Za darmo

Eugenia Grandet

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tak, moje dziecko – rzekł, całując córkę w policzki. – Ja pracuję dla ciebie, widzisz, ja pragnę twego szczęścia. Aby być szczęśliwym, trzeba pieniędzy. Bez pieniędzy, kaput! Ot, masz tu nowiutkiego napoleona, sprowadziłem go z Paryża. Dalibóg, nie mam w domu ani kruszyny złota. Ty jedna masz tutaj złoto. Pokaż mi swoje złoto, dziecino.

– E, za zimno jest, jedzmy śniadanie – odparła Eugenia.

– Więc dobrze, potem. To ci dobrze zrobi na trawienie. Ten grubas des Grassins przysłał nam to wszystko – dodał. – Jedzcie, dzieci, to nas nie kosztuje ani szeląga. Dobrze sobie radzi des Grassins, kontent jestem z niego. Filut pracuje dla Karola i to gratis. Bardzo dobrze układa interesy biednego nieboszczyka brata. Au, au – rzekł z pełnymi ustami. – Ale to dobre! Jedz jeszcze, pani Grandet, to syci co najmniej na dwa dni.

– Nie jestem głodna. Nie mam zdrowia, wiesz o tym.

– Ale, ale, możesz sobie napchać kuferek bez obawy, aby ci miał trzasnąć. Ty jesteś la Bertellière, solidna, trwała kobieta. Jesteś ociupinkę żółta, ale ja lubię żółty kolor.

Oczekiwanie haniebnej i publicznej śmierci mniej jest może okropne dla skazańca niż dla pani Grandet i jej córki było oczekiwanie wypadków, które miały zakończyć to rodzinne śniadanie. Im weselej mówił i jadł stary winiarz, tym bardziej ściskało się serce obu kobiet. Córka miała bodaj oparcie w tym położeniu: czerpała siłę ze swojej miłości.

„Dla niego” – powiadała sobie – „zniosłabym tysiąc razy śmierć”.

Z tą myślą spoglądała na matkę oczami iskrzącymi się męstwem.

– Zabierz to wszystko – rzekł Grandet do Nanon, kiedy koło jedenastej śniadanie się skończyło. – Wygodniej nam tu będzie obejrzeć twój mały skarbczyk, Eugenio. Mały, na honor, nie. Ty masz na czysto pięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt dziewięć franków; a czterdzieści dzisiejsze, to robi sześć tysięcy franków bez jednego. Więc dobrze; dam ci, słyszysz dziecko, tego franka, żeby dopełnić sumy, bo widzisz, córuchno… Hę, co ty tu nadsłuchujesz? Zabieraj się, Nanon, idź do swojej roboty – rzekł stary.

Nanon znikła.

– Słuchaj, Geńciu, musisz mi dać swoje złoto. Nie odmówisz go swemu ojcu, prawda, córuchno?

Obie kobiety zmartwiały.

– Nie mam już złota, nie mam. Miałem, nie mam. Dam ci sześć tysięcy franków w funtach, ulokujesz je tak, jak ci powiem. Nie trzeba już myśleć o tuzinie. Kiedy cię wydam za mąż, co niedługo nastąpi, znajdę ci męża, który ci będzie mógł ofiarować taki tuzin, że długo będą o nim mówili w okolicy. Słuchajże, córuchno. Nastręcza się ładna okazja: możesz ulokować swoje sześć tysięcy w rencie; będziesz miała co pół roku blisko dwieście franków procentu, bez podatków, bez reperacji, czy deszcz, czy pogoda, czy grad, czy śnieg, nic nie będzie mogło naruszyć twego dochodu. Ciężko ci może rozstać się ze swoim złotem, córuchno? Przynieś mi je i tak, przynieś. Uzbieram ci na nowo złota, holenderskich dukatów, portugałów, rupii, genuinów; z tym, co ci dam na urodziny za trzy lata odbudujesz sobie połowę twego złotego skarbu. Co powiadasz, córuchno? Podnieśże główkę. No, idź, przynieś złotko. Powinnaś mnie ucałować za to, że ci tak zdradzam tajemnice życia i śmierci talarów. Doprawdy, talary żyją i mnożą się jak ludzie: chodzi to, rusza się, krząta, poci się, pracuje…

Eugenia wstała, ale zrobiwszy kilka kroków w stronę drzwi, odwróciła się nagle, popatrzyła ojcu w twarz i rzekła:

– Nie mam już mojego złota.

– Nie masz już swojego złota! – wykrzyknął Grandet, prężąc się na nogach niby koń, który usłyszał o dziesięć kroków wystrzał armatni.

– Nie, nie mam.

– Żartujesz, Eugenio.

– Nie.

– Kroćset fur beczek!

Kiedy bednarz tak zaklął, podłoga się trzęsła.

– Matko Najświętsza! Pani nasza blednie – krzyknęła Nanon.

– Mężu, twoje gniewy wpędzą mnie do grobu – rzekła biedna kobieta.

– Ta ta ta ta, wy tam, w waszej rodzinie, nie umieracie nigdy! – Eugenio, coś ty zrobiła ze swoim złotem? – krzyknął, idąc ku niej.

– Ojcze – rzekła dziewczyna u kolan pani Grandet. – Matka moja cierpi. Nie zabijaj jej ojcze, patrz.

Grandet przeraził się bladości rozlanej po licach żony, początkowo tak żółtej.

– Nanon, pomóż mi się położyć – rzekła matka słabym głosem. – Umieram.

Nanon podała ramię pani, tak samo Eugenia, i nie bez wielkiego trudu zdołały ją zaprowadzić na górę, bo omdlewała przy każdym kroku. Grandet został sam. Mimo to w chwilę potem wszedł na kilka schodów i krzyknął:

– Eugenio, gdy matka się położy, zejdziesz tutaj.

– Tak, ojcze.

Zeszła niebawem, uspokoiwszy matkę.

– Moje dziecko – rzekł Grandet. – Powiesz mi, gdzie jest twój skarb.

– Ojcze, jeżeli robisz mi podarki, których nie jestem całkowitą panią, odbierz je – odparła zimno Eugenia, biorąc napoleona z kominka i podając mu go.

Grandet chwycił żywo pieniądz i wpuścił go do kieszeni.

– Myślę sobie, że już ci nic nie dam więcej – rzekł. – Ani tycio! – dodał, strzelając paznokciem o ząb. – Gardzisz zatem swoim ojcem, nie masz do niego zaufania, nie wiesz, co to jest ojciec? Jeżeli nie jest dla ciebie wszystkim, jest niczym. Gdzie jest twoje złoto?

– Ojcze, kocham cię i szanuję mimo twego gniewu, ale zwracam ci pokornie uwagę, że ja mam dwadzieścia dwa lata. Dość często powiadałeś mi, że jestem pełnoletnia; nie dziw się, że wiem o tym. Zrobiłam z mymi pieniędzmi to, co mi się podobało i bądź pewien, że są dobrze umieszczone.

– Gdzie?

– To święta tajemnica – odparła. – Czy ty nie masz swoich tajemnic?

– Czy nie jestem głową rodziny, czy nie mogę mieć swoich interesów?

– To też jest mój interes.

– Ten interes musi być zły, skoro go nie możesz powiedzieć ojcu, panno Grandet.

– Jest wyborny, ale nie mogę go zwierzyć memu ojcu.

– Powiedz przynajmniej, kiedy oddałaś swoje złoto?

Eugenia poruszyła głową przecząco.

– Miałaś je jeszcze w dniu swoich urodzin?

Eugenia, która stała się równie chytra przez miłość jak ojciec nim był przez skąpstwo, powtórzyła ten sam ruch.

– Widział kto kiedy podobny upór i podobną kradzież – wołał Grandet głosem coraz silniejszym, stopniowo napełniając nim dom. – Jak to! Tu, w moim własnym domu, u mnie, ktoś wziął twoje złoto, jedyne złoto, które było w domu? I ja nie będę wiedział kto? Złoto to jest droga rzecz. Najuczciwsza dziewczyna może popełnić błąd, dać nie wiem co, to się widzi nawet w pańskich domach, nawet u mieszczan; ale dać złoto… bo ty je dałaś komuś, co?

Eugenia stała niewzruszona.

– Widział kto podobną dziewczynę! Czy ja jestem twoim ojcem? Jeżeli je ulokowałaś, musisz mieć kwit…

– Czy miałam prawo, powiedz, ojcze, zrobić z nim, co mi się podobało? Czy było moje?

– Ty jesteś dziecko.

– Pełnoletnie.

Oszołomiony logiką córki, Grandet zbladł, zatrząsł się, zaklął; po czym, odzyskując mowę, krzyknął:

– Przeklęte, złe dziewczysko. Ha, ty złe nasienie, wiesz, że cię kocham i nadużywasz tego. Zarzyna swego ojca! Do kroćset, tyś z pewnością rzuciła nasz majątek pod nogi tego golca, co to nosi buty z safianu. Kroćset fur beczek! Nie mogę cię wydziedziczyć, do stu kaduków, ale przeklinam ciebie, twego kuzyna i twoje dzieci. Nic z tego dobrego nie wyniknie, słyszysz? Jeżeli to Karolowi… Ale nie, to niemożliwe. Co! Ten fircyk miałby mnie ograbić?…

Popatrzył na córkę, która stała niema i zimna.

– Nie ruszy się, nie mrugnie, jest bardziej Grandetówna niż ja Grandet.

– Nie dałaś choć swego złota za nic, mam nadzieję. No, powiedz?

Eugenia zmierzyła ojca ironicznym spojrzeniem, które go wzburzyło.

– Eugenio, jesteś u mnie, jestem twoim ojcem. Jeżeli chcesz zostać w moim domu, powinnaś się poddać moim rozkazom. Księża nakazują ci słuchać mnie.

Eugenia pochyliła głowę.

– Obrażasz mnie w tym, co mam najdroższego – ciągnął. – Nie chcę cię widzieć, póki się nie ugniesz. Idź do swego pokoju. Zostaniesz w nim, aż ci pozwolę wyjść. Nanon zaniesie ci chleb i wodę. Słyszałaś? Ruszaj.

Eugenia zalała się łzami i uciekła do matki. Obszedłszy wiele razy swój ogród, brnąc w śniegu i nie czując zimna, Grandet domyślił się, że córka musi być u matki. Uszczęśliwiony, że ją schwyci na złamaniu jego rozkazów, wdrapał się na schody ze zwinnością kota i zjawił się w pokoju pani Grandet w chwili, gdy ta gładziła włosy Eugenii, tulącej twarz do piersi matczynej.

– Pociesz się, biedne dziecko, ojciec się ułagodzi.

– Nie ma już ojca – rzekł bednarz. – Czy to w istocie ty i ja, moja żono, wydaliśmy na świat tę nieposłuszną córkę? Ładne wychowanie, a zwłaszcza religijne! I co, nie jesteś w swoim pokoju? Do więzienia, moja panno, do więzienia.

– Chcesz mnie pozbawić córki, mężu? – rzekła pani Grandet, ukazując twarz zaczerwienioną od gorączki.

– Jeżeli chcesz ją mieć z sobą, wynoście mi się obie z domu. Do kroćset, gdzie jest złoto? Co się stało ze złotem?

Eugenia wstała, rzuciła ojcu dumne spojrzenie i przeszła do swego pokoju, który stary zamknął na klucz.

– Nanon! – krzyknął. – Zgaś ogień w sali.

Usiadł przy kominku w pokoju żony, mówiąc:

– Dała je z pewnością temu nędznemu uwodzicielowi, Karolowi, który czyhał tylko na nasze pieniądze.

W niebezpieczeństwie, jakie groziło córce, i w swoim uczuciu dla niej pani Grandet znalazła dość siły, aby pozostać na pozór zimna, niema i głucha.

– Nie wiedziałam nic o tym wszystkim – rzekła, obracając się do ściany, aby nie czuć płonących spojrzeń męża. – Cierpię tak od twojej gwałtowności, że, jeśli mam wierzyć swoim przeczuciom, nie wyjdę z tego pokoju, wyniosą mnie. Mogłeś mnie oszczędzać w tej chwili, mnie, która nigdy nie sprawiłam ci zmartwienia, przynajmniej tak sądzę. Córka kocha cię; wierzę, że jest niewinna jak nowo narodzone dziecię; toteż nie rób jej przykrości, odwołaj swój wyrok. Zimno jest bardzo, możesz ją przyprawić o ciężką chorobę.

 

– Nie chcę jej widzieć ani z nią mówić. Zostanie w pokoju o chlebie i wodzie, aż spełni wolę swego ojca. Co, u diaska, ojciec rodziny ma prawo wiedzieć, dokąd idzie złoto z jego domu! Miała jedyne rupie, jakie są może we Francji, dukaty genueńskie, holenderskie.

– Ależ mężu, Eugenia jest naszym jedynym dzieckiem i choćby je nawet rzuciła do wody…

– Do wody – krzyknął stary. – Do wody! Tyś oszalała, pani Grandet. Co powiedziałem, to powiedziałem; wiesz o tym. Jeżeli chcesz mieć spokój w domu, wyspowiadaj córkę, weź ją na spytki: kobiety rozumieją się na tym lepiej od nas. Cokolwiek mogła zrobić, nie zjem jej. Czy się mnie boi? Gdyby nawet wyzłociła swego kuzyna od stóp do głów jest na pełnym morzu, nie możemy go ścigać.

– Mężu… – Podniecona atakiem nerwowym albo nieszczęściem córki, które pobudziło jej tkliwość i jej inteligencję, pani Grandet ujrzała w tej chwili straszliwą wróżbę w narośli na nosie męża; zmieniła więc myśl, nie zmieniając tonu. – Mężu, czyż ja mam nad nią więcej władzy niż ty sam? Nic mi nie powiedziała, wdała się w ciebie.

– Kroćset diabłów, jakaś ty wyszczekana dzisiaj! Ta ta ta ta, ty sobie kpisz ze mnie, tak mi się widzi. Zmówiłyście się z sobą.

Popatrzył bystro na żonę.

– Doprawdy, mężu, jeżeli chcesz mnie zabić, postępuj tylko tak dalej. Powiadam ci i choćby mnie to miało kosztować życie, powtórzę raz jeszcze: źle postępujesz z córką, ona jest rozsądniejsza od ciebie. Te pieniądze były jej; mogła z nich zrobić tylko dobry użytek, a sam Bóg tylko ma prawo znać nasze dobre czyny. Mężu, błagam cię, pojednaj się z Eugenią, przywróć jej swoje łaski… Złagodzisz w ten sposób cios, jaki mi zadał twój gniew, ocalisz mi może życie. Mężu, oddaj mi moją córkę!

– Zmykam – rzekł. – Dom jest nie do wytrzymania, matka i córka rezonują i rozprawiają jak… Brrr… Tfy!… ładną mi wyprawiłyście kolędę. Eugenio! – krzyknął. – Tak, tak, płacz. Będziecie żałować tego co robicie, słyszysz. Na co ci się zda łykać pana Boga sześć razy na kwartał, jeśli dajesz po kryjomu złoto ojca próżniakowi, który ci zeżre serce, gdy już będziesz miała dla niego tylko to. Zobaczysz, co jest wart twój Karol ze swymi safianowymi trzewikami i z miną niewiniątka. Nie ma serca ani duszy, skoro śmie zabierać skarb biednej dziewczyny bez pozwolenia rodziców.

Gdy tylko drzwi od ulicy zamknęły się za starym, Eugenia wyszła z pokoju i podbiegła do matki.

– Mężna byłaś, mamo, dla swego dziecka – rzekła.

– Widzisz, dziecko, dokąd nas prowadzą rzeczy zakazane?… Wpędziłaś mnie w kłamstwo.

– Och, poproszę Boga, aby ukarał tylko mnie.

– Czy to prawda – rzekła wystraszona Nanon, wchodząc – że panienka ma być na chlebie i wodzie przez resztę życia?

– Cóż to znaczy, Nanon – rzekła spokojnie Eugenia.

– Och, ja tam nie będę jadła omasty, kiedy nasza panienka je suchy chleb. Nie, nie.

– Ani słowa o tym wszystkim, Nanon – rzekła Eugenia.

– Zamknę gębę na klucz, ale zobaczy panienka!

Pierwszy raz od dwudziestu czterech lat Grandet jadł obiad sam.

– No i co, został pan wdowcem – rzekła Nanon. – To bardzo przykro być wdowcem, kiedy się ma dwie kobiety w domu.

– Nie gadam z tobą. Trzymaj gębę albo fora ze dwora. Co ty tam masz w garnku, słyszę, że się coś gotuje?

– Topię tłuszcz…

– Będą goście wieczór, zapal ogień.

Cruchotowie, pani des Grassins i jej syn przyszli o ósmej i zdziwili się, że nie widzą ani pani Grandet, ani jej córki.

– Żona jest trochę cierpiąca, Eugenia została przy niej – odparł stary winiarz, którego twarz nie zdradzała żadnego wzruszenia.

Po godzinie spędzonej na nieznaczących rozmówkach, pani des Grassins, która poszła odwiedzić panią Grandet, zeszła; każdy zapytał jej po kolei:

– Jak się ma pani Grandet?

– Niedobrze, wcale niedobrze. Stan jej wydaje mi się doprawdy niepokojący. W jej wieku powinna bardzo uważać na siebie, panie Grandet.

– Zobaczę – odparł z roztargnieniem.

Wszyscy pożegnali się. Gdy Cruchotowie znaleźli się na ulicy, pani des Grassins rzekła do nich:

– Coś jest u Grandetów. Z matką jest bardzo niedobrze, gorzej niż myśli. Córka ma oczy czerwone, jakby dużo płakała. Czyżby ją chcieli wydać wbrew jej woli?

Skoro winiarz się położył, Nanon udała się w pantoflach, stąpając na palcach, do Eugenii i pokazała jej pasztet upieczony w rondlu.

– Ma panienka – rzekła poczciwa dziewczyna. – Cornoiller dał mi zająca. Panienka je tak mało, że ten pasztet starczy jej na tydzień; a przez ten mróz nie ma obawy, aby się zepsuł. Przynajmniej nie będzie panienka o suchym chlebie. Bo co to, to wcale nie jest zdrowo.

– Poczciwa Nanon! – rzekła Eugenia, ściskając jej rękę.

– Dobry pasztet, delikatny; przyłożyłam się, a pan niczego nie spostrzegł. Wzięłam słoniny, bobkowych liści, wszystko z moich sześciu franków; wolno mi, moje są.

Służąca pierzchła, zdawało się jej, że słyszy swego pana.

Przez kilka miesięcy winiarz zachodził stale do żony o rozmaitych porach, nie wymieniając imienia córki, nie widząc jej, ani nie wspominając o niej bodaj słowem. Pani Grandet nie opuszczała pokoju; stan jej stawał się z każdym dniem gorszy. Nic nie zmiękczyło starego bednarza. Był nieubłagany, twardy i zimny jak słup granitu. Wciąż wychodził z domu, jak miał zwyczaj, ale nie jąkał się już, mniej mówił, a w interesach był twardszy niż kiedykolwiek. Często zdarzyło mu się pomylić w rachunkach.

– Coś się dzieje u Grandetów – mówili cruchotyści i grassyniści.

– Co tam się dzieje u państwa Grandet? – to było sakramentalne pytanie, jakie sobie zadawano na wszystkich zebraniach w Saumur. Eugenia chodziła do kościoła w towarzystwie Nanon. Przy wyjściu z kościoła, jeżeli pani des Grassins zagadnęła ją, odpowiadała wymijająco, nie zaspokajając jej ciekawości. Bądź co bądź, niepodobna było, po upływie dwóch miesięcy, ukryć czy to panom Cruchot, czy też pani des Grassins sekretu zamknięcia Eugenii. Przyszła chwila, w której zabrakło usprawiedliwień dla jej wiecznej nieobecności. Następnie – mimo iż niepodobna było dojść, kto zdradził sekret – całe miasto dowiedziało się, że w Nowy Rok ojciec zamknął pannę Grandet w jej pokoju o chlebie i wodzie, bez ognia, że Nanon robi dla niej przysmaki i przynosi je w nocy. Wiedziano nawet, że młoda osoba może odwiedzać i pielęgnować matkę jedynie w porze, gdy ojca nie ma w domu.

Wówczas osądzono bardzo surowo postępowanie starego Grandet. Całe miasto zastosowało względem niego rodzaj ostracyzmu; przypomniało sobie jego zdrady, jego bezwzględność, wyklęto go. Kiedy przechodził, wszyscy pokazywali go sobie, szepcąc. Kiedy córka jego szła krętą ulicą, udając się na mszę lub na nieszpory w towarzystwie Nanon, mieszkańcy Saumur wystawali w oknie, śledząc z ciekawością zachowanie bogatej dziedziczki i jej twarz, na której się malowała anielska melancholia. Zamknięcie, gniew ojca, niczym były dla niej. Czyż nie widziała swojej mapy, ławeczki, ogrodu, zrębu muru; czyż nie czuła na swoich ustach miodu, jaki na nich zostawiły pocałunki miłości? Przez pewien czas nie znała – tak samo jak jej ojciec – gadań, których przedmiotem była w mieście. Dziewczynie religijnej i czystej przed Bogiem własne sumienie i miłość pozwalały cierpliwie znosić gniew i pomstę ojca.

Zresztą głęboka boleść tłumiła wszystkie inne cierpienia. Matka jej, słodka i tkliwa istota – coraz piękniejsza blaskiem, jaki rzucała jej dusza, zbliżając się do grobu – matka jej nikła z każdym dniem w oczach. Często Eugenia wyrzucała sobie, że jest przyczyną okrutnej, a powolnej choroby, która zjadała panią Grandet. Co rano, gdy tylko ojciec wyszedł, przybiegała do wezgłowia matki i tam Nanon przynosiła jej śniadanie. Ale biedna Eugenia, smutna i cierpiąca cierpieniem matki, pokazywała służącej niemym gestem jej twarz, płakała i nie śmiała mówić o swym kuzynie. Pani Grandet pierwsza musiała jej spytać:

– Gdzie on jest? Czemu nie pisze?

Matka i córka nie znały zupełnie odległości i rozmiarów świata.

– Myślmy o nim, mamo – odpowiadała Eugenia – ale nie mówmy o nim. Ty cierpisz, ty przede wszystkim.

Wszystko to był on.

– Moje dzieci – mówiła pani Grandet. – Nie żałuję życia; Bóg łaskaw był dla mnie, dając mi oglądać z radością kres moich niedoli.

Słowa tej kobiety były zawsze chrześcijańskie i święte. Kiedy jedząc u niej śniadanie, mąż przechadzał się po pokoju, mówiła mu przez kilka miesięcy wciąż to samo, z tą samą anielską słodyczą, ale ze stałością kobiety, której bliska śmierć daje odwagę, zbywającą jej za życia.

– Mężu, dziękuję ci za pamięć o mym zdrowiu – odpowiadała, kiedy jej rzucił najbardziej zdawkowe pytanie. – Ale jeśli chcesz mi osłodzić ostatnie chwile i ulżyć moim cierpieniom, przebacz córce, okaż się chrześcijaninem, mężem i ojcem.

Słysząc te słowa, Grandet siadał koło łóżka i robił, jak człowiek, który, widząc zbliżającą się ulewę, chroni się spokojnie do bramy: słuchał w milczeniu i nie odpowiadał. Kiedy zwracała do niego najbardziej wzruszające, najtkliwsze, najświętsze prośby, odpowiadał:

– Blada dziś jesteś trochę, żoneczko.

Najgłębsze zapomnienie córki zdawało się być wyryte na jego kamiennym czole, na zaciśniętych wargach. Nie wzruszały go nawet łzy, które jego wymijające, powtarzające się niemal w tych samych słowach odpowiedzi wyciskały z oczu żony i które spływały po jej bladej twarzy.

– Niech ci Bóg przebaczy, mężu – mówiła. – Tak jak ja ci przebaczam. Będzie ci kiedyś potrzeba pobłażania.

Od czasu choroby żony nie śmiał już się posługiwać swoim straszliwym: Ta ta ta ta! Ale też jego despotyzm nie kapitulował wobec tej anielskiej kobiety, której brzydota znikała z każdym dniem, wygnana pięknością ducha wykwitającą na jej twarzy. Była cała duszą. Geniusz modlitwy jak gdyby oczyszczał ją, uszlachetniał grube rysy, dawał im jakiś blask. Kto nie obserwował takiej przemiany na świętych twarzach, na których przyzwyczajenia duszy pokonują w końcu najbrutalniejsze rysy, wyciskając na nich znamię właściwe szlachetnym i podniosłym myślom! Widok tego przeobrażenia, spełnionego przez męczarnie, które zżerały resztkę istnienia ludzkiego w tej kobiecie, działał – mimo iż słabo – na starego bednarza, którego charakter pozostał z brązu. Słowa jego przestały być pogardliwe, ale niezmącone milczenie, którym chronił swą godność ojca rodziny, przeważało w jego postępowaniu. Gdy wierna Nanon ukazała się na targu, natychmiast żarciki, ubolewania nad jej panem, świstały jej koło uszu; ale mimo iż opinia potępiała głośno pana Grandet, służąca przez ambicję familijną broniła go.

– Więc co! – odpowiadała szydercom – czyż nie robimy się wszyscy twardsi na starość? Czemuż nie pozwalacie temu człowiekowi stwardnieć trochę? Przestańcie z waszymi kłamstwami. Panienka żyje jak królewna. Jest sama, no to co? Taki ma gust. Zresztą, moi państwo mają swoje racje.

Wreszcie jednego wieczora pod koniec wiosny pani Grandet, trawiona zgryzotą bardziej jeszcze niż chorobą, nie zdoławszy mimo próśb pogodzić Eugenii z ojcem, zwierzyła swoje tajemne zgryzoty Cruchotom.

– Zamykać pannę dwudziestotrzyletnią o chlebie i wodzie?… – wykrzyknął prezydent de Bonfons. – I to bez powodu; ależ to podpada pod znęcanie się zabronione prawem, ona może założyć sprzeciw i zważywszy iż…

– Ech, chłopcze – rzekł rejent. – Daj spokój swojej sądowej gwarze. Niech pani będzie spokojna, jutro położę koniec temu więzieniu.

Słysząc, że o niej mowa, Eugenia wyszła z pokoju.

– Panowie – rzekła, zbliżając się z wyrazem dumy. – Proszę was, abyście się nie zajmowali tą sprawą. Ojciec jest panem u siebie. Dopóki mieszkam w jego domu, winna mu jestem posłuszeństwo. Postępowanie jego nie może podlegać uznaniu lub naganie świata; odpowiedzialny jest za nie tylko przed Bogiem. Żądam od waszej przyjaźni najgłębszego milczenia w tej mierze. Wdzięczna jestem panom za życzliwość, jaką mi okazujecie; ale dowiedziecie mi jej lepiej jeszcze, jeśli zechcecie położyć koniec obrażającym pogłoskom obiegającym miasto, o których dowiedziałam się przypadkiem.

– Ma słuszność – rzekła pani Grandet.

– Proszę pani, najlepszym sposobem zamknięcia ust ludziom jest wrócić pani wolność – odparł z uszanowaniem stary rejent, uderzony pięknością, jaką samotność, melancholia i miłość opromieniły Eugenię.

– No więc, córko, pozwól panu Cruchot załatwić tę sprawę, skoro ręczy za sukces. Zna ojca i wie, jak się wziąć do niego. Jeśli chcesz mnie widzieć szczęśliwą przez tych niewiele dni, które mi zostały do życia, trzeba koniecznie, abyście się pojednali z ojcem.

Nazajutrz Grandet, zgodnie z obyczajem, jaki przybrał od czasu zamknięcia Eugenii, przechadzał się po ogrodzie. Obrał na tę przechadzkę czas, w którym Eugenia się czesała. Kiedy stary dochodził do grubego orzecha, chował się za drzewo, stał parę chwil, patrząc na długie włosy córki; wahał się widocznie między myślami, jakie mu podsuwał jego upór a ochotą uściskania swego dziecka. Często siadywał na spróchniałej ławeczce, na której Karol i Eugenia przysięgli sobie wieczną miłość, podczas gdy ona patrzyła też na ojca ukradkiem albo w zwierciadle. Jeżeli wstał i rozpoczął na nowo przechadzkę, ona siadała przy oknie i patrzyła na mur, z którego zwisały najpiękniejsze kwiaty i z którego szczelin puszczały się pędy roślin.

 

Rejent Cruchot przyszedł wcześnie i zastał starego winiarza siedzącego w piękny dzień czerwcowy na ławeczce i wpatrzonego w córkę.

– Czym panu mogę służyć, rejencie? – rzekł.

– Mam z panem pomówić o interesach.

– Ha, ha! Masz pan dla mnie może trochę złota za moje talary?

– Nie, nie; nie chodzi o pieniądze, ale o pańską Eugenię. Całe miasto mówi o niej i o panu.

– Czego się mieszają? Wolność Tomku w swoim domku.

– Zgoda; wolno Tomkowi także się zabić i, co gorsze, wyrzucać pieniądze oknem.

– Jak to?

– Ano tak, że żona pańska jest bardzo chora, mój drogi Grandet. Powinieneś się pan nawet poradzić doktora Bergerin; pani Grandet jest w niebezpieczeństwie życia. Gdyby miała umrzeć z braku należytej pielęgnacji, nie miałbyś pan spokojnego sumienia, jak sądzę.

– Ta ta ta ta, pan nie wiesz, co to jest moja żona! Ci lekarze, gdy raz przestąpią próg domu, zaraz przychodzą pięć i sześć razy dziennie.

– Zrobisz pan, panie Grandet, jak zechcesz. Jesteśmy starzy przyjaciele, nie ma w całym Saumur człowieka, który interesowałby się bardziej wszystkim, co ciebie dotyczy, musiałem więc panu to powiedzieć. Teraz niech się dzieje co chce; jesteś pan pełnoletni, wiesz, jak postępować; rób co chcesz. Zresztą, nie to mnie tutaj sprowadza. Chodzi o rzecz może ważniejszą dla pana. Ostatecznie, nie masz ochoty zabić swojej żony, jest ci zanadto użyteczna. Pomyśl o położeniu, w jakim się znajdziesz wobec córki, gdyby pani Grandet umarła. Winien jesteś rachunki Eugenii, skoro żyjesz we wspólnocie majątkowej z żoną. Córka będzie miała prawo żądać podziału majątkowego, zmusić cię do sprzedaży Froidfond. Słowem, dziedziczy po matce, po której pan nie możesz dziedziczyć.

Te słowa były uderzeniem gromu dla starego, który nie był równie kuty w prawie, co w handlu. Nigdy nie pomyślał o licytacji.

– Zatem radzę panu, abyś obchodził się z nią względnie – rzekł Cruchot na zakończenie.

– Ale pan nie wiesz, co ona zrobiła!

– Co takiego? – spytał rejent, ciekaw wydobyć jakieś zwierzenie ze starego i poznać przyczynę zwady.

– Darowała swoje złoto.

– No więc co? Czy było jej? – spytał rejent.

– Wszyscy mi to powtarzają! – rzekł stary, opuszczając ręce tragicznym gestem.

– Chcesz pan dla głupstwa – podjął Cruchot – utrudniać ustępstwa, których będziesz od niej żądał w razie śmierci matki?

– Ha! Pan nazywasz sześć tysięcy franków w złocie głupstwem!

– Ech, stary druhu, czy ty wiesz, ile cię będzie kosztował inwentarz i podział spadku po żonie, jeśli Eugenia tego zażąda?

– Ile?

– Dwieście, trzysta, może czterysta tysięcy franków! Czy nie będzie trzeba licytować i sprzedać, aby stwierdzić realną wartość? Podczas gdy, ułożywszy się…

– Kroćset fur beczek! – krzyknął winiarz, który usiadł pobladły. – Zastanowimy się nad tym, Cruchot.

Po chwili milczenia lub agonii, stary spojrzał na rejenta, mówiąc:

– Życie jest bardzo ciężkie, jest w nim wiele boleści. Cruchot – ciągnął uroczyście – ty nie chcesz mnie oszukać: przysięgnij mi na honor, że to, co mi prawisz, opiera się na kodeksie. Pokaż mi kodeks, chcę widzieć kodeks.

– Mój dobry przyjacielu – odparł rejent. – Czyż ja nie znam swego rzemiosła?

– Więc to jest prawda! Mam być ograbiony, zdradzony, pożarty przez własną córkę?

– Dziedziczy po matce.

– Na co zdadzą się więc dzieci! Przecież ja kocham żonę. Szczęśliwie, ona jest trwała kobieta. Urodzona La Bertellière.

– Nie ma ani miesiąca życia.

Bednarz uderzył się w czoło, uszedł kilka kroków, wrócił i obejmując rejenta przerażającym spojrzeniem, rzekł:

– Co począć?

– Eugenia będzie mogła po prostu zrzec się spadku po matce. Nie chcesz jej pan wydziedziczyć, prawda? Ale, aby uzyskać tego rodzaju podział, nie trzeba jej gnębić. To, co ja ci tu mówię, mój stary, to jest przeciw memu interesowi. Cóż ja mam innego do roboty?… Likwidacje, inwentarze, sprzedaże, podziały…

– Zobaczymy, zobaczymy. Nie mówmy już o tym, Cruchot. Targasz mi wnętrzności. Czy dostałeś złoto?

– Nie, ale mam kilka starych ludwików, ot, z dziesięć, dam ci je. Mój przyjacielu, pogódź się z Eugenią. Widzisz, całe Saumur jest przeciw tobie.

– Głupcy!

– No, no, renta jest po dziewięćdziesiąt dziewięć. Bądźże choć jeden raz zadowolony w życiu.

– Po dziewięćdziesiąt dziewięć?

– Tak.

– He, he, dziewięćdziesiąt dziewięć! – rzekł stary, odprowadzając rejenta do bramy. Następnie, zbyt wzruszony tym, co usłyszał, aby móc wysiedzieć w domu, poszedł do żony i rzekł:

– Słuchaj, stara, możesz spędzić dzień z córką; ja jadę do Froidfond. Zabawcie się. To dzień naszego ślubu, żoneczko, ot, masz swoich dziesięć talarów na ołtarz na Boże Ciało. Od dawna już marzyłaś o tym ołtarzu, uciesz się. Bawcie się, bądźcie wesołe, miejcie się dobrze. Niech żyje wesołość!…

Rzucił dziesięć dubeltowych talarów na łóżko i ujął żonę za głowę, aby ją ucałować w czoło.

– I co, żonusiu, lepiej się masz, prawda?

– Jak możesz myśleć o tym, aby przyjąć w domu miłosiernego Boga, skoro wypędzasz córkę ze swego serca?… – rzekła wzruszona.

– Ta ta ta ta! – rzekł ojciec miękko. – Zobaczymy jeszcze.

– Miłosierdzie niebios! Eugenio! – krzyknęła matka, czerwieniąc się z radości. – Chodź uściskać ojca, przebacza ci.

Ale stary znikł. Umykał, co miał sił, do swojej winnicy, starając się uporządkować wzburzone myśli.

Grandet zaczynał wówczas siedemdziesiąty szósty rok życia. Od dwóch lat zwłaszcza skąpstwo jego wzrosło, tak jak rosną wszystkie trwałe namiętności człowieka. W myśl spostrzeżenia dokonanego na skąpcach, na ludziach ambitnych, na wszystkich, których życie wypełnione jest jedną myślą, uczucie jego czepiło się szczególnie jednego symbolu swej namiętności. Widok złota, posiadanie złota stało się jego monomanią. Jego despotyzm wzrósł w proporcji do jego skąpstwa: oddać zarząd bodaj najmniejszej cząstki swoich dóbr po śmierci żony, to wydawało mu się czymś przeciw naturze. Zdradzić córce stan swego majątku, sporządzić inwentarz ruchomości i nieruchomości, wystawić je na licytację?…

– To już lepiej poderżnąć sobie gardło! – mówił głośno, chodząc po winnicy i oglądając szczepy.

Wreszcie powziął postanowienie; wrócił do Saumur w porze obiadu, zdecydowany ugiąć się przed Eugenią, ugłaskać ją, upieścić, aby móc umrzeć po królewsku, dzierżąc do ostatniego tchnienia wodze swoich milionów. W chwili gdy stary, który przypadkowo wziął klucz od bramy, szedł cicho po schodach, aby zajść do żony, Eugenia przyniosła do łóżka matki piękny neseser. W nieobecności Grandeta czyniły sobie tę przyjemność, aby oglądać portret Karola w rysach jego matki.

– Zupełnie jak jego czoło, jego usta – mówiła Eugenia w chwili, gdy winiarz otworzył drzwi.

Widząc spojrzenie, jakim mąż objął złoto, pani Grandet wykrzyknęła:

– Boże! zlituj się nad nami!

Stary skoczył na neseser, jak tygrys skacze na uśpione dziecko.

– Co to jest takiego – rzekł, unosząc skarb i siadając przy oknie. – Dobre złoto, złoto! – wykrzyknął. – Dużo złota! to waży ze dwa funty. Ha, ha! Karol ci to dał w zamian za twoje dukaty. Hę, czemuś mi tego nie powiedziała? Jesteś moją córką, poznaję cię.

Eugenia drżała na całym ciele.

– To Karola, prawda? – ciągnął stary.

– Tak, ojcze, to nie moje. To święty depozyt.

– Ta ta ta! Zabrał ci twój majątek, trzeba ci odrobić twój skarbczyk.

– Ojcze?…

Stary chciał wziąć nóż, aby podważyć złotą blachę i musiał postawić neseser na krześle. Eugenia rzuciła się, aby go schwycić, ale bednarz, który równocześnie miał oko na córkę i na szkatułkę, odepchnął ją tak silnie, że upadła na łóżko matki.

– Mężu, mężu! – krzyczała matka, podnosząc się na łóżku.

Grandet wyjął nóż i chciał podważyć złoto.

– Ojcze! – krzyknęła Eugenia, padając na kolana i czołgając się do starca ze złożonymi rękami. – Ojcze, na imię wszystkich świętych i Matki najświętszej, na imię Chrystusa, który umarł na krzyżu, ojcze, na moje życie, nie tykaj tego! Ta szkatułka nie jest ani twoja, ani moja, należy do nieszczęśliwego krewniaka, który mi ją powierzył i muszę ją oddać nienaruszoną.