Za darmo

Jędza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nakoniec, Jadwiga z szuflą pełną śmieci wyszła do sieni, a gdy wróciła i fartuch z siebie zdejmowała, matka jej wniosła wazkę z dymiącą zupą, i na stole ją postawiwszy, powoli jeden opłatek z leżącej na stole paczki wyjęła, z opłatkiem w palcach do córki podeszła. Wargi jej były mocno zaciśnięte, a z oczu łzy jak groch sypały się na policzki. Zapomnieć nie mogła, ach! ani na chwilę zapomnieć nie mogła, że ich, synów jej, tych, których lat tyle namiętnie, bez granic, bałwochwalczo kochała, przy wigilijnym stole nie było, że ona z nimi opłatkiem przełamać się nie może, że oni to czynią gdzieś daleko od niej, z kimś innym, obcym… Rozdzierająca tęsknota, smutek bezdenny, trawiąca zazdrość względem tych niewiadomych, nieznanych, z którymi oni w tej chwili zapewne opłatkiem się łamali, odbierały jej siłę, mowę i prawie przytomność…

Jedną ręką o poręcz krzesła wsparta, bo nogi jej uginały się tak, jakby wnet na klęczki upaść miała, drugą rękę z opłatkiem ku córce wyciągnęła.

– Życzę tobie… Życzę tobie, Jadwisiu… – zaczęła i dokończyć nie mogła. Ręka jej, trzymająca opłatek, trząść się zaczęła jak liść przez wiatr miotany.

Jadwiga popatrzała na nię nieruchomemi oczyma, z których głębi jedna po drugiej wypływały i na rzęsach zawieszały się błyszczące w świetle lampy krople. Palcami dotknęła opłatka i zcicha zaczęła.

– Życzę mamie.. życzę kochanej mamie… i dokończyć nie mogła.

Osunęła się na krzesło, twarz obu dłońmi zakrywając.

Szyszkowa także usiadła, i z głową spuszczoną, z rękoma na kolanach splecionemi, ponuro patrzała w ziemię. Tak obie siedziały przy stole, niedaleko okna, za którem już w tej chwili szmer głosów i dźwięków umilkł. Wszyscy już teraz, za owemi dwoma, trzema, czterema, jak pochodnie wesela wśród ciemności jaśniejącemi oknami, siedzieli przy stołach rodzinnych i świątecznych, tocząc z sobą rodzinne, poufne, niegłośne rozmowy. Na wielkim, śniegiem zasłanym dziedzińcu panowała cisza głęboka i senna, która jest wielkim dziękczynnym głosem, od spracowanych a spoczywających bijącym w niebo. Niebo zaś, nad czworobokiem dachu i nikłemi cieniami kominów ciemną płachtą rozciągnięte, ubrało się w mnóstwo złotych, przyjaźnie i cicho ku uciszonej ziemi migających gwiazd.

Nagle, Szyszkowa i Jadwiga, jak sprężyną podrzucone, na równe nogi się zerwały. W tej wielkiej ciszy, pośród której siedziały ze zwieszonemi głowami, tylko w gorzkie swe myśli zasłuchane, tuż, tuż w ich okna, głośno, hucznie, radośnie, dwa silne męskie głosy zaśpiewały:

 
«W żłobie leży, któż pobieży
Kolędować małemu,
Jezusowi Chrystusowi
Dziś nam narodzonemu?…»
 

Drugi wiersz nie przebrzmiał jeszcze, gdy Szyszkowa z rozmachanemi ramiony ku oknu przypadła. Przez okno wyraźnie widać było prawie do samych szyb przyklejone dwie męskie, wąsate twarze. Rysy ich zacierały się w ciemności i tylko zaiskrzone oczy błyszczały.

– Plaga egipska! śmierć, nieszczęście, wstyd, złość, skaranie boskie, zgryzota! A któż to takie żarty z nas sobie stroić pozwala? Niegrzeczność! impertynencya! Jezus Marya! Łobuzy jakieś, łotrzyki, uliczniki, awanturniki… próżniaki!…

Za oknem wybuchnął głośny śmiech, dwie twarze z za szyb zniknęły, i słychać było dalszy ciąg piosenki:

 
«Pastuszkowie przybywajcie,
Jemu wdzięcznie przygrywajcie,
Jako panu naszemu…»
 

Zarazem dało się słyszeć otwieranie drzwi od sieni i męskie kroki w sieniach.

– Masz tobie! Jezus Marya! Drzwi nie zamknęłaś, Jadwisiu! Klęska, niedola, nieszczęście! Idą tu, łobuzy…

Nie domówiła ostatniego wyrazu, gdy drzwi od sieni otworzyły się szeroko, i próg przestąpiwszy, stanęli tuż przy drzwiach dwaj wysocy, barczyści młodzieńcy, w krótkich kożuszkach, wysokich butach z czapkami w rękach; stanęli i pełnemi, silnemi głosami huknęli znowu:

 
«My zaś sami z piosneczkami
Za wami pośpieszymy,
A tak tego maleńkiego,
Niech wszyscy zobaczymy..»
 

– Jezus Marya!… Łobuzy… uliczniki… łotrzyki… czy to myślicie z nas facecye sobie stroić! cudze domy napadać! kobiety straszyć! Jezus Marya! Plaga egipska, choroba…

Ale oni śpiewać przestawszy, i u drzwi ciągle stojąc, gromkiemi głosy obaj razem mówić zaczęli:

– Rekomendujemy się i o gościnne przyjęcie prosimy. Ślusarze jesteśmy, kotlarze, druciarze, nożowniki, bronzowniki, wszystko, co się metalu tyczy, to nasze. Zamki i klamki reparować, rondle łatać, noże ostrzyć, garnki drutować możemy…

Śmiechem parsknęli, a Szyszkowa z rozpostartemi ramiony formalnie rzuciła się na nich.

– Proszę wyjść! proszę natychmiast wyjść sobie! Jezus Marya! plaga egipska! Policyi zawołam! Policya! policya! policya!

Jadwiga przeciwnie, stała nieruchoma, a w przybyłych wpatrywała się tak uparcie i z takiem zdziwieniem, jakby ich poznawała, lecz oczom swoim wierzyć nie mogła. Oni też, więcej na nią, niż na starą patrzali, filuternie ku niej mrugając i białe zęby w uśmiechach szczerząc.

– Staś! Oleś! – zawołała w końcu Jadwiga.

Oni, jakby tylko tego wykrzyku oczekiwali, ku dwom kobietom poskoczywszy, ręce ich całować zaczęli.

– Co to? jak to? Jezus Marya! Kto to? – domyślając się jakby czegoś, rozpoznając kogoś, ale jeszcze oszołomiona i do siebie przyjść nie mogąca, mówiła Szyszkowa.

– Staś i Oleś, babuniu dobrodziejko! Stanisław i Aleksander Ginejkowie.. Staś i Oleś, te malcy, na których babunia niegdyś łaskawą była, a którzy teraz na takie dęby powyrastali, i przez to miasto przejeżdżając, nie mogli wytrzymać, aby na jeden dzień tutaj się nie zatrzymać, aby babunię i kochaną Jadzię wynaleźć i odwiedzić… Wynaleźli, na Wigilijną wieczerzę przyszli, nastraszyli, rozgniewali, ale teraz bardzo pięknie za swoją swywolę przepraszają, i proszą, aby babunia była łaskawa pomacierzyńsku, podawnemu ich przyjąć, i aby kochana Jadzia także przyjęła ich, jak braci, jak krewnych, którzy zawsze o niej mile wspominali, i teraz przez to miasto przejeżdżając, koniecznie pragnęli zobaczyć ją i podawnemu, pobratersku ją ucałować…

Wszystko to mówili jednym ciągiem, jednogłośnie, prędko. Gdy jeden na sekundę mówić przestawał, drugi zaczynał, a tamten wnet z wtórem mu przybiegał. Gdy jeden opuszczał ręce Szyszkowej, drugi ku nim z pocałunkami przypadał, a tamten do Jadwigi się przyklejał, i znowu na odwrót i znowu! A śmiali się przytem prawdziwie pomłodemu, świeżo, serdecznie. Taka świeżość, serdeczność, wesołość biły z grubych i ogorzałych ich twarzy, z żywych ruchów, z młodzieńczych głosów, że zdawać się mogło, iż nagły błysk słońca napełnił pokój i spłynął na twarze dwóch kobiet.

– Ginejkowie! Staś i Oleś! Jezus Marya! To wy… doprawdy wy?… Przypomnieliście sobie o nas! Ktoś na świecie przypomniał sobie o nas! Śmierć, utrapienie, męka, zgryzota… kochani chłopcy!…

Ramiona Szyszkowej, w rękawach kawowego koloru, objęły szyję Stasia, a ustami, temi ustami, które od tak dawna zaciskały się tylko od gniewu lub słone łzy z oczu ciekące połykały, przylgnęła do jego czoła. Oleś zaś, Jadwigi ręce w swoich trzymając i w oczy jej patrząc, zapytał:

– Czy można podawnemu Jadzię pocałować? Tyle lat nie widzieliśmy się z sobą, to może już nie można?

Przez chwilę, z trochą niepokoju i zawstydzenia, patrzała w jego siwe, serdecznie na nią patrzące oczy.

– Można – rzekła nakoniec z uśmiechem, i zapłonione czoło do pocałunku mu podała.

III

Wesołość, gwar, rozmowy, wzajemne zapytania, przypomnienia dawnych czasów, słowem blask słońca i świegot ptaków, nagle powstałe w posępnej i głuchej ciemnicy – wszystko to było dobre, piękne, miłe, ale… co będzie z wieczerzą, na którą krewnych, jak z nieba spadłych, koniecznie zaprosić trzeba? Gdzie oszczędnie na dwie osoby gotowano, tam cztery nasycić się nie mogą, szczególniej gdy w ich liczbie znajdują się dwaj młodzi, tędzy, przed godziną z wagonu wysiedli chłopcy!

Szyszkową chwilowy dobry humor znowu zupełnie opuścił. Ponuremi oczyma patrzała na wazkę z trochą ostygłej już zupy, a zaciśnięte jej usta w prawo i lewo poruszać się zaczynały.

Ale przybliżyła się do niej Jadwiga i, korzystając z chwili, w której przybyli zdejmowali i na wieszadłach umieszczali swoje kożuszki, prędko szepnęła:

– Niech mama tymczasem zupę do kuchni odniesie, a ja do miasta pobiegnę. Wszystkiego, co trzeba, w żydowskich sklepach dostanę. Samowar niech mama nastawi.

– Śmierć! męka! nędza! zgryzota! – zamruczała stara, ale pocichu; Jadwiga zaś do komody poskoczyła, i zręcznie, nieznacznie, z szuflady papierek trzyrublowy wzięła. Przez głowę jej przemknęło, że znaczny wydatek poniesie, ale wnet potem przybiegła myśl: „Mniejsza o to! niech choć raz w życiu i mnie wesoło będzie! Poczciwi, kochani chłopcy!” Z papierkiem ściśniętym w dłoni prędko futerko na sobie zapinała i na głowie zawiązywała chusteczkę.

Ginejkowie obaj ku niej poskoczyli.

– Dokąd to? po co? Aha! Wiemy! wiemy. Z kucyą (tak w ich stronach nazywała się wigilijna wieczerza) narobiliśmy ambarasu! Ale co prawda, to prawda! Jeść, jak Boga kocham, chce się wściekle…

Aleksander za rękę ją schwycił.

– Nie pozwolę samej jednej iść do miasta… Wieczór ciemny i różni ludzie włóczą się po ulicach..

Jadwiga śmiechem parsknęła.

– Jakiś ty śmieszny, Olesiu! Myślisz, że to dla mnie nowina samej jednej o różnych porach dnia i nocy po mieście chodzić?

– To nic! Musisz chodzić, to i chodzisz! Co trzeba to trzeba! Ale kiedy my tu jesteśmy, jak Boga kocham, sama nie pójdziesz.. Staś! ty z babunią zostań i przepraszaj ją, żeśmy takiego ambarasu narobili! Pamiętaj, abyś przez cały ten czas, dopóki nie powrócimy, babunię przepraszał! A ja z Jadzią pójdę. Sam jeden poszedłbym, ale naprzód nie wiem ani po co, ani dokąd, a potem, jak Boga kocham, we dwoje przyjemniej…

Już byli za drzwiami, i szybkie ich kroki skrzypiały po śniegu na dziedzińcu, a osamotniony nagle Stanisław stał na środku pokoju. Wolałby on o wiele biedz z kuzynką do miasta, niżeli babunię przepraszać, ale z łatwością pogodził się z losem. Babunia z kuchni nie wracała, więc on sam, pocichu, skradającym się krokiem wszedł za przepierzenie i do kuchenki, w której paliła się mała lampa. Zaglądając nieśmiało, pokornym głosem przemówił:

 

– Oleś do miasta z Jadzią pobiegł, a mnie kazał babunię przepraszać za to, żeśmy ambarasu narobili… Czy można?

Szyszkowa z kuchni odpowiedziała:

– Proszę tu nie wchodzić. Jezus Marya! Tu nieporządek taki! Bieda, męka, wstyd…

– To ja babunieczce uporządkować pomogę… A może w czem dopomódz? wody przynieść? ogień rozpalić? rondle wyszorować? podłogę zamieść? Wszystko potrafię! Jak Boga kocham, potrafię!

Z temi słowami był już w kuchni, i przedewszystkiem Szyszkową, która suszone śliwki pośpiesznie gotować zaczynała, w pół objął, i nietylko w ręce, ale w szyję i twarz całował.

– Oleś przepraszać kazał! Przepraszam, babunieczko! za to, że narobiliśmy ambarasu… Przepraszam, babunieczko…

– A puśćże! A dajże mnie pokój! Jezus Marya! trzpiocie ty jakiś, będziesz ty mnie jak swoją równą wycałowywał… garnek ze śliwkami łokciem wywrócisz! Jezus Marya! Złość, utrapienie, choroba, bieda!

Po raz pierwszy od lat wielu pierś jej i wargi nie od gniewu drżały, ale od śmiechu.

– Cóż mam teraz robić, babuniu?

– Drzewa pod maszynkę przyrzucać… bo ogień słaby… Tam, za piecem, narąbane drzewo leży… Jezus, Marya! plaga egipska! Pieca nie widzisz przed sobą, czy co? No, za piecem, nie poniemiecku mówię, że za piecem..

Z wiązką polan w ramionach Staś zza pieca się wydobył i, przyklęknąwszy, ogień żywo rozpalać zaczął.

– Żeby babunia i poniemiecku do mnie mówiła, tobym zrozumiał. Przecież przez trzy lata obaj z Olesiem u majstra Niemca uczyliśmy się ślusarstwa, a potem, pieszo obeszliśmy całą Kurlandyę i dobry kawał Prus. Pfu! a pfu! a pfu!

Na ogień dmuchał, który też istotnie, jakby pod tchnieniem potężnego miecha, rozpalił się w wielkie płomię.

Powstał z klęczek.

– A teraz co robić?

– Jezus, Marya! Zginienie wieczne! Wyjm z szafki talerze i czystą ściereczką powycieraj. Tam ściereczka wisi… ot, tam… na stołku… cóż, nie widzisz? Mówię, że na stołku! Jezus, Marya! to może i pofrancuzku już teraz umiecie? Panicze z was porobiły się? a? Śmierć, klęska, niedola…

Panicz, talerze ściereczką wycierając, odpowiedział:

– Oui, oui, madame, merci, bon jour! Comment vous portez vous! Więcej już nic pofrancuzku nie umiem, ani Oleś. Widzi babunia, ten Niemiec wcale popolsku nie umiał, tośmy u niego ucząc się, a co prawda i wodę mu razem nosząc i drwa rąbiąc, musieli nauczyć się poniemiecku. Ot jak! A po niemieckich krajach chodziliśmy dlatego, że tam rzemiosła kwitną… do różnych fabryk na robotników przystawaliśmy, i wynajmowaliśmy się do różnych majstrów, byle tylko więcej nauczyć się… byle… O Jezus, Marya, Józefie święty! talerz pękł!

Stary i przedtem już nadwerężony talerz, w silnych jego rękach rozłamał się na dwoje.

– Męka! zgryzota! utrapienie! To rzućże te skorupy, a drugi wycieraj! Już sześć wytarłeś! Jezus Marya! jeszcze ze dwa, to i dosyć będzie! A matka wasza żyje? Ojciec za moich czasów jeszcze zmarł, plaga egipska!… z suchot umarł. Kolonijka z wiatrem poszła! Ale matka dobrze jeszcze wyglądała… Cielę na niedzielę z niej było… ale poczciwa… niema co mówić! Poczciwa była… Cóż? żyje mama jeszcze? Co ja tobie robić każę? Klęska, choroba, zginienie zdrowia i życia! Samowar nastaw!

– Kiedy ojciec umarł i kolonijka z wiatrem poszła… – a gdzie woda, babuniu?… – mama przeniosła się do miasta, zamieszkała przy samym rynku, i babom, które na rynek przyjeżdżają, zaczęła szyć czepki, kaftany, różne rzeczy… Niech babunia od pieca odstąpi, to węgli nabiorę!… My już wtedy duże chłopcy byli, ale do szkół chodziliśmy od lat kilku… Oleś trzy klasy skończył, a ja dwie, kiedy z ojcem taka bieda… Aha! babunia to wie, to za babuni czasów jeszcze było. Prawda! zapomniałem! W ostatnich czasach sami już na kolonijce oraliśmy, żęli, kosili i co tam było trzeba… Pchuu! pchuu! pchuu! (w samowar dmuchał)… ale w mieście mama pyta nas: co z was będzie? Spojrzeliśmy po sobie i tak samo jeden drugiego pytamy… Pchuuu! pchuuu! co z nas będzie? Oleś mówi do mamy: „Możeby do rzemiosła?” A mama… Pchuuu! pchuuu! w płacz! „Nietakiej ja przyszłości spodziewałam się po was!” Oleś mówi.. Pchuuu! pchuuu! ot, choć zgiń, nie chcą węgle rozpalać się! „Byleby, moja mamo, ta przyszłość poczciwą była i bylebyśmy mogli kiedykolwiek przydać się na co mamie, ludziom i samym sobie!” Pchuuu! pchuuu! pchuuu! Mama znów rozpłakała się i mnie się pyta „A ty, Staśku?” A ja tak samo, jak Oleś… Pchuuu! pchuuu!

Drzwi od sieni zaskrzypiały, Stanisław od samowara się zerwał.

– Wrócili! jak Boga kocham, już wrócili!

Istotnie wchodzili do mieszkania sprawunkami obładowani. Aleksander przedewszystkiem jeden duży, a drugi mały dzbanek na stole postawił.

– To piwko i śmietana. Jadzia mówiła, że ser jest u babuni… to bułeczki z makiem, i nie wiem co tam jeszcze Jadzia niesie, bo mnie nie tyle sił, ile rąk do niesienia wszystkiego zabrakło.. Nagawędziliśmy się też z Jadzią… jak Boga kocham, usta mi się nie zamykały… Wszystko już jej powiedziałem: co jest, co było i czego się nie spodziewam… jak w kabale!

W malutkiej kuchni zrobił się wielki ścisk. Stanisław na stałego już pomocnika w gotowaniu do Szyszkowej przystał; ale Jadwiga i Aleksander także w tę sprawę się wdali. Jedno tam piwo na ogniu dla zagrzania stawiało, drugie w kosteczki chleb i ser krajało, trzecie przygotowywało śledzie i gotowało w garnku kartofle.

Szyszkowa, śliwek pilnując, wyrzekała, że śmierć, niedola, męka, zgryzota! młodzi do niczego dopuścić jej nie chcą, a to dla pokazania, że jest już ona niedołęgą, próchnem, starym grzybem, który daremnie miejsce i t. d! Ale nikt jej bardzo nie słuchał.

Ginejkowie, około kuchni się uwijając, mówili a mówili, Jadwiga zaś, z oczyma jak turkusy błękitnemi i z zamyślonym uśmiechem na ustach, słuchała. Ten błękit w oczach i uśmiech na ustach przyniosła już ona, gdy z Aleksandrem z miasta powróciła, wszystkiem, co opowiedział jej, przejęta i wzruszona. Z tak strasznej biedy, że głodu często przymierali, wygrzebali się ci chłopcy i na takich tęgich ludzi powyrastali. Z dziecinnych lat swoich pamiętała dobrze tę wielką ich biedę, a i to, że gdy stary Ginejko chorzeć zaczął, litowała się zawsze nad nimi i bardzo ich lubiła. Historyi wygrzebywania się ich z tej biedy w części już się dowiedziała od Aleksandra. Teraz na wyścigi opowiadali oni różne jej urywki. Ale koniec wieńczy dzieło; koniec zaś ten był taki, że jako biegli rzemieślnicy otrzymali w jakiejś fabryce wyrobów żelaznych i stalowych miejsca podmajstrzych, i do tej fabryki teraz jadą. Droga im wypadła przez miasto, o którem wiedzieli, że babunia i Jadzia tam zamieszkały. Powiedzieli sobie: „Zajedziemy, zobaczymy!” I zajechali na dzień jeden. Jutro tu przebawią, a pojutrze raniutko marsz w drogę, bo według umowy z fabryką zawartej, za dni trzy stanąć tam muszą.

Miejsca podmajstrzych w takich fabrykach są bardzo dobre, rękawy wprawdzie wysoko do pracy zawijać będą musieli i jak Murzyni twarze i ręce uczernić, ale oni do tego przywykli i wcale przed tem strachu nie czują; żyć zaś bez najmniejszego niedostatku będą mieli z czego, i gdy tylko trochę osiedzą się na miejscu, matkę do siebie sprowadzą. Z czasem też pewnie, przy zdolności i pilności, wyższe w fabryce miejsca otrzymają.

– My ciągle o sobie mówimy, a ty, Jadziu, milczysz! Jakże tobie powodzi się z robotą, z zarobkiem, ze wszystkiem?

Z nad sera, który krajała, podniosła wzrok na pytającego.

– Bardzo dobrze – odrzekła.

Przed nikim, nawet przed tym krewnym i towarzyszem dzieciństwa swego skarżyć się nie mogła i nie chciała; ale, gdy z podniesioną twarzą stała przed nim, Aleksander głęboko patrzał w jej, trochę chmurne i śmiałe oczy.

– Jak Boga kocham! – zcicha zaczął – jak dawniej byłaś dla mnie miłą i sympatyczną, tak i teraz jesteś… jeszcze więcej!… Taka z ciebie zrobiła się kobieta, taka jakaś…

– Jakaż? – zaśmiała się.

– Samodzielna! – zawołał; a ciszej znowu dodał: – I wyładniałaś!

– Czy taką brzydką byłam wprzódy? – śmiejąc się ciągle, pytała.

– Nie, nie to! nie byłaś brzydką! ale jakże to powiedzieć?… Staś! popatrz-no na Jadzię! Nieprawdaż, że od czasu, jakeśmy jej nie widzieli, wyładniała? Ale co jej takiego przybyło? No, przypatrzże się, przez co ona tak wyładniała?

Teraz już obaj, porzuciwszy trudy kuchenne, osobę jej formalnemu egzaminowi poddawali, a ona coraz prędzej i w coraz nierówniejsze kostki ser i chleb krając, śmiać się i gniewać próbowała, lecz radość i rozrzewnienie biły z rumieńców i blasku jej oczu. Jakto? nią, nią właśnie zajmowano się tak przyjaźnie! jej tak pochlebne słowa mówiono? Działoż się to doprawdy na jawie?

– Już wiem! – zawołał Stanisław: – Jadzia schudła i dlatego wyładniała.

– Pleciesz! – z przekąsem odrzucił brat – nie dlatego, że schudła, ale dlatego, że nabrała wyrazu twarzy…

I ciągle patrząc w nią, poważnie dodał:

– Odrazu z twarzy jej poznać można, że dużo biedowała, pracowała, i że jest dzielną dziewczyną, która z życiem i losem walkę prowadzić umie.

– To prawda! Ty masz zawsze racyę, Olesiu. Widać zaraz, że Jadzia nie jest lalą! a jak Boga kocham, nic na świecie niema dla mnie obrzydliwszego nad lalę, choćby najładniejszą.

– Staś! – krzyknęła Szyszkowa – wyjmiesz ty z garnka kartofle, czy nie wyjmiesz? Złość, choroba, zmarnowanie daru boskiego! Rozgotują się na nic! Jezus, Marya!

A Jadwiga do Aleksandra się zwróciła:

– Nieśże za mną, Olesiu, talerze, a ja poniosę sztućce i szklanki. Nakryjemy do stołu.

Biały i suchy szkielet bez głowy, który dziś zrana był wytworną damą, zdawał się w kącie pokoju wyprostowywać ze zdziwienia nad niebywałemi tu dotąd widokami i odgłosami. Przy stole, zasłanym serwetą z czerwonym szlakiem, a zastawionym piwem grzanem, kartoflami, śledziami, bułkami z makiem – rozmowy, śmiechy, dzwonienia łyżek i sztućców ani na chwilę nie ustawały. Dwaj bracia byli bardzo do siebie podobni, jednostajny prawie mieli wzrost, jednostajny kolor włosów i oczu, jednostajnie zgrubiałą skórę na twarzach i rękach. Obaj też byli bardzo weseli, i ta tylko pomiędzy nimi zachodziła różnica, że Aleksander, który miał delikatniejsze rysy twarzy, mniej często śmiał się, zamyślał się niekiedy i w mowie używał wyrazów wyższego rzędu. Widocznie, był umysłowo zdolniejszym od brata, co też ten ostatni z całego serca uznawał, często odwoływał się do jego zdania i na każde przezeń wyrażane przystawał. Z prawdziwie młodzieńczym apetytem zajadając wszystko, co było na stole, żywo, obszernie, głośno opowiadali Szyszkowej o wspólnych krewnych i znajomych, o których ona, odkąd strony owe opuściła, nic już nie wiedziała.

W powierzchowności i obejściu się tej starej kobiety, gdy z gośćmi do stołu zasiadła, zaszły wielkie zmiany. Uspokoiła się, złagodniała, i gdy uważnie słuchając tego, co mówiono, z kolei uprzejmym tonem pytania zadawała, znać w niej było kobietę, która niegdyś mogła być całkiem nawet przyzwoitą i przyjemną. Czasem wprawdzie: „śmierć, nieszczęście, choroba, zgryzota” i tym podobne urocze słowa z ust jej się wymykały, ale naprawiał je uprzejmy dźwięk głosu i uśmiech przyjazny. Oczy jej tylko, z ciemną źrenicą i zwiędłą powieką nie traciły ani na chwilę przepaścistego smutku, który, zda się, na wieki w nich zamieszkał. Kilka razy widocznie chciała swych gości o coś bardzo ją obchodzącego zapytać, i już, już pytanie to zaczynała, ale nie dokończyła go ani razu. Możnaby mniemać, że lękała się, albo wstydziła pytanie to zadać.

Wieczerza miała się już ku końcowi, gdy Aleksander zawołał:

– Jedna tylko szkoda, że naszej mamy tu niema! Gdyby ona jeszcze tu była, byłoby nam, jak w raju. Ot cieszyłaby się mama, gdyby babunię widzieć mogła! Nigdy, nigdy, ani ona, ani my nie zapomnieliśmy dobroci, jakiej niegdyś doświadczyliśmy od babuni!

– Jaka dobroć! Jezus! Marya! Jaka tam była dobroć! – zaszamotała się na krześle swojem Szyszkowa.

– Jak to, jaka? Ileż to razy, kiedy dziadunio Szyszko żył jeszcze i był sekretarzem w zarządzie miejskim, a nasz ojciec tak ciężko zachorował i w domu zrobiła się wielka bieda, babunia i doktorowi, który odwiedzał ojca, zapłaciła, i mamie naszej albo nam to i owo sprawiła… Ani mama, ani my nie zapomnieliśmy o tem…

– Klęska! zgryzota! nieszczęście! męka! Jest o czem pamiętać! Jezus Marya! Widać, że nie macie o czem myśleć, kiedy o takich bzdurstwach myślicie…

– To nie bzdurstwa! Kiedy ja i Staś przyjechaliśmy czasem do miasta, babunia nas utulała, głaskała i zawsze cokolwiek dla chorego ojca przez nas posłała…

 

– Przestańcież już! Jezus Marya! wstyd, zginienie zdrowia i życia! Ot, mają o czem mleć językiem!

Jednak łzy jej do ponurych oczu nabiegały, i z żałosnem, błagającem prawie spojrzeniem zadała nakoniec pytanie, które dawno swym gościom zadać pragnęła, a wstydziła się, czy nie śmiała:

– A widywaliście się tam z Władkiem i z Józiem? a? Jez…

Święte imię, które tak często powtarzała, zadrżało i urwało się na jej ustach. Po twarzach Ginejków przemknął wyraz zmieszania, lecz Staś odpowiedział zaraz:

– Z Władkiem, od czasu, jak biuro porzucił, nie widywaliśmy się wcale…

– Biuro porzucił! Jezus Marya! Dlaczego on biuro porzucił? – wykrzyknęła Szyszkowa.

– Jak to! babunia o tem nie wie?

Jadwiga pomiędzy dwoma braćmi siedząca, obu ich za poły surdutów pociągnęła.

– Wiem! ależ naturalnie, że wiem Jezus Marya! żebym ja matka, nie wiedziała o takiej ważnej rzeczy, że on biuro porzucił! Śmierć, niedola, zgryzota, zginienie…

Ostatnie słowa cicho już wyszeptała; wargi i ręce jej trząść się poczęły.

– Cóż on?… – zaczęła, i zacisnąwszy usta, milczała chwilę. – Cóż on?… – zaczęła znowu, i nagle, z uniesieniem dokończyła: – cóż on teraz robi, kiedy biuro porzucił? Śmierć! niedola!

– Pokąt… – zaczynał już Stanisław.

Lecz Aleksander bystro na niego spojrzał i prędko przerwał:

– Prawnym doradzcą został… interesami zajmuje się, babuniu!

Ze spuszczonemi powiekami milczała chwilę, a potem, bardzo cicho znów zapytała:

– A Józio?

– Czyż babunia nie wie?.. – wyrwał się znów Stanisław.

Ale Jadzia znowu za połę surduta go pociągnęła, a Aleksander głośno zagadał:

– Babunia przecież wie, że Józio pięć lat już temu ze swoim pułkiem w dalekie bardzo strony wyszedł…

– W dalekie strony!… wyszedł… Jezus Ma… – zabełkotała stara, i wnet wyprostowawszy się, poprawiać się zaczęła.

– Wiem, a naturalnie, że wiem! Męka, nędza, utrapienie, śmierć, zgryzota! Jakże to może być, abym ja, matka, o takiej rzeczy… z pułkiem w dalekie strony wyszedł!… pięć lat temu! Wiem! Jezus Marya! Wiem, wiem, wiem, wiem!…

Długo, ze wzrokiem wbitym w ziemię i silnie splecionemi na kolanach rękoma ten jeden wyraz szeptała, aż umilkła, i zaciśnięte jej wargi, pospołu z końcem nosa, to w prawo, to w lewo nieustannie poruszać się zaczęły. Gdyby nie to poruszanie się warg i nosa, które na twarz jej rzucało wyraz zjadliwy i razem rozpaczny, możnaby mniemać, że skamieniała. Nie czuła, jak po skończonej wieczerzy Jadwiga i Ginejkowie rękę jej całowali; nie widziała, jak wszyscy troje z zebranemi ze stołu sprzętami do kuchni wyszli; nie słyszała wyraźnie jednak z kuchni dochodzącej, a nieustannej ich rozmowy. Czasem, łza jak groch ciężka i gruba z pod spuszczonej powieki, na splecione jej ręce upadła; czasem z warg zaciśniętych wydobywało się mruczenie, w którem dosłyszeć było można: „Śmierć! klęska! wstyd! zgryzota! zginienie zdrowia i życia!” Ale siedziała nieruchoma i nieruchomo sztywnie stał za nią w kącie pokoju biały szkielet bez głowy, który był zrana wytwornie ubraną damą.

Nie poruszyła się też wcale, a szkielet znowu wyprostował się jakby ze zdziwienia, gdy troje młodych ludzi, wróciwszy do pokoju, pod ścianą na trzech krzesłach usiadło w ten sposób, że Jadwiga znajdowała się pomiędzy dwoma rześkimi i przystojnymi chłopcami, z których jeden za rękę ją trzymał i często w twarz jej spoglądał. Jakby przez uszanowanie dla tej skamieniałej postaci w kawowej sukni i białym czepku przy stole siedzącej zcicha pomiędzy sobą szeptali:

– Pamiętasz, Jadziu, jakeście parę razy do nas na święta na wieś przyjeżdżali? Maleńki był nasz domek. Na pięćdziesięciu morgach gruntu pałacu mieć nie mogliśmy. Ale jak nam wesoło było! Ty byłaś jeszcze małą dziewczynką…

– A ileż wy jesteście odemnie starsi?

– Ja dwadzieścia pięć lat skończyłem, a Oleś odemnie o półtora roku starszy…

– Więc tylko o rok od Olesia młodszą jestem…

– Wtedy miałaś może lat trzynaście… Obadwaj ojcowie nasi żyli…

– I rady sobie z nami dać nie mogli, takie swawole wyprawialiśmy zawsze, ile razy zebraliśmy się do kupy.

– I ty, Jadziu, byłaś swawolną! Pamiętasz, cośmy w te święta, u nas na wsi, dokazywali?…

– A pamiętasz, ileśmy to umieli piosnek różnych… Czy potrafiłabyś jeszcze choć jedną zaśpiewać?

– Potrafiłabym. Pamiętam wszystkie, choć już od niepamiętnych czasów nie śpiewałam. Ale często, kiedy w nocy sama jedna przy robocie siedzę, na pamięć mi one przychodzą, a wtedy powtarzam je w myśli i o was wspominam..

– Wspominałaś czasem o nas? – patrząc jej w oczy, zapytał Aleksander.

A Stanisław, rozmarzony, zcicha nucić zaczął:

 
«Anioł pasterzom mówił…»
 

Aleksander zawtórował głośniej.

Przy trzecim wierszu, z silnemi barytonowemi ich głosami zmieszał się cienki, ale czysty głos Jadwigi.

 
«Zstąpił Pan chwały wielkiej,
Uniżył się wysoki;
Pałacu kosztownego żadnego
Nie miał zbudowanego.
Pan wszego stworzenia…»
 

Pieśń coraz głośniej, coraz raźniej przez trzy głosy wyśpiewywana, przepełniła ściany pokoju i przez okna wydobyła się na duży, cichy dziedziniec, gdzie pomiędzy ziemią usłaną śniegiem, a niebem gwiazdami usianem, połączyła się z wychodzącemi z za innych okien takiemiż samemi dźwiękami. U ślusarza Michała, u szewca Jerzego i w innem jeszcze miejscu i w innem, tę samą pieśń śpiewano, i tę samą, jakby dla wtóru, grała na fortepianie panna Karolina. Wkrótce z tym śpiewnym, przytłumionym szmerem połączył się poważny i w mroźnem powietrzu donośnie rozlegający się dźwięk dzwonów kościelnych.

– Na Pasterkę dzwonią – zauważył Aleksander, i ku zdziwieniu spostrzegł, że Jadwiga, patrząc w okno, parsknęła śmiechem.

Tuż za oknem widać było futrzany kołnierz, z którego wyrastała wielka twarz, wysokiem garnirowaniem kaptura otoczona, i zabrzmiał głos wyraźnie do pokoju dochodzący:

– Moje uszanowanie pannie Jadwidze! A panna Jadwiga z kawalerami mile chwile spędza!

– Spędzam! – ku oknu podbiegając, z żartobliwą wesołością odkrzyknęła Jadwiga.

– A na służbę bożą nie pospiesza?

– Jutro pospieszę!

– Dziś trzeba, koniecznie dziś… Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie! Niech panna Jadwiga dobrze to sobie pamięta.

– Winszuję pani świąt! – zawołała znowu Jadwiga.

– Na jutro powinszowanie! Teraz czas na służbę bożą spieszyć, nowonarodzone dzieciąteczko witać! Biegnę, lecę, a pannie Jadwidze wesołej zabawy życzę! Moje uszanowanie!

– Dobranoc pani!

Ginejkowie z szeroko otwartemi od zdziwienia oczyma słuchali tej osobliwej rozmowy.

– Co to? kto to? Czego ta pani od ciebie chciała?

Jadwiga opowiedziała wszystko o sąsiadkach i o swoim z niemi stosunku, nie wyłączając językowej katastrofy dzisiejszego poranku. Usprawiedliwiała się, że tylko ostateczne zniecierpliwienie do podobnego postępku doprowadzić ją mogło. Ale oni bynajmniej postępkiem tym zgorszeni nie byli, a żywe opowiadanie o nim Jadwigi doprowadziło ich do takiego śmiechu, że aż za boki się trzymali.

– Szkoda, żeś jej jeszcze w dodatku figi nie pokazała! – zawołał Stanisław.

– Sama już o tem myślałam – śmiejąc się także, odpowiedziała Jadwiga – chociaż w gruncie rzeczy, nic tak bardzo przeciw tym paniom nie mam, a tylko gdy człowiek jest ciągle zgryziony i zakłopotany, mała rzecz do ostatniej niecierpliwości doprowadzić go może.

Aleksander za rękę ją ujął.

– Więc bywasz często zgryzioną i skłopotaną! A kiedy zapytywałem, jak ci się powodzi? powiedziałaś, że bardzo dobrze!

Podniosła na niego wzrok trochę chmurny, ale uśmiechała się filuternie.

– Czy ty, Olesiu, lubisz te katarynki, co to po ulicach jękliwie skrzypią i lamenta zawodzą?

– Nie lubię. Więc cóż?

– To, że takie katarynki są to przedmioty mojej najgłębszej niechęci, do których za nic w świecie nie chciałabym być podobną. Czy rozumiesz teraz?

Zamyślił się, lecz wnet siwe oczy jego trysnęły blaskiem zadowolenia.

– Rozumiem. Jesteś, moja Jadziu, dzielną i hardą dziewczyną. Ja tak samo. Co trzeba, to trzeba. A jękliwą katarynką być, broń mię Boże. Pysznie we wszystkiem oboje zgadzamy się z sobą.

I jakby na przypieczętowanie tego zdania, gorąco rękę jej ucałował.

Stanisław zaś uniesieniom brata zawtórzył szerokiem ziewnięciem i słowami: