I dyskretnie dawał rozmaite szczegóły.
U tej na przykład buduar, cały różowy, ma na szezlongu rzuconą białą niedźwiedzią skórę, u tamtej buduar w kształcie orientalnego namiotu, u innej znowu lustra i lustra.
Jeszcze inna nie miała buduaru, przyjmowała zwykle w saloniku, w którym była zaciszna alkowa, wybita liliową draperią. Aktorka miała jasnozłociste włosy, zwykle rozpuszczone, i wielkie koronkowe rękawy, którymi zamiatała ziemię.
Nawet na nim, na Irku, robiło to pewien efekt, dlatego przesiadywał tam często, powtarzając z „tą panią” – jej role.
Ależ tak – tylko role, a wreszcie…
Tu – był już dyskretnym.
Dobra wiara, którą zaszczycono go od lat kilku, wyrobiła w nim bezczelność posuniętą do niemożliwych granic.
Opinia aktorek, szarpana zwykle przez wszystkich, dla tego lwa była prawdziwym kąskiem królewskim, na który rzucał się z całą zajadłością.
Aktorki!… fiu!… wszystko kurtyzany!…
Rzecz ceny – nic więcej!
Ramionami wzruszał, usta wydymał, pełen szlachetnej pogardy dla istot ujrzanych zaledwie z daleka, wśród blasku gazu, w szeleście jedwabnych spódnic i całej fali koronek.
Serce biło mu gwałtownie, gdy ujrzał którą przechodzącą ulicą.
Jeśli nie był sam, pociągał gwałtownie swego towarzysza i przechodził na drugą stronę ulicy.
– Dlaczego to robisz? – pytał towarzysz – patrz, idzie Morelka, przywitasz się z nią… może mnie przedstawisz?
– Dziwny jesteś – odpowiadał – nie wiesz, że od dawna nie znam tej pani?
Lub zapuszczał się dalej w efronterię7 mówiąc junacko:
– Witać się z nią? Cóż znowu, przecież ja nie mogę się tak skompromitować!
Przechodził szybko, głowę do góry niosąc, z ustami wydętymi pogardliwie, ironicznie, pogwizdując jakąś urywaną melodię.
Aktorka tymczasem szła powoli, nie przypuszczając, że po drugiej stronie chodnika szedł człowiek rzucający na nią błotem, dający jej miano „kurtyzany” i mówiący z pogardą:
– Ta pani – to rzecz… ceny.
Niezrównaną miał fantazję ten kreowany przez akuszerkę pożeracz serc kobiecych. Wyjeżdżał raz do Wiednia i zawadził o Wenecję. Było to już po śmierci matki i trochę klejnotów przez nią pozostawionych przeszło w ręce Żydów dla opłacenia kosztownej dla Irka w świat wycieczki:
Lecz za to z powrotem ileż legend opromieniło demoniczną postać lewka!…
Wiedenki – hm… cóż! Wiedenki – namiętne, rozmarzone, wysiadujące na ławkach Stadtparku podczas księżycowych nocy.
Sentymentalizm straszny… samobójstwo w perspektywie! Zapewne – sensacje nowe i dość miłe, lecz dla człowieka, który trzysta czterdzieści siedem razy grał komedię miłości – zanadto wstrząsające.
Wspanialsze o wiele Włoszki, Wenecjanki, tajemnicze, pełne ognia i nieopisanej zmysłowości… A gondole! Ach!
Irek głową w takt wioseł kiwał i oczy przymykał uśmiechnięty, pełen rozkosznych wspomnień. Czasem… barkarolę8 Troschla9 nucił fałszywie i powtarzał jak papuga:
„T'amo10!”
Raz – w chwili zwierzeń wyznał, iż przechodząc placem św. Marka dojrzała go pewna księżna karmiąca gołębie i wieczorem w gondoli swej uwiozła.
Na Canale Grande nauczyła go słowa – T'amo!
W rzeczywistości Irek mieszkał w Wiedniu na Leopoldstadt, został w Stadtparku zwymyślany przez jakąś mädel11 wracającą z „Waschanstalt”, a w Wenecji, wynudziwszy się nad cuchnącym kanałem, na próżno usiłował pozyskać względy dziewczyny posługującej w hotelu, grubej, trywialnej Włoszki, czeszącej się raz na trzy tygodnie…
W kilka miesięcy później Irek kupił sobie wąskie porte-bonheur12 i kazał je zakuć na ręku.
Było to szczytem elegancji i szyku.
Wysuwał teraz rękę spod mankietu i błyskał złotem bransoletki, drażniąc ciekawych niezwykłym tym zjawiskiem.
Gdy go pytano, wymijał zręczne odpowiedzi, honorem się znów zastawiając…
Szczególnie w teatrze imponował bezustannie, bransoletkę na ręku naciągał i nią pod oczy siedzącym w krzesłach kobietom świecił.
Niektóre mówiły:
– Patrz! To monstrum ma bransoletkę!
Inne, zaciekawione istotnie, rzucały badawcze spojrzenia.
Irek – uszczęśliwiony nadymał się jak żaba, porte-bonheurem o spinki dzwonił i przeginał się z nonszalancją przez barierę krzeseł.
W tym czasie przeczytał Siostry Rondoli i Safo. Mówił przeto wiele o francuskiej literaturze i o głębokości studiów nad kobietą dokonanych przez Maupassanta i Daudeta.
Rozmarzywszy się raz fałszowaną chartreuse'ą13, ułożył nagle cały romans o jakiejś tajemniczej czarno ubranej kobiecie, która od kilku dni przychodziła do niego o zmroku wieczornym.
Miało to być „coś z arystokracji” – spowitego w batyst i blandyny (!) i pragnącego u stóp Irka pozostać do śmierci.
Słuchacze zainteresowali się tą opowieścią i przez kilka tygodni tajemnicza dama unosiła się jak mistyczne zjawisko nad głowami mężczyzn. Powoli – zapomniano o niej. Irek przestał mówić, znużony własnym kłamstwem.
Minęło kilka miesięcy.
Nagle przypomniano sobie tajemniczą damę i, rzecz naturalna, zapytano o nią lewka. On przez chwilę stał osłupiały, nie mogąc przypomnieć sobie, o co tu właściwie chodzi.