegąc się ani swoich wrażeń, ani swoich myśli. Sam widok kuzyna obudził w niej wrodzone skłonności kobiety, a musiały się rozwinąć tym żywiej, gdyż doszedłszy dwudziestu trzech lat, Eugenia znajdowała się w pełni inteligencji i pragnień.

 

Pierwszy raz uczuła w sercu strach na widok ojca; ujrzała w nim pana swego losu, uczuła się występną wobec niego tym, że skryła mu jakąś myśl. Zaczęła iść szybkim krokiem, dziwiąc się, że oddycha czystszym powietrzem, że promienie słońca zdają się jej bardziej ożywcze, że czerpie z nich ciepło moralne, nowe życie. Podczas gdy szukała jakiegoś podstępu, aby zdobyć placuszek, pomiędzy Wielką Nanon a starym Grandet wszczął się spór równie rzadki między nimi jak jaskółki w zimie.

Uzbrojony w klucze stary przyszedł, aby wydać żywność na cały dzień.

– Czy zostało co chleba z wczoraj? – rzekł do Nanon.

– Ani okruszyny, proszę pana.

Grandet wziął wielki, okrągły bochenek, pięknie zatarty mąką i zabierał się do krajania, kiedy Nanon rzekła:

– Jest nas dziś pięcioro, proszę pana.

– Tak – odparł Grandet – ale ten bochenek waży sześć funtów; zostanie jeszcze. Zresztą te młode lalusie paryskie nie jadają chleba, zobaczysz.

– Zje z omastą – rzekła Nanon.

W Anjou omasta oznacza w popularnym słowniku to, co towarzyszy chlebowi, od masła rozsmarowanego na kromce – omasta zwyczajna – aż do konfitur brzoskwiniowych, najwykwintniejszej omasty. Wszyscy ci, którzy w dzieciństwie zlizywali omastę, a zostawiali chleb, zrozumieją doniosłość tego wyrażenia.

– Nie – odparł Grandet. – Tacy nie jedzą ani omasty, ani chleba. To niby panny na wydaniu.

Wreszcie, zarządziwszy oszczędny codzienny jadłospis, stary skierował się do sadu, zamykając starannie spiżarnię, kiedy Nanon zatrzymała go i rzekła:

– Proszę pana, niech pan da mąki i masła, zrobię dla dzieci placek.

– Cóż ty, dom chcesz zrabować dla mego bratanka?

– Tyle myślałam o pańskim bratanku co o psie, tyle co i pan sam. Ale, ale, toć pan mi dał sześć kawałków cukru, potrzeba mi osiem.

– Co ty, Nanon, jeszcze cię nigdy nie widziałem taką? Co tobie wlazło w głowę? Czy ty tu jesteś panią? Dostaniesz tylko sześć kawałków.

– No, a pański bratanek czym osłodzi kawę?

– Będzie miał dwa kawałki, ja się obejdę.

– Pan się obejdzie bez cukru, w pańskim wieku! Wolałabym kupić panu z własnej kieszeni.

– Nie mieszaj się do nieswoich rzeczy, patrz swego nosa.

Mimo spadku cen, cukier był zawsze w oczach bednarza najcenniejszym z towarów kolonialnych, zawsze kosztował dla niego sześć franków funt. Konieczność oszczędzania cukru, nabyta za cesarstwa, stała się jednym z jego niezniszczalnych nawyków.

Wszystkie kobiety, nawet najgłupsze, umieją kluczyć, aby dojść do celu. Nanon porzuciła sprawę cukru, aby wrócić do kwestii placka.

– Panienko – krzyknęła przez okno. – Czy panienka chce placek?

– Nie, nie – odparła Eugenia.

– No, Nanon – rzekł Grandet, słysząc głos córki – masz. – Otworzył skrzynię, gdzie była mąka, wydzielił miarkę i dodał kilka uncji masła do poprzednio ukrojonego kawałka.

– Potrzeba będzie drzewa na rozpalenie w piecu – rzekła nieubłagana Nanon.

– Więc dobrze, weź – odparł melancholijnie. – Ale w takim razie zrobisz nam ciasto z owocami i upieczesz cały obiad w piecu; w ten sposób nie będziesz rozpalała dwa razy.

– Juści – odparła Nanon – nie potrzebuje mi pan mówić.

Grandet objął swego ministra spojrzeniem niemal ojcowskim.

– Panienko – krzyknęła kucharka. – Będziemy mieli placek.

Stary Grandet wrócił, niosąc owoce i ułożył porcję na stole kuchennym.

– Widzi pan – rzekła Nanon – jakie ładne buciki ma pański bratanek. Co za skóra, a jak to pachnie! Czym to się czyści? Czy wziąć pańskie smarowidło na jajku?

– Nanon, ja myślę, że jajko zepsułoby tę skórę. Zresztą powiedz mu, że ty nie wiesz, jak się czyści safian – a tak, to jest safian! – wtedy sam kupi w Saumur tego co trzeba, aby się błyszczały. Słyszałem, że oni dodają cukru do szuwaksu, żeby nadać glans.

– To prawie do jedzenia – rzekła służąca, podnosząc buty do nosa. – O, o, pachną jak woda kolońska naszej pani. To zabawne!

– Zabawne! – rzekł stary. – Tobie się wydaje zabawne pakować w buty więcej pieniędzy, niż jest ich wart ten, który je nosi.

– Proszę pana – rzekła Nanon, gdy stary, przyniósłszy drugą porcję owoców, zamknął skrzynię. – Czy pan nie każe ugotować ze dwa razy na tydzień rosołu z przyczyny pańskiego…

– Owszem.

– Trzeba mi będzie iść do rzeźnika.

– Nie potrzeba, zrobisz rosół z drobiu, dzierżawcy ci dostarczą. Powiem Cornoillerowi, aby nastrzelał kruków; z tego jest najlepszy rosół.

– Czy to prawda, proszę pana, że one jedzą trupy?

– Głupia jesteś, Nanon! Jedzą jak wszyscy, to co znajdą. Czy my nie żyjemy z trupów? Czym są sukcesje?

Stary Grandet, nie mając już nic do zarządzenia, wydobył zegarek; widząc, że ma jeszcze pół godziny czasu przed śniadaniem, wziął kapelusz, zaszedł uściskać córkę i rzekł:

– Czy chcesz się przejść nad Loarą po moich łąkach? Mam tam interes.

Eugenia poszła włożyć słomkowy kapelusz, podszyty różową materią, po czym ojciec i córka zeszli krętą uliczką aż na rynek.

– Gdzież pan tak wcześnie rano? – spytał rejent Cruchot, spotkawszy starego.

– Zobaczyć coś – odparł Grandet, nie mając złudzeń co do rannej przechadzki swego przyjaciela.

Kiedy stary Grandet szedł coś obejrzeć, rejent wiedział z doświadczenia, że zawsze można przy nim coś zarobić. Udał się z nim.

– Idziesz, Cruchot? – rzekł Grandet. – Jesteśmy przyjaciółmi, pokażę ci, że to jest głupstwo sadzić topole w dobrej ziemi.

– Więc pan liczysz za nic sześćdziesiąt tysięcy franków, które pan zgarnął za topole na swoich łąkach nad Loarą – rzekł rejent, otwierając zdumione oczy. – Czy to nie było szczęście? Wyciąć topole w chwili, gdy w Nantes brakowało białego drzewa i sprzedać je po trzydzieści franków!

Eugenia słuchała, nie wiedząc, że zbliża się najuroczystsza chwila jej życia i że rejent ściągnie na nią ojcowski i bezapelacyjny wyrok. Grandet doszedł do wspaniałych łąk, jakie miał nad Loarą, gdzie trzydziestu robotników pracowało nad oczyszczeniem, zasypaniem i zrównaniem gruntu, w którym niegdyś rosły topole.

– Patrz, Cruchot, ile topola zabiera gruntu – rzekł stary do rejenta. – Janie – krzyknął do robotnika – zmierz no sążniem we wszy-wszy-y-stkich kierunkach.

– Cztery razy po osiem stóp – odparł robotnik, skończywszy.

– Trzydzieści dwie stopy straty – rzekł Grandet do rejenta. – Miałem z tej strony trzysta topól, prawda? Otóż, trzy… sta trzy… sta razy trzy… trzy… dzieści dwie stopy zja… zjadały mi pięćset siana; dodaj pan dwa razy tyle po bo-okach, tysiąc pięćset; środkowe rzędy tyleż. Zatem, li… liczmy tysiąc wiązek sia-a-ana.

– Ba – rzekł Cruchot, aby dopomóc przyjacielowi. – Tysiąc wiązek tego siana jest warte około sześciuset franków.

– Powiedz pan ty… tysiąc dwie… dwieście, bo trzysta do czte-czterystu za potraw. Zatem, li… li… liczmy, że że ty… tysiąc dwieście franków ro-ro-rocznie przez czterdzieści lat da-da-daje razem z proce-centem składanym, który znasz…

– Niech będzie sześćdziesiąt tysięcy – rzekł rejent.

– Niech będzie, tylko sze-sze-sześćdziesiąt tysięcy. Zatem – rzekł winiarz, już się nie jąkając – dwa tysiące topól czterdziestoletnich nie dałyby mi ani pięćdziesięciu tysięcy. Jest strata. Doszedłem tego – rzekł Grandet, prostując się z dumą. – Janie – podjął – zasypiesz dziury, wyjąwszy od strony Loary, gdzie zasadzisz topole, które kupiłem. Kiedy je wpuszczę w rzekę, będą się żywiły na koszt rządu – dodał, zwracając się do Cruchota i poruszając naroślą na nosie, co zastępowało najironiczniejszy z uśmiechów.

– To jasne, topole powinno się sadzić tylko w chudej ziemi – rzekł Cruchot zdumiony rachunkiem Grandeta.

– Tak, panie – rzekł bednarz drwiąco.

Eugenia, która patrzyła na cudny pejzaż Loary, nie słuchając obliczeń ojca, nadstawiła ucha na słowa Cruchota, słysząc, jak mówi do starego:

– He, he, sprowadziłeś pan sobie zięcia z Paryża, całe Saumur mówi tylko o pańskim bratanku. Będę miał niedługo kontrakcik do sporządzenia, papo Grandet.

– Wcze-e-eśnie pan wstał, aby mi to po-powiedzieć – odparł Grandet, podkreślając tę uwagę ruchem swej narośli. – Więc do-o-o-brze, stary kamracie, będę szczery i powiem ci to, co chciałeś wiedzieć. Wolałbym raczej, wi-wi-widzisz pan, wrzu-wrzu-wrzucić córkę do rzeki, niż ją dać temu ku-u-uzynkowi; mo-mo-możesz pan to opowiedzieć. Ale nie, pozwól ga-gadać ludziom.

Odpowiedź ta wstrząsnęła Eugenią. Odległe nadzieje, które zaczynały lęgnąć się w jej sercu, zakwitły nagle, ziściły się i wydały pęk kwiatów, które ujrzała ścięte i leżące na ziemi. Od wczoraj przywiązała się do Karola wszystkimi więzami szczęścia łączącymi dusze; odtąd miało je wzmocnić cierpienie. Czyż nie jest szlachetną cechą kobiety, że bardziej ją wzrusza wymowa niedoli niż przepychy szczęścia? Jakim cudem uczucie ojcowskie mogło wygasnąć w sercu ojca? Jakiej zbrodni winien był Karol? – tajemnicze pytanie! Już jej rodząca się miłość, ta głęboka tajemnica, spowiła się w zagadki. Nogi jej drżały w powrotnej drodze; stara, ciemna ulica, dla niej tak wesoła, wydała jej się dziwnie smutna; owionęła ją melancholia, wyciśnięta tam przez czas i przez martwe przedmioty. Nie brakowało jej żadnego z doświadczeń miłości. O kilka kroków od domu wyprzedziła ojca i zapukawszy, czekała go u bramy. Ale Grandet, ujrzawszy w ręku rejenta gazetę jeszcze niewyjętą z opaski, spytał:

– Po czemu renta?

– Nie chcesz mnie słuchać, Grandet – odparł Cruchot. – Kupuj prędko; w dwa lata można jeszcze zarobić dwadzieścia od stu, poza bardzo przyzwoitym procentem, pięć tysięcy funtów od osiemdziesięciu tysięcy. Renta jest po osiemdziesiąt franków pięćdziesiąt centymów.

– Zobaczę, zobaczę – odparł Grandet, pocierając sobie podbródek.

– Och, Boże! – rzekł rejent.

– Co się stało? – wykrzyknął Grandet w chwili, gdy Cruchot podsuwał mu dziennik, mówiąc:

– Czytaj pan.

Pan Grandet, jeden z najbardziej poważanych przemysłowców paryskich, zastrzelił się wczoraj, wróciwszy jak zwykle z giełdy. Przesłał prezydentowi Izby Poselskiej swoją dymisję; również złożył funkcje sędziego w trybunale handlowym. Zrujnowały go upadłości panów Roguin i Souchet, jego rejenta i agenta giełdowego. Mimo to poważanie, jakim cieszył się pan Grandet oraz jego kredyt były takie, że z pewnością znalazłby pomoc na rynku paryskim. Ubolewania godne jest, że ten człowiek tak godny szacunku uległ pierwszemu odruchowi rozpaczy etc.

– Wiedziałem o tym – rzekł winiarz.

Słowa te zmroziły pana Cruchot, który mimo swej notariuszowskiej obojętności uczuł chłód na plecach na myśl, że może Grandet paryski na próżno błagał o miliony Grandeta z Saumur.

– A jego syn, taki wesoły wczoraj…

– Nie wie jeszcze nic – odparł Grandet z tym samym spokojem.

– Bywaj pan zdrów, Grandet – rzekł Cruchot, który zrozumiał wszystko i poszedł uspokoić prezydenta de Bonfons.

Po powrocie Grandet zastał śniadanie gotowe. Pani Grandet, której Eugenia skoczyła na szyję z owym serdecznym wylaniem, jakie rodzi się z tajemnego zmartwienia, siedziała już na swoim krześle i robiła na drutach mitenki.

– Możecie państwo jeść – rzekła Nanon, która zbiegła na dół po cztery schody. – Dziecko śpi jak aniołek. Jaki on ładniusi z zamkniętymi oczami! Weszłam, zawołałam go! Aha, nic a nic.

– Daj mu spać – rzekł Grandet. – Obudzi się zawsze dość wcześnie, aby usłyszeć złe nowiny.

– Co się takiego stało? – spytała Eugenia, kładąc do kawy dwa maleńkie kawałki cukru, jakie stary lubił sam rąbać w wolnych chwilach. Pani Grandet, która nie odważyła się zadać tego pytania, spojrzała na męża.

– Ojciec jego strzelił sobie w łeb.

– Stryj?… – spytała Eugenia.

– Biedny chłopiec! – wykrzyknęła pani Grandet.

– Tak, biedny – odparł Grandet. – Nie ma ani grosza.

– Ba, śpi, jakby był królem całego świata – rzekła Nanon tkliwie.

Eugenia przestała jeść. Serce się jej ścisnęło, tak jak się ściska serce, kiedy po raz pierwszy współczucie obudzone nieszczęściem kochanego człowieka rozleje się po całym ciele kobiety. Biedna dziewczyna zapłakała.

– Nie znałaś stryja, po co płaczesz? – rzekł ojciec, rzucając jej spojrzenie zgłodniałego tygrysa, jakim patrzył z pewnością na swoje kupy złota.

– Ależ proszę pana – rzekła służąca – któż by się nie litował nad biednym chłopczyną, który śpi jak zabity, nie znając swego losu?

– Nie mówię do ciebie, Nanon, trzymaj język za zębami.

 

Eugenia zrozumiała w tej chwili, że kochająca kobieta powinna zawsze skrywać swoje uczucia. Nie odpowiedziała.

– Aż do mego powrotu, mam nadzieję, żono, że nie powiesz mu o niczym – dodał starzec. – Wrócę w południe na drugie śniadanie i pomówię z bratankiem o jego interesach. Co do ciebie, moja panno, jeżeli z powodu tego cacusia płaczesz, możesz sobie tego oszczędzić. Pojedzie w te pędy do Indii, nie zobaczysz go już…

Ojciec wziął rękawiczki, włożył je ze zwykłym spokojem, obciągnął je na palcach i wyszedł.

– Och, mamo, duszę się – wykrzyknęła Eugenia, znalazłszy się sama z matką. – Nigdy w życiu tak nie cierpiałam.

Pani Grandet, widząc, że córka blednie, otworzyła okno i dała jej odetchnąć powietrzem.

– Lepiej mi – rzekła Eugenia po chwili.

To nerwowe wzruszenie w naturze dotąd na pozór chłodnej i spokojnej oddziałało na panią Grandet, która spojrzała na córkę z ową sympatyczną intuicją, jaką obdarzone są matki wobec przedmiotu swojej czułości. Zrozumiała wszystko. Bo też w istocie życie słynnych węgierskich sióstr, spojonych ze sobą przez omyłkę przyrody, nie było bliższe niż życie Eugenii i jej matki, wciąż razem przy tym oknie i razem w kościele, i oddychających we śnie tym samym powietrzem.

– Moje biedne dziecko! – rzekła pani Grandet, biorąc głowę Eugenii i tuląc ją do piersi.

Na te słowa córka podniosła głowę, zwróciła na matkę pytające spojrzenie, zbadała jej tajemne myśli i rzekła:

– Po co go wysyłać do Indii? Jeżeli jest nieszczęśliwy, czyż nie powinien zostać tutaj, czyż nie jest naszym najbliższym krewnym?

– Tak dziecko, to byłoby bardzo naturalne, ale ojciec ma swoje racje, musimy je uszanować.

Matka i córka usiadły w milczeniu jedna na swoim wysokim fotelu, druga na krzesełku; obie podjęły swoje robótki. Zdjęta wdzięcznością dla tej cudownej inteligencji serca, jaką okazała matka, Eugenia ucałowała jej rękę, mówiąc:

– Jaka ty jesteś dobra, droga mamo.

Te słowa rozpromieniły starą twarz matczyną, zwiędłą od długiej boleści.

– Podobał ci się? – spytała Eugenia.

Pani Grandet odpowiedziała jedynie uśmiechem; po czym, po chwili milczenia, rzekła po cichu:

– Czyżbyś go już kochała? To byłoby niedobrze.

– Niedobrze? – odparła Eugenia. – Czemu? Podoba się tobie, podoba się Nanon, czemuż mnie nie miałby się podobać? Wiesz, mamo, nakryjmy mu do śniadania.

Odłożyła robótkę, matka zrobiła to samo, mówiąc:

– Oszalałaś!

Ale zgodziła się usprawiedliwić szaleństwo córki, dzieląc je. Eugenia zawołała Nanon.

– Co panienka jeszcze chce?

– Nanon, będziesz miała śmietankę na południe?

– A, na południe tak – odparła stara służąca.

– Więc dobrze, daj mu kawy bardzo mocnej, słyszałam od pana des Grassins, że w Paryżu robią bardzo mocną kawę. Daj dużo kawy.

– A skąd wezmę?

– Kup.

– A jeśli pan mnie spotka?

– Jest na łąkach.

– Biegnę. Ale pan Fessart już mnie pytał, czy u nas są trzej królowie, kiedy zażądałam świecy. Całe miasto będzie wiedziało o naszych zbytkach.

– Jeśli ojciec spostrzeże coś – rzekła pani Grandet – zdolny by był nas wybić.

– Więc dobrze, wybije nas, przyjmiemy jego ciosy na klęczkach.

Za całą odpowiedź pani Grandet podniosła oczy do nieba. Nanon włożyła czepek i wyszła. Eugenia wydała bieliznę stołową, poszła przynieść trochę winogron, które dla zabawy wieszała na burkach na strychu. Szła lekko przez korytarz, aby nie obudzić kuzyna; pod drzwiami nie mogła się wstrzymać, aby nie posłuchać oddechu, który od czasu do czasu wymykał się równo z jego ust.

„Nieszczęście czuwa, gdy on śpi” – powiadała sobie.

Wzięła najzieleńsze liście wina, ułożyła grona tak smacznie, jak mógłby to uczynić stary kucharz i przyniosła je triumfalnie na stolik. Zgarnęła w kuchni gruszki policzone przez ojca i ułożyła je w kształt piramidy na liściach. Chodziła, wracała, biegała, skakała. Chciałaby złupić cały dom, ale ojciec miał klucze od wszystkiego. Nanon wróciła z dwoma świeżymi jajkami. Widząc jajka, Eugenia miała ochotę rzucić się jej na szyję.

– Nasz dzierżawca z Lande miał je w koszyku, poprosiłam go i dał mi, żeby mi zrobić przyjemność: poczciwina!

Po dwóch godzinach starań, podczas których Eugenia porzuciła dwadzieścia razy robótkę, aby iść popatrzeć na kipiącą kawę, aby słuchać hałasu, jaki robił jej kuzyn wstając, zdołała przyrządzić śniadanie bardzo skromne, niekosztowne, ale straszliwie odbijające od zadawnionych domowych obyczajów. Drugie śniadanie jadło się, stojąc: dla każdego kawałek chleba, trochę masła lub owoców i szklaneczka wina. Widząc stolik umieszczony koło ognia, fotel przed nakryciem kuzyna, widząc dwa talerze z owocami, kieliszek na jajka, butelkę białego wina, chleb, cukier na spodku, Eugenia zadrżała na całym ciele na samą myśl o spojrzeniu, jakim zmierzyłby ją ojciec, gdyby wszedł w tej chwili. Toteż często spoglądała na zegar, aby obliczyć, czy kuzyn zdoła skończyć śniadanie przed powrotem starego.

– Bądź spokojna, Eugenio, jeżeli ojciec przyjdzie, wezmę wszystko na siebie – rzekła pani Grandet.

Eugenia nie mogła wstrzymać łez.

– Och, droga mamo – wykrzyknęła. – Nie dosyć cię kochałam!

Karol, nakręciwszy się bez końca po pokoju, wszedł wreszcie, nucąc. Szczęściem była dopiero jedenasta. Paryżanin! Wystroił się z taką kokieterią, jak gdyby się znajdował w pałacu szlachetnej damy, która obecnie podróżowała po Szkocji. Wszedł z ową pogodną miną, z którą młodym tak jest do twarzy i która sprawiła Eugenii smutną radość. Przyjął z humorem rozsypanie się w gruzy swoich zamków na lodzie i powitał ciotkę wesoło.

– Czy dobrze droga ciocia spała? A ty, kuzynko?

– Doskonale; ale pan? – rzekła pani Grandet.

– Ja, doskonale.

– Musi kuzyn być głodny – rzekła Eugenia. – Proszę siadać do stołu.

– Ależ ja nigdy nie śniadam przed południem, to znaczy zaraz po wstaniu. Jednakże tak licho karmiono mnie w drodze, że poddaję się chętnie. Zresztą… – Wydobył najpiękniejszy, płaski zegareczek, jaki wyszedł z pracowni Bregueta. – Oho! Ależ to dopiero jedenasta. Wstałem tak wcześnie…

– Wcześnie!… – powtórzyła pani Grandet.

– Tak, ale chciałem uporządkować swoje rzeczy. Więc dobrze, chętnie zjadłbym coś, jakiś kawałek drobiu, skrzydełko kuropatwy.

– Matko najświętsza! – wykrzyknęła Nanon, słysząc te słowa.

„Kuropatwę” – rzekła w duchu Eugenia, która byłaby chciała opłacić kuropatwę całym swoim skarbem.

– Niech pan siada – rzekła ciotka.

Dandys osunął się na fotel niby ładna kobieta, która się pozuje na kanapie. Eugenia i jej matka wzięły krzesła i siadły koło niego przy ogniu.

– Panie zawsze mieszkają tutaj? – spytał Karol, któremu sala wydała się w dzień jeszcze brzydsza niż przy świecach.

– Zawsze – odparła Eugenia, patrząc na niego. – Zawsze z wyjątkiem winobrania. Wtedy jedziemy pomagać Nanon i mieszkamy wszyscy w opactwie Noyers.

– Nigdy nie wychodzą panie na przechadzkę?

– Czasami w niedzielę po nieszporach, kiedy jest ładnie – odparła pani Grandet. – Idziemy na most albo przyjrzeć się koszeniu siana.

– Czy mają tu panie teatr?

– Teatr! – wykrzyknęła pani Grandet. – Oglądać aktorów, komediantów? Ależ proszę pana, czy pan nie wie, że to śmiertelny grzech!

– Ma pan, drogi paniczu – rzekła Nanon, przynosząc jajka. – Dajemy panu kurczęta w skorupkach.

– O, świeże jajka – rzekł Karol, który jak człowiek przyzwyczajony do zbytku, nie myślał już o kuropatwie. – Ale to rozkoszne! A gdybyś jeszcze miała tak kawałek masła, moje drogie dziecię.

– Ba, masło! W takim razie nie będzie placka – rzekła służąca.

– Ależ dajże masło, Nanon – wykrzyknęła Eugenia.

Młoda dziewczyna przyglądała się kuzynowi łamiącemu chleb i znajdowała w tym tyle przyjemności, ile najczulsza gryzetka12 paryska znajduje jej w oglądaniu melodramatu z triumfującą niewinnością. Prawda, iż Karol, wychowany przez uroczą matkę, rozpieszczony przez modną kobietę, miał ruchy pełne wdzięku, wykwintne, miękkie jak ruchy młodej elegantki.

Współczucie i tkliwość młodej dziewczyny mają działanie iście magnetyczne. Toteż Karol, widząc, że jest przedmiotem względów kuzynki i ciotki, nie mógł się obronić działaniu uczuć, które promieniowały ku niemu, opływając go jak fala. Rzucił na Eugenię spojrzenie pełne dobroci i pieszczoty, spojrzenie podobne do uśmiechu. Spostrzegł, patrząc na Eugenię, wyborną harmonię rysów tej czystej twarzy, jej niewinny wyraz, wspaniały blask oczu, w których iskrzyły się młode myśli miłosne i nieświadome pragnienie rozkoszy.

12gryzetka (z fr.) – daw. dziewczęta utrzymujące się z pracy w zakładach krawieckich, kapeluszniczych, jako ekspedientki rozmaitych sklepów itp. [przypis edytorski]