Za darmo

Lewek

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Zaczęły się więc tortury ciała Irkowego.

Włosy smażyły się i piekły na żelazku od rurkowania spódnic, nieruchome i mięsiste nozdrza, rozciągane palcami, nabrały pewnych ruchów przy wciąganiu powietrza, warga zaś dolna – ta nieszczęsna warga – miała rzeczywiście pozory zmysłowości „szalonej”.

– Irek, co robisz z ustami? – wołała matka, cicha, potulna kobiecina, nie mogąca pojąć, jak zaszczytne stanowisko zająć ma jej syn w społeczeństwie.

Projekt na „lwa” – tymczasem wargę ciągnął i nozdrzami ruszał, tworząc sobie w ten sposób maskę podbójczą, niezwalczoną…

Wzrósłszy w lata i w ciało, krępy i nabity, rozsadzający pełnością kształtów jasne garnitury, aplikował u jednego z adwokatów, zapełniając ciasną kancelarię trywialną, ostrą wonią chypru. Lokował się przy drzwiach salonu, aby za każdym ich otwarciem rzucić w głębię przenikliwe spojrzenie, samą adwokatową mające na względzie.

Pani ta jednak, jakkolwiek w niebezpieczną trzydziestkę wkroczyła i miała lekki puszek na wierzchniej wardze, posiadała tylko jedną namiętność, to jest… rurki czekoladowe napełnione kremem. Pochłaniała ich ilość obfitą, zmysłowe rozkosze na bok odkładając, namiętne przeto drżenie nozdrzy Irka zostawiało ją zimną, nawet nie zdziwioną w jej łakomym, kremowym rozleniwieniu.

Demoniczny natomiast młodzian, obserwowany, popychany przez kolegów, widząc, iż nic nie zyska, przybrał… minę zwycięzcy i często w pustą głębię salonu rzucał porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy, ku wielkiej radości całej dependenckiej rzeszy.

– Wzięła się! Wzięła! – szeptali do siebie, głowy z pliku papierów wyściubiając.

Irek brwi marszczył i rękę patetycznie wyciągał.

– Proszę was – mówił – zaprzestańcie tych żartów. Podobnymi podejrzeniami obrażacie mnie i kobietę, która obdarza mnie sercem zaufanym!

– …I której honor jest mi drogim!

Było w tym głosie to „coś”, które drga zawsze w głosie mężczyzny, ile razy zapiera się miłostek z jakąś kobietą. Mówi „nie”, a słyszy się najwyraźniej „tak”!

Wreszcie następował teraz bukiet, wieńczący zwykłe podobnego rodzaju rozmowy.

– Daję wam na to… słowo honoru!

Wszystko tam było – i honor (och, ten nieszczęsny), i ręka na kamizelce położona, i przymrużanie oczów, słowem – cała lira.

Mimo to, a właściwie mówiąc, dlatego – dependenci mówili w kilka dni później w gronie swych zaufanych przyjaciół:

– Irek poleciał teraz na grandę, mężatka, szyk kobieta! Nie – on ma dziwne szczęście do kobiet!…

A zapytywani przez rodzinę o panią adwokatową, odpowiadali:

– Phi!… Kobieta nieszczególnego prowadzenia się! Podobno Irek… i to nie sam!… nie on jeden!

Adwokatowa tymczasem, kremem cała ubielona, ani przypuszczała, jak czernieje jej dobre imię, jaka smutna przyszłość gotuje się dla jej córek, których matka niedługo w opinii całego miasta zostanie „taką, co przez całą kancelarię męża przeszła!”

Powoli – Irek rozzuchwalił się coraz więcej.

Tu i ówdzie jakaś pokojówka rozuzdana, sklepikarka lub dystrybutorka spragniona miłosnych wrażeń zsuwała mu się w objęcia.

On – wygłodzony, miłostki skwapliwie przyjmował, dekorując je później w wytworne barwy w opowiadaniach swych wśród kilku przyjaciół. Franusia z drugiego piętra, cuchnąca mydlinami, była w tych opowiadaniach panną „z bardzo przyzwoitej rodziny”, odwiedzającą go o szarej godzinie z panną służącą. Biedactwo! Przybywało zawsze spłonione i drżące. Narzuciło mu się prawie samo, a teraz on – z litości nad biedną, stosunek ten przeciągał, który – nawiasem mówiąc – nużył go niewypowiedzianie. Czuł bowiem, do czego to zmierza, panna chce koniecznie doprowadzić go do ołtarza, lecz on, Ircio, bynajmniej tego nie pragnie!

Tym bardziej, że… niedawno zaplątał się jeszcze w znajomość z pewną wdową, majętną, posiadającą handel na jednej z pryncypialnych ulic, o!… wiecie! Sklep wspaniały, jubilerski, pełen brylantów, turkusów, rubinów.

On – uległ także temu kaprysowi, pociągnięty wielką pięknością wdowy, lecz teraz rad by się wywinąć uczciwie, jak na przyzwoitego człowieka przystoi.

Wdową tą tymczasem była dystrybutorka, rozlana w czterdziestce, którą przekroczyła, żółta i nędzna, ze skromnym kontuarem1 ubogiego sklepiku na jednej z najbardziej oddalonych ulic miasta.

Przyjaciele Irka cisnęli się teraz do niego, pełni tej dziwnej łatwowierności, jaką mają mężczyźni wobec miłosnych blag patentowanego przez nich samych bezczelnika.

– Irek!… Irek!… Powiedz, jak się nazywa?

Irek łyżeczką kawę mieszał z tajemniczą miną.

– Nie wymagajcie! Honor kobiety!…

Lecz oni nacierali, pełni niezdrowej ciekawości starych plotkarek.

– Czy znamy ją? Powiedz?

Irek ramionami ruszał.

– Może… – rzucał z niechcenia.

– Pani Strzelecka?

– A… cóż znowu!

– Pani Jacksohn?

– Ależ…

Uśmiechał się dwuznacznie, oczami demonicznie błyskając.

– Ależ tak, ona, ona, nikt inny!

Lecz on porywał się nagle, godności pełen:

– Proszę, zaprzestańcie tych domysłów. Gdyby nawet tak było… honor milczeć mi nakazuje!

1kontuar – lada. [przypis edytorski]