Za darmo

Wśród kwiatów

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Brzegiem gęstwiny cienistej siadły wielkim i nieporządnym tłumem jałowce pękate, prawie czarne, osypane deszczem jagód zielonkawych, twardych i błyszczących. Krzaki to są grube, iglaste, suche, tak ciemne, że prawie czarne; tem niespodzianiej wychylają się z za nich, płonące najczystszą purpurą fioletową, wielkie korony Bodziszka krwistego.

Tak to się tylko mówi: Bodziszek, potocznie partykularnie. Na świecie szerokim, istota, która rzuca na ubogie jałowce ozdoby niespodziewane a świetne, nosi dosyć arystokratyczne imię: Geranium. Jakto? Może to samo, które stało u okna babuni, takie szerokie, liściaste? Jak się masz dawny… Nie, nie. Z tego samego rodu, lecz nie ten sam. Bo jest ich wielu braci. Tu osiadł ten, który, rzecz dziwna! najchętniej obiera sobie miejsce wśród jałowców, a nosi poszczególne imię krwistego, czyli Sanguineum, nie tyle z powodu korony purpurowej, ile dla szczególnej właściwości liścia, z jesienią nabierającego barwy jak krew czerwonej. Teraz jeszcze te liście, bardzo misterne, po prostu w koronkowy sposób wyciskane, są niewidzialne na tle ogólnie zielonem; tylko kwiat bujny, szeroko rozwarty, z pięciu płatkami blednącymi ku środkowi, goreje jak płomyk pośród żałobnych, suchych, ubogich jałowców. Nie jest jeden; owszem, płomyki takie rozrzucone są po jałowcach w stronach różnych, ale zrzadka! Niczego wykwintnego niema na świecie wiele. Geranie krwiste są tak nieliczne, jak Weroniki Spikaty; to też, ile tylko jest tu Weronik, wszystkie pochylają swoje liliowe kłosy ku purpurowym Geraniom z utęsknieniem takiem, z jakiem istoty wszelkie pochylają się ku istotom równym sobie. One z pod róż dzikich, oni z za jałowców, patrzą na siebie jak wybrańcy natury, rozłączeni dlatego właśnie, że są wybrańcami, skąpo rozrzuconymi po ziemi, zaludnionej gminem. Daremnie tęsknią; nie połączą się nigdy, i jedna tylko jest dla nich nadzieja: jeżeli komu z ludzi przyjdzie do głowy ułożyć bukiet z kwiatów leśnych, zerwie najpewniej Weroniki i Geranie, które podówczas umrą wprawdzie, ale w jednym dzbanku.

Cicho i skwarno. Pod błękitem płyną obłoczki kędzierzawe stadkami, pojedyńczo, lecz nie gaszą żaru słonecznego, w którym liście przybierają postawy obwisłe, kwiaty wydają się mdlejącymi, na sosny występują sznury kropel bursztynowych i pachną tak mocno, że, zda się, żywica wygnała z lasu powietrze wszystko i sama jedna do płuc przenika. Duszno. Najduszniej tam, gdzie podszycie boru z leszczyn, trzmielin, berberysów i paproci, tcze wzory rozmaite, nieprzejrzanie dalekie i gęste.

Trudno oddychać i trudno drogę sobie torować w tej zarośli pełnej świateł i zmroków. Promyki kręte, przebijając w górze splątane konary, w dole pozłacają wierzchy leszczyn i oświecają na pniach sosen koronkowe wzory porostów. Czasem klomb paproci stoi w świetle i zdala tworzy dla oka wielką plamę złotą. Migocą zresztą, przebiegają, tańczą po pniach, pod krzakami, w liściach, iskry, strzałki, wężyki złote. Ale pomimo to, panuje w tem miejscu, pośród dnia słonecznego, prawie zmrok. Z trudnością rozchylając gibkie, lecz splątane gałęzie leszczynowe, koląc się o berberysy, ślizgając się po wzgórzach igieł suchych, spostrzegasz w cierniach jakieś twarze wielkie, okrągłe, żółte, które ze splotów liści z ciekawością nieruchomą patrzą na intruza. Zupełnie słoneczniki, tylko znacznie mniejsze, jednak duże. To Arnika, która z nizkiej kępy liści zapala na łodygach wysokich słońca promieniste, najforemniej okrągłe, zrzadka świecące w cieniach. Tu także, wysoko nad paprocie i nawet nad jałowce, bujają pióropusze śnieżne Spiraci Ulmarii, wspaniałej mieszkanki gęstwin cienistych i cichych. Wysoka i sztywna, ma ona w sobie coś rycerskiego. Pióropusze jej bieleją zdala, jak płaty śniegu; najlżejszy wiatr igra z ich włosami, w których wiszą rzędy i grona gwiazdek śniegowych.

Ale co to? Nic już nie widać: ani Arnik, ani Spirei, ani dzwonków jednostronnych, okrągłolistnych, rozpierzchłych, które na wszystkie strony rozrzuciły tu swoje liliowe kieliszki, kubeczki, dzbanuszki… Nic nie widzisz. Oślepłeś. Rozchylając gałęzie, wziąłeś na twarz coś szorstkiego, włochatego, zarazem trochę lepkiego, pod czem powieki zamknąć się musiały. To pajęczyna, zdjęta twarzą wsuwającą się tam, gdzie prawie nigdy twarz ludzka nie zagląda. Jedno mieszkanie pająka zniszczone, ale podobnych znajdzie się tu mnóstwo. Gdzie najgęściej, tam od gałęzi do gałęzi rozpostarte tkanki szare, czasem grube i szorstkie, jak ścierki, czasem delikatne, powiewne, srebrne, jak promieniste koła utkane z mgiełki. Na tego, kto się nie kocha w rodzie owadzim, to miejsce czyha z każdej gałęzi obrzydzeniem. Co chwila można wziąć na twarz pajęczynę, a dość trudno uwolnić się od tej maski, takie to lepkie i włókniste, czepia się skóry, z policzka zdjęte zostaje na ustach, z oczu ściągnięte wlecze się po szyi, a pajączysko szpetne przechadza się po palcach i trzy razy zrzucane, trzy razy jest znowu. Uciekamy! Ba! Nie łatwo! To pułapka. Przedzierasz się i przedzierasz przez krzaki kolczaste i liściaste, przez paprocie ogromne, przez widłaki, które rzeszami po mchach łażąc, stopy ci oplątują; wciąż jeszcze świata bożego nie widać. Grzyby i ocet zapachniały jednocześnie. Syrojeżki, czerwone jak jabłuszka, kupką siadły pod sosną, która gałęzie jak parasol nad niemi rozstawiła, i pod tym samym parasolem, w pobliżu, rozsypały się narodem całym maślacze brunatne, tak połyskujące, jakby naprawdę były posmarowane masłem. A octem pachnie od mrowisk, wznoszących się pod sosnami. Muszą być drogi bardzo liczne, całe systemy dróg, okrywające państwo mrówcze, na dnie listowia, porastającego ziemię, pod warstwami igieł suchych, które tu nie wiedzieć od ilu lat, jedne na drugie, każdej jesieni padają i padają. Lecz wiele czasu i trudu potrzeba, aby je odkryć, a tymczasem duszność taka, że płuca proszą o powietrze, ręce pokłute i kędy spojrzeć – pajęczyny z pająkami!…

Inne książki tego autora