Za darmo

Jędza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nie dokończyła, bo czarna w zmroku postać popędliwie porwała się z ziemi i odtrąciła ją z taką siłą, że byłaby upadła na kuferek, gdyby jej Aleksander nie podtrzymał. Zarazem, szept gwałtowny, świszczący, zjadliwy, mówić zaczął:

– Śmierć, męka, nieszczęście, zgryzota, choroba! Czego ty chowasz się po kątach i matkę podpatrujesz? Pocieszać mię chcesz? Jezus, Marya! Mnie nikt nie pocieszy, zwłaszcza ty, co zamiast smucić się razem z matką i modlić się o odzyskanie braci, balujesz sobie, gości spraszasz, hece wyprawiasz… jak ta ostatnia, jak… jak…

Szept jej splątał się i urwał. Jadwiga cicho, lecz z wewnętrznym jękiem wymówiła:

– Zawsze tak… zawsze… zawsze tak…

Aleksander osłupiały, przerażony, milczał.

Szyszkowa, nie spostrzegając go, zaszeptała znowu:

– Czegóż tu jeszcze stoisz? Plaga egipska! Czemu nie idziesz sobie? Do kawalera swego idź, do lubego, do ukochanego… Jezus, Marya… wydajże się przynajmniej za mąż… choć raz… choć tę jedną pociechę zrób matce… Ale gdzie tam! Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się Ty nad nami! Alboż on ciebie weźmie? Czy ktokolwiek cię weźmie?… Jezus, Marya!…

– Chodźmy! – z gniewem i dość głośno odezwał się Aleksander, – chodźmy ztąd, Jadziu! To istna waryacya, niesprawiedliwość, krzywda..

Pociągnął ją ku drzwiom od przepierzenia, w których gdy stanęli, obecne w pokoju osoby od pierwszego rzutu oka spostrzedz musiały, że oboje mieli czoła gniewnie zmarszczone, a w oczach Jadwigi błyszczały daremnie powstrzymywane łzy.

– Pokłócili się! Ot już i zaczyna się po radości smutek! – szepnęła do narzeczonego Paulina.

– Powiem tobie, że mnie jej szkoda! – wachlując się chustką do nosa, odszepnął narzeczony.

Ślusarzowa poskoczyła ku Jadwidze.

– Może mamie zrobiło się niedobrze, bo cościś taka skrzywiona i przygarbiona z pokoju wyszła?

Jadwiga przypuszczenie to potwierdziła, a że pora była już dość późną i ślusarzowa o dziecko niezupełnie spokojną się czuła, więc poszeptała z mężem, z Pauliną, i po wielu ukłonach, pocałunkach, podziękowaniach, całe towarzystwo mieszkanie Jadwigi opuściło. Poszedł z niem i Stanisław, którego Paulina nagląco zapraszała, aby razem z jej narzeczonym na pięć minut, na kwadransik mieszkanie jej odwiedził.

– Bo – mówiła, – mam pokoik malutki, ale milutki, i chcę panom pokazać, jak na małym przestrzeniu sprytnie urządzić się można.

W pustym pokoju, Aleksander i Jadwiga siedzieli obok siebie przy białym szkielecie. Lampa zdaleka stojąca, skąpe na nich rzucała światło, za oknem, tak jak w pokoju, nikogo już nie było. Byli sami, ale wesołość, ani chęć do rozmowy im nie wracała. Schmurzeni i smutni oboje – milczeli. Zegar na ścianie wiszący wybił późną godzinę.

– Trzeba już iść! Pociąg o świcie wychodzi!

Ona zbladła i ze spuszczonemi powiekami siedziała, jak martwa. On w jednej dłoni trzymał jej rękę, na drugiej oparł zachmurzone czoło, i długo w pobladłą twarz jej patrzał. Nakoniec, z ruchem niecierpliwości rzekł:

– Ot, kiedy człowiek gorzko żałuje, że pałacu żadnego kosztownego nie ma zbudowanego! Ba! gdybyż choć lada jaka, ale pewna chata… tymczasem jeszcze w powietrzu wiszę i ani myśleć…

Przerwało mu stuknięcie drzwi otwieranych i głos Stanisława, który wołał:

– Oleś! Stół do pokoju wnieśmy, aby Jadzia jutro kłopotu z tem nie miała… a potem marsz do spania, bo pociąg o świcie wychodzi…

Jadwiga zapragnęła zerwać się z krzesła, obu rękoma schwycić się za głowę i krzyknąć:

– Jutro! ja nie chcę jutra, tego jutra, w którem już was nie będzie… i wszystko przeminie i… wszystko powróci!

Nie uczyniła tego przecież, owszem z uśmiechem, któremu przeczyła wilgoć źrenic i sztywność kibici, żartobliwie zapytała Stanisława:

– Cóż, Stasiu? Czy bardzo podobała ci się Paulina?

– Żeby tak pies płakał, jak ona mi się podobała! Lala – i koniec! Na godzinę zabawy dobra ale na całe życie… hu, hu, hu!

Stół był już postawiony na swojem dawnem miejscu. Aleksander powolnym ruchem czapkę z wieszadeł zdejmował. Stanisław zapytał:

– Gdzież babunia?

– Jestem – ozwał się we drzwiach głos Szyszkowej. – Jezus, Marya! jak to smutno, że tak prędko odjeżdżać musicie..

Stali teraz wszyscy w pośrodku pokoju, małomówni i pochmurni.

– Co trzeba, to trzeba! – rzekł Aleksander, i schyliwszy się, obojętnie pocałował rękę Szyszkowej, która też z niejakiem zmieszaniem wzrok od niego odwracała.

Stanisław daleko czulej ją żegnał, i ona też za szyję go objęła i całowała.

– Napiszcież przynajmniej – mówiła, – choć kiedykolwiek do nas napiszcie… Męka, zgryzota… donieście nam co o sobie… jak tam znajdziecie… jak wam będzie… Jezus, Marya!…

Aleksander od rąk Jadwigi odrywał się i znowu ku nim ustami powracał.

– Nie martw się bardzo – mówił pocichu, – nie trać zdrowia! Złe przeminie, a dobre nadejdzie! Tymczasem, bądź tak, jak dotąd, cierpliwą i dzielną! Co trzeba, to trzeba!

Jej na usta wyrwała się prośba namiętna: „Napisz przynajmniej do mnie.. napisz kiedykolwiek! ” Ale jej nie wypowiedziała. Nie, choćby jej serce pęknąć miało, ona ani wywoływać przyrzeczeń jego, ani najmniejszem słowem narzucać się mu nie będzie!

Bardzo blada, ze sztywną kibicią i rękoma w gorących jego dłoniach, jak lód zimnemi, szepnęła tylko:

– Bądź zdrów, Olesiu.. Niech wszystko pomyślnie ci pójdzie… Nikt ci na świecie lepiej odemnie nie życzy…

Żadnej prośby i żadnej oznaki żalu, który ją warem łez wstrzymanych napełniał!

Szyszkowa za to, po raz drugi, do obu już braci mówiła:

– Napiszcież do nas, pamiętajcie, napiszcie… żebyśmy, Jezus, Marya! choć wiedziały, co się z wami dzieje!

Stanisław po kilka razy napisać przyrzekał; Aleksander, wzruszony i posępny, brata do pośpiechu naglił.

– Stasiu, dość już tego! Chodźmy! Co trzeba, to trzeba!

W kilka minut później, duża lampa była zgaszona, a pokój napełniło słabe półświatło palącej się u łóżka Jadwigi świecy. Jadwiga, jak senna, chodziła tu i owdzie, porządkując w nieład popadłe sprzęty, perkalową storę spuszczając u okna, gdy uczuła bardziej, niż zobaczyła, że Szyszkowa stanęła przy niej.

– I cóż? – zapytała szeptem.

– Co, mamo?

– Nie powiedział nic?

Rozumiała dobrze o co matka zapytuje, odpowiedziała więc krótko:

– Nic.

– Śmierć, utrapienie, zgryzota, męka! – zaszemrał szept zrazu świszczący, lecz potem coraz łagodniejszy. Dlaczegóż, Jezus, Marya… i dlaczegóż nic nie powiedział?… Kiedy widziałam przecież, wyraźnie widziałam, że zajął się tobą… że bardzo mu się podobałaś… No, prawda, że Jezus, Marya… biedny on chłopiec… stałego bytu nie ma… Bóg święty wie, jak mu w tej fabryce będzie… Ale napisze… plaga egipska!… najpewniej napisze, a potem, Jezus, Marya! kiedykolwiek i sam przyjedzie! Co się odwlecze, to nie uciecze!

I gdy po bladych policzkach Jadwigi z pod spuszczonych powiek spływał strumień milczących łez, ciemną ręką pogłaskała jej włosy i w czoło ją pocałowała.

Na dziedzińcu, w pobliżu powstał hałas, ze stuków i kłótni dwu głosów złożony. To szewc Jerzy z miasta pijany powracał, do drzwi domu swego się dobijał i grubiańsko kłócił się z żoną. Prawie jednocześnie, nad sufitem, przeraźliwie wrzeszczeć zaczęło najmłodsze dziecko Lei… Życie codzienne, dniem wesołości i szczęścia przerwane, ze swoim mdłym i gorzkim smakiem powracało…

V

Upłynęło kilka miesięcy; w mieście panował upalny sierpień. Twarde i okrutne było to panowanie. W powietrzu susza dławiąca i nieustanna kurzawa; na wąskich szlakach nieba, nad ulicami, błękit jakby z gniewu wyiskrzony i ani jednej rzeźwiącej chmurki; u dołu, kamienie bruku ostro sterczące z pomiędzy wyschłego piasku, czerwonawe, gorące; dokoła, blask słońca, który, nie mogąc rozlewać się po szerokich przestrzeniach powietrza i błoni, ogromny i oślepiający rzucał się cały na białe i żółte mury kościołów i domów. Ludzi na ulicach było wielu, ale wszyscy szli ze spuszczonemi lub mrużącemi się powiekami, z ciężko dyszącemi piersiami, takim krokiem, jakby u nóg ich wlokły się kule z ołowiu. Jednak było ich wielu, chodniki ulic okryte nimi były, jak mrowiem. Szli w różne strony, z koszami, paczkami, węzełkami, piłami, kielniami, tu i owdzie tylko z parasolami i parasolkami w ręku, – bo tak samo, jak w mroźnych dniach zimy, ruszać się, zabiegać, kupować, sprzedawać, pracować, słowem – żyć musieli.

Jednym z chodników, niekiedy przez tłum popychana, częściej wszakże przewijając się pośród niego zręcznie i wprawnie, szła młoda, chuda dziewczyna w szarej sukni i skromnym kapeluszu na gładko uczesanych i w duży warkocz splecionych włosach. W ręku miała kosz spory i próżny, na czole miała żółtawe plamy, a na policzkach wypieczone przez upał rumieńce. Oddychała ciężko, powieki okrążone czerwonemi obwódkami przymrużała przed blaskiem słońca, ale szła krokiem osób z natury żywych, a przez życie do ciągłego pośpiechu gnanych. Idąc, i na nic z tego, co ją otaczało, żadnej uwagi nie zwracając, myślała, że jednak w stosunkach swoich z tymi, którzy jej dostarczają roboty, coś zmienić musi, bo ciągle nie wypłacają jej znacznej części umówionego zarobku, i albo długo oczekiwać na zapłatę, albo i całkiem zarobek tracić musi. Tak być nie może, to krzywda, której ona długo znosić nie myśli. Trzeba stać się energiczniejszą, czy oględniejszą, słowem w sposób jakikolwiek zapobiedz temu, aby niedobrzy ludzie strzygli ją, jak owcę. Niedobrzy ludzie! po kilka razy powtarza sobie w myśli dwa te wyrazy, i jak zawsze bywa, kiedy ją dotknie uczucie poniesionej krzywdy, od gniewu wrzeć zaczyna. Drgają jej brwi i ręce, grubemi i podartemi rękawiczkami okryte, krok staje się jeszcze śpieszniejszym.

W tym pośpiechu nie spostrzega krzyżującej się z nią kobiety z wielkiem worem na plecach – i wór, w którym znajduje się coś twardego, tak mocno ją w bok potrąca, że aż przeciągłe syknięcie z ust jej się wydobywa. Na ból dotkliwy przecież bynajmniej nie zważając, ani na chwilę nie przystaje, i równie śpiesznie jak przedtem idzie dalej, tylko bez najmniejszej już o tem wiedzy, wzmaga on gniewne jej wzburzenie. Bo i doprawdy – myśli znowu, – od Nowego Roku aż do połowy lata wiodło się jej wybornie, roboty miała wiele, że z dwiema, a nieraz i z trzema pomocnicami zaledwie wydołać jej mogła; i – cóż ma z tego? Przeżyła wprawdzie czas ten bez wielkiej biedy i kilkanaście rubli w zapasie posiada, ale nic więcej! Teraz zaś, od miesiąca, zaczęła się pora w całym roku najniekorzystniejsza i miesiąc jeszcze potrwa. Robota zmniejszyła się, pomocnice dawno już odprawione, sama wprawdzie ma to i owo do zrobienia, ale zapasik niezawodnie wydać będzie musiała, i jeszcze kto wie, czy wystarczy on do czasu, w którym te lafiryndy, które chcą stroić się, a szwaczkom połowę tylko należności wypłacają, zaczną sobie suknie i inne stroje na jesień sprawiać! Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! I roboty znów przybędzie, i skwary przeminą. Ach! jak gorąco! Pan Bóg, doprawdy, powinienby lata wsiom tylko dawać, a nad miastami zawieszać wieczne jesienie i zimy!

 

Wtem z otwartych okien jakichś suteren wydobył się i całą ją gęstym kłębem owionął tak silny i obrzydliwy swąd kuchenny, że zakrztusiła się, w gardle ją zdławiło i łzy jej do oczu nabiegły. Szybko minęła zionące swędem okna, i prawie już biegnąc, wpadła znowu w tuman kurzawy, podnoszący się z pod kilku ciągnących ulicą wozów. Boże! gdybyż ta jesień prędzej już nadeszła! Z dwojga złego, deszcz i błoto mniej są przykre od swędu i kurzu. Niech tam sobie ci, którzy mieszkają na wsi, wiosnę i lato lubią… Jak ona dawno na wsi nie była! może już dziesięć lat… ostatni raz u Ginejków, kiedy to jeszcze swoją kolonijkę mieli…

Przy tej myśli zwolniła nieco kroku i rękę do czoła podniosła. Po co, po co to nazwisko tak często plącze się jej w myśli? Powinnaby o niem zapomnieć, kazać sobie zapomnieć, bo przy wszystkich jej zmartwieniach i udręczeniach, ten jeszcze ciężar w pamięci i sercu nosić – to zawiele! Po co oni tu przyjeżdżali? po co ten dzień pamiętny przerznął jej życie, jak szlak słoneczny, za którym i przed którym ciemna noc? Dzień jeden, chwila, jakiś sen dziwny i – po wszystkiem! Głupstwo! Nie ma ona czasu takiemi niedorzecznościami głowy sobie nabijać i czynić tego nie powinna: bo wie i czuje, że samej jednej o nich myśleć – jest wstydem i upokorzeniem. Więc też nie będzie, nigdy już najpewniej nie będzie! Postanawiała to już nieraz, ale jakoś dotąd nie mogła dotrzymać danego sobie przyrzeczenia, teraz dotrzyma… Oto już myśli o tem, jak śmieszny kapelusz ma na głowie ta pani, która przeciwległym chodnikiem idzie i pieska z sobą na sznurku prowadzi… A ten człowiek z piłą na plecach, jaki zmęczony! zdaje się, że zaraz upadnie, ta zaś Żydówka z dwoma koszami pełnemi bułek na ręku, bardzo do Ruchli… Ach!

Wydawszy wewnętrzny ten wykrzyk, jak wryta stanęła i szeroko otwartemi oczyma wpatrzyła się w młodego, zgrabnego mężczyznę, który w wysokich butach i grubej, zgrabnie skrojonej odzieży, śpiesznie szedł po przeciwległym chodniku. To stanie i patrzenie trwało przecież zaledwie kilka sekund, po których, z ruchem zniecierpliwienia i bledsza nieco, niż wprzódy, iść dalej zaczęła. Czyż nigdy nie przestanie być głupią? Bo głupią być trzeba, aby proste i po przypatrzeniu się małe nawet podobieństwo tak ją wzruszało, że nogi jej drżą, a szum w uszach tłumi turkot przejeżdżających dorożek! Zdaleka jednak ten młody człowiek w wysokich butach był tak do niego podobny, że pomyślała zrazu… Ale po przypatrzeniu się, zupełnie co innego… Daleko brzydszy, mniej zgrabny i włosy nie takie piękne, gęste… Najpiękniejszy jednak ze wszystkiego ma on uśmiech, taki miły, serdeczny, oczy siwe, takie błyszczące, a czasem takie przezroczyste i głębokie, jakby z kryształu… Czy znowu?

Zawrzała gniewem, ale tym razem przeciwko samej sobie uczutym. Znowu myślała o tem!… Woli i wstydu za grosz chyba nie ma, jeżeli wstrzymać się od tych myśli i wspomnień nie może… Otóż może! Otóż przekona sama siebie, że cokolwiek sobie rozkaże, to uczyni, co postanowi, to spełni. Otóż i teraz, myśli już o tem tylko, w jakim dziś stanie, po parogodzinnej na miasto wycieczce, matkę znajdzie? Bo od niejakiego czasu matka zaczęła doświadczać jakichś osłabień i zawrotów głowy, chwilowych wprawdzie, ale coraz częstszych. Szczególniej te srogie upały jej szkodzą. Upały swoją drogą, a ciągła desperacya swoją. W głębi ducha desperuje, a na zewnątrz wybucha coraz większem rozdrażnieniem i zgryźliwością. Wszystko to musi zdrowie odbierać, zabijać! Broń Boże zachoruje ciężko, co wtedy będzie? Że też to człowiekowi nigdy tak źle na świecie nie jest, aby jeszcze gorzej być nie mogło!

Jednak przy pożegnaniu powiedział on do niej: „Wszystko złe przeminie, a dobre nadejdzie!” Może to kiedykolwiek wreszcie nastąpi! Powinnaby mu wierzyć, bo on dobry, szczery, szlachetny, i pewno, pewno nie skłamał nigdy, nawet spojrzeniem. Pocóżby okazywał to, czego nie czuł? Wie zresztą dobrze, iż co okazywał – to podówczas czuł naprawdę. Poczciwy, złoty, kochany… Czy znowu?…

Z gniewu na samą siebie nogą o kamień bruku tupnęła, i usiłując o niczem wcale nie myśleć, wbiegła w bramę domu. Tu jednak zwolniła kroku, bo nad kilku schodami, znajdującemi się u drzwi mieszkania stróża, spostrzegła żółtą, jak bibuła, twarz Ruchli wychylającą się z narzuconej na głowę wielkiej, podartej chusty. Dla Ruchli, pory roku zdawały się nie istnieć: ta sama zabłocona spódnica i brudna chusta służy jej za ubranie zimą i latem. Spostrzegłszy Szyszkównę, nie zmieniła siedzącej i skurczonej na wschodkach postawy, tylko wlepiając w nadchodzącą czerwone od płaczu oczy, głową tak wstrząsać zaczęła, jakby na zapytanie jakieś dawała przeczące znaki. To wstrząsanie głową, połączone z mruganiem powiek, zdawało się mówić: „Jego tu nie było! On nie przychodził! ja tu ciągle siedziałam i wiem na pewno, że on wcale nie przychodził.”

Jadwiga zrozumiała, co wszystko to ma oznaczać. Naturalnie! Alboż mogło być inaczej? Wprawdzie od świąt Bożego Narodzenia do wiosny i jeszcze przez parę wiosennych miesięcy spodziewała się… z każdej wycieczki na miasto wracając, myślała, że może, może w czasie jej nieobecności… Ale od dość już dawna Żydówki o to nie zapytywała, naprzód dlatego, że ona pytanie jej zawsze już trzęsieniem głowy uprzedza, następnie, że przestała sama spodziewać się listu. Niczego już nie spodziewa się, a jednak gdy Żydówka przecząco głową trzęsie, doświadcza znowu takiego uczucia, jakby ostra i gruba szpilka lub igła przebijała pierś jej w tem miejscu, w którem znajduje się serce. Znowu – bo to samo zdarzyło się wczoraj, zawczoraj, przed tygodniem, przed miesiącem. Wie jednak dobrze, iż szpilek ani igieł nie wpina do stanika tak niezgrabnie, aby kłóć ją mogły. To przeczące trzęsienie głową Ruchli, jakkolwiek z góry przewidziane, takiem ukłóciem przeszywa ją zda się nawskroś.

Zatrzymuje się przed skurczoną na wschodkach postacią i zapytuje:

– Czego to tak płakałaś, że aż oczy masz czerwone?…

Ruchla wydaje kilka jęków, i kołysać się zaczyna w obie strony. Mąż jej, suchotnik, źle się w tych dniach ma, bardzo źle… już leży!…

– Więc dlaczegóż, moja Ruchlo, zamiast go pielęgnować, ty tu w bramie jak siedzisz, tak siedzisz?

– Już ja tak przywykła…

– Ależ wszystko to jedno; gdybyś i złapała kogo z robotą, mąż twój teraz przyjąćby jej nie mógł.

– Czemu nie? Nasz Mendelek i nasz Lejbełe już szyją.

Jadwiga oburza się na myśl o takiem szyciu, do jakiego zdolnymi być mogą szesnastoletni Mendelek i jeszcze młodszy od niego Lejbuś.

– Takie dzieci! – woła z oburzeniem, – po jakiemuż one szyć mogą! Ależ taka robota, jaką ich być może, to poprostu oszukaństwo…

Ruchla powoli ramionami wzrusza i, rozkładając nieco ręce, odpowiada:

– A co robić, kiedy u nas chleba niema?

Przez chwilę Jadwiga, milcząca i zamyślona, stała przed skurczoną na wschodach postacią, która w milczeniu także wznosiła ku niej czarne, od płaczu opuchłe oczy, aż sięgnąwszy do kieszeni, srebrną monetkę z niej wyjęła i na kolanach Ruchli, wśród fałd brudnej chusty położyła. Wszystko uczyniła bardzo szybko i nagle odwróciwszy się, jakby od czegoś uciekała, śpiesznie weszła na dziedziniec.

Teraz, w lecie dziedziniec ten wcale inaczej wyglądał, niż podówczas, w zimie. Pomimo skwarnie wyiskrzonego błękitu nieba nad dachami i oślepiającej pożogi słonecznej na czworokątnych ścianach domu, powietrze tu było żółte i jakby dymne od kurzawy, podnoszonej przez dwa wielkie roje bawiących się dzieci; to zaś suche, krztuszące powietrze napełniał wrzask niewypowiedziany, od owych dwóch rojów pochodzący. Jeden z nich jeździł na kijach, huśtał się na stosie desek, wzajemne gonitwy i bitwy wyprawiał u drzwi mieszkania pokątnego doradcy; drugi czynił to samo przede drzwiami krawca suchotnika i żony jego Ruchli. Pierwszy był złożony z dzieci chrześciańskich, drugi z żydowskich: wszystko jedno, oba wrzeszczały, bez najmniejszego na uszy ludzkie miłosierdzia. Oprócz tego, z otwartych okienek sutereny wybuchały gęste pary, w których czuć było tłuszcz, czosnek, cebulę i mydliny; mydliny też, pomieszane z mnóstwem żółtych i czarnych odpadków, tu i owdzie wąskiemi strumieniami ciekły wśród ostro sterczących, od suszy i skwaru czerwonych kamieni bruku.

Jadwiga, wysoko podniósłszy suknię, parę przeskoczyła; od kłębu kurzawy, który wpadł jej do ust i gardła, zakaszlała; od wrzasku mijającego ją wielkim pędem dziecinnego roju w uszach jej zakłóło. Okropność! Żeby w tem piekle sto lat przeżyła, jeszczeby do niego przyzwyczaić się nie mogła, głównie dlatego, że było tak brudne. Żeby już prędzej, prędzej jesień i zima nadeszły! W zimie ten dziedziniec nawet wcale ładnie wygląda. Śnieg chłodny jest, ale czysty i przy blasku słońca iskrami, jak brylantami, świeci. Świecił tak właśnie wtedy, gdy ona z nim z kościoła wracała i stanęli w tem miejscu dla rozmowy z Pauliną. Gdy stanęli, ona chciała rękę z pod jego ramienia wysunąć, ale on ją zlekka ku sobie przycisnął, a jej w sercu zrobiło się tak dziwnie ciepło i rozkosznie… Tam zaś, na tamtem miejscu, podjął laskę ślepej staruszki, która potem tak grzecznie do nich przemówiła, i gdy w rękę oboje ją całowali, błogosła… Cóż znowu?…

Nagle, jakby dla ukarania jej za myśl odpędzaną, a wciąż wracającą, z wielkim pluskiem, tuż przed jej nogi, wylał się z otwartego okna strumień cuchnących pomyj. Szybko podniosła suknię, odskoczyła i ku oknu owemu zwrócona, zawołała z gniewem:

– Wstydziłaby się pani Jerzowa brudne rzeczy na dziedziniec wylewać!

Z za okna donośnie zapiszczał głos kobiecy:

– A pani co do tego? Także znalazła się guwernantka! Niech każdy swego nosa pilnuje!

– Przed gospodarzem skarżyć się będę, bo pomyje pani wprost pod moje okna cieką!

– A skarż się, skarż się, ile wlezie! Leć z donosami! Miła sąsiadka! jędza!

Z suknią wysoko jeszcze podniesioną i ustami od kurzawy i kłótni wykrzywionemi, Jadwiga wbiegła do swego mieszkania, kosz przyniesiony ze stukiem na ziemię postawiła, zerwany z głowy kapelusz rzuciła na komodę, i z głośnem stęknięciem na krzesło upadłszy, oczy, przed któremi latały roje czerwonych i złotych muszek, obu rękoma przecierać zaczęła.

Za przepierzeniem ozwał się głos Szyszkowej:

– Czegóż tak stękasz i stukasz? Jezus, Marya. Zginienie zdrowia i życia! Czy nieprzyjemność jaką miałaś? Czy taki humor ciebie napadł? A w mieście ze dwie godziny siedziałeś! Myślałam już, że, Jezus Marya, ktokolwiek panienkę na fetę zaprosił i na pierwszem miejscu przy stole posadził. Aż tu nie, przyszła, ale śmierć, męka, zgryzota, w złym humorze! Jezus, Marya, czemuż nie odpowiadasz? Ja pytam, czego ona stuka i stęka? a ona nie odpowiada! Plaga egipska!

Nie odpowiadała, zaledwie nawet słyszała słowa matki, bo i w uszach jej od wrzasku za oknami szumiało, i po głowie wiła się myśl: „Jednak to być nie może, aby on nigdy już… W tem miejscu, ot tu, przy samej komodzie, pomagając mi futro zdejmować, za rękę mię ścisnął i szepnął: Moja jedyna! – A potem, kiedy siadaliśmy do stołu, do tego, ot tego krzesła przyskoczył i aż krzyknął: Ja przy Jadzi! – Nie, to być nie może, aby on już nigdy…” Cóż znowu?

Zerwała się z krzesła, i teraz dopiero spostrzegła matkę, we drzwiach przepierzenia stojącą.

Przez ubiegłe miesiące Szyszkowa postarzała, zmizerniała, przygarbiła się, tylko włosy jej siwieć nie chciały, i jak wprzódy czarną chmurą zwisały nad ciemną, czerwonemi smugami zoraną twarzą. Wypukłe, piwne oczy wlepiając, krzyknęła:

– Dlaczegóż nie odpowiadasz? Jezus, Marya! Ja półgodziny do niej mówię, a ona ani piśnie! Złość, męka, choroba, zgryzota! Czy to już matka rozmawiać z tobą nie godna? Czy może w języczek muszka jaka ukąsiła? Odezwiesz się ty dziś do mnie, czy nie? Śmierć, utrapienie…

 

– Przepraszam. Nie słyszałam! O co mama pytała? – z roztargnieniem zaczęła Jadwiga.

– O co? o co? Jezus, Marya! Czegoś tak długo siedziała w mieście?

– Robotę odnosiłam, zapłatę odbierałam, mama wie przecież, ile mi się od ludzi należy…

– Cóż, oddali?

– Nie chcę źle życzyć nikomu! – z wybuchem zawołała Jadwiga; – jednak chciałabym, aby oni choć raz w życiu skosztowali, jak krzywda smakuje!

Ze stukiem otworzyła szufladę komody i, zwitek materyi z niej wyjąwszy, do szycia sposobić się zaczęła. Przez kilka minut zbierała i przygotowywała nici, tasiemki, igły, parę razy z turkotem pokręciła kółko maszyny. Szyszkowa tymczasem, chodząc powoli i klapiąc podeszwami starych trzewików, na stole i na komodzie coś porządkowała, pył ścierała, przyczem trzęsła głową i ściśniętemi wargami poruszała. Nakoniec, ponurym, lecz dość spokojnym głosem mówić zaczęła:

– I po cóż ty się tak zaraz do roboty bierzesz? Jezus, Marya! zhasałaś się po mieście, to odpocznij trochę. Wszystko jedno, jak skończysz te dwie suknie, które masz do zrobienia, muchy łapać chyba zaczniesz, bo przez jaki miesiąc jeszcze i pies do nas z robotą nie zajrzy! Każdego lata przecież tak bywa! Kiedy lipiec i sierpień przyjdzie, choć zęby na stole kładź… Męka, zgryzota, złość, nieszczęście, zginienie zdrowia i życia!

Jadwiga, milcząc, obrębiała jakąś nieskończenie długą falbankę. Szyszkowa stanęła przed nią, i długo, także w milczeniu, na nią patrzała.

– Jak ty wyglądasz! – zaczęła znowu. – Jezus, Marya! lepszych do trumny kładą! Mizerna, żółta, opalona, oczy czerwone, ręce, aż czarne… Wstyd, żal, zgryzota! Serce kraje się od patrzania na ciebie! Młodości po tobie nie znać…

– Cóż robić, mamo? – przerwała rozdrażnionym głosem Jadwiga. – Nic nie pomoże wyrzekać na to, przeciw czemu rady niema.

– Niema? – sarknęła Szyszkowa. Jezus, Marya, czyż niema?

I umilkła. Widać było, że gryzła w sobie jakiś żal i jakąś gorycz, któremi wnet wybuchnąć musiała. Wybuchnęła też:

– Śmierć, niedola, wstyd, złość, utrapienie! Jest rada, jedna tylko rada dla kobiety, ażeby z biedy i nieszczęścia wyleźć… a ty wiesz jaka! Wiesz ty dobrze i rozumiesz, o czem ja mówię… Oho! rozumu masz dosyć… wiesz, rozumiesz, czego ja pragnę, czekam, u Pana Boga jak zbawienia duszy wymadlam… wiesz dobrze… plaga egipska…

– Wiem – nagle głowę podnosząc, zawołała Jadwiga; – ale tyle, tyle już razy prosiłam, aby mama o tem nie mówiła!…

– Nie mówić! mam o tem nie mówić! Złość hańba, zgryzota! I dlaczegóż to matce gębę zamykać każesz? Jezus, Marya, czy dlatego, aby mi pokazać, że jestem…

– Dlatego, mamo, tylko, tylko dlatego, że te wieczne wymówki mamy, iż za mąż nie idę, ranią mię, obrażają, upokarzają…

– Obrażają, upokarzają! Jezus, Marya! Boże zmiłuj się Ty nad nami! A cóżeś ty winna, że ciebie tak Pan Bóg stworzył, iż nikomu prawdziwie podobać się, nikogo do siebie przywiązać nie możesz?…

– Boże! cierpliwości, cierpliwości, cierpliwości! – syknęła Jadwiga.

Ale Szyszkowa, cała naprzód podana, ramionami zamachała:

– Sycz, czy nie sycz, a ja prawdę mówić będę! Jezus, Marya! czy to ja sługa twoja, abym ci prawdy powiedzieć nie śmiała? Serca masz mało, łagodności nie masz, miłego obejścia się nie masz, i dlatego śmierć, choroba, zgryzota, nieszczęście: jeden wolał tę frygę Paulinę, niż ciebie, a drugi…

Jadwiga zerwała się z krzesła i dłońmi za czoło się schwyciła.

– Zrywaj się, czy nie zrywaj – krzyczała Szyszkowa, – a sama winna jesteś, że Jezus, Marya, na koszu osiądziesz… Dwadzieścia pięć lat już panience, a panienka jeszcze fumy stroi… kiedy poczciwy chłopiec, który nią zajął się, odjeżdża, ona stoi, jak martwy kołek, i ani jednego miłego słowa do niego nie piśnie… Myślałaś może, że ja tego nie widziałam, nie uważałam… oho! plaga egipska!…

– Nie mogę tak myśleć, bo mi to mama już wiele razy powtarzała…

– No, więc dlaczegóż tak zrobiłaś? Jezus, Marya! zginienie zdrowia i życia, jakie głupstwo do głowy ci przyszło?

Jadwiga twarz podniosła, oczy jej ostro błysnęły.

– To do mnie tylko należy! – zawołała.

Ale Szyszkowa poprostu już w furyę wpadła.

– No, to i ciesz się! – krzyczała, – no to i zobaczysz go, jak swoje ucho bez lustra! Pojechał i jasnej panience zyg, zyg marchewka, pokazał, zyg, zyg, marchewka…

Jadwiga obie dłonie do serca przycisnęła i była bardzo blada.

– Niech mama przestanie… moja mamo, niech mama o tem nie mówi…

Ale do ciemnej twarzy Szyszkowej krew nabiegła; gniewna zachwiała się na nogach.

– Cóż? Jezus, Marya! odezwał się może, napisał?… Jezus, Marya! czy choć raz napisał?… Aha! aha… Kiedy bracia nie pisali, ty tryumfowałaś, że oni tacy źli, a ty taka dobra… dobra… Teraz… plaga egipska… Boże, zmiłuj się Ty nad nami… sama spróbuj, jak to smaczno… kiedy… kiedy… plaga egipska…

Ostatnie słowa wybełkotała prawie niezrozumiale, i znowu tak się zachwiała, że zdawało się, iż na ziemię upadnie. Jadwiga poskoczyła i w obu ramionach ją podtrzymała.

– Znowu ten zawrót głowy!… Niech mama położy się trochę…

Ale Szyszkowa umocniła się już na nogach, do zwykłej cery swej powróciła i usunęła córkę od siebie.

– Już przeszło… Jezus, Marya.. to od upału… nie powinnam kłaść się… przejść się owszem… wyjść ztąd, z tej dziury.. przejść się po świecie, po powietrzu… Ach, ach, ach! Boże zmiłuj się…

Stękając, wzdychając, ale zwykłym krokiem i ze zwykłą siłą za przepierzenie poszła. Jadwiga odprowadziła ją do drzwi wzrokiem niespokojnym i, na krześle usiadłszy, znowu do rąk, trzęsących się jeszcze od wzburzenia, robotę wzięła. Ale zaledwie kilkadziesiąt ściegów zrobiła, Szyszkowa, w wielkiej czarnej chustce na codziennej sukni, w czarnym kapeluszu ze starem piórem i z książką do nabożeństwa przyciśniętą do piersi, we drzwiach stanęła.

– Na nieszpory idę, – oznajmiła.

Nic w tem dziwnego nie było: Szyszkowa często chodziła na nieszpory; ale teraz Jadwiga niespokojną się uczuła.

– Może mama pozwoli, abym z mamą poszła? – zapytała.

– Nie trzeba! Nikogo fatygować nie chcę. Nie zwaryowałam jeszcze, sama do kościoła trafię!

Poszła, i Jadwiga przez okno widziała, jak pod czarną chustką przygarbiona, z książką do nabożeństwa u piersi, dziedziniec przeszła i zniknęła w bramie.

Względna cisza, która zapanowała w mieszkaniu, sprawiła Jadwidze ulgę. Z dziedzińca wprawdzie dochodził ją nieustannie przeraźliwy wrzask bawiących się dzieci, do którego łączyły się niekiedy donośne głosy kłócących się lub z oddalenia rozmawiających z sobą kobiet; ale w tych czterech ścianach przynajmniej cicho było i była samą.

Czas jakiś szyła pilnie, potem z obrębioną falbanką w ręku zbliżyła się do manekina, który dnia tego wyglądał, jak zgrabna i wystrojona panienka bez głowy. Do nieskończonej jeszcze sukni tej panienki, Jadwiga klęcząc przykładała i przymierzała świeżo obrębioną falbankę; potem nieco szpilek do ust nabrawszy, atłasowe ubranie przy zgrabnym staniczku poprawiała i przypinała; a potem ogarnęło ją zamyślenie, tak nieprzeparte, że przysiadłszy na ziemi, i z falbanką w jednej ręce, a czołem na drugą opuszczonem, u stóp panienki bez głowy znieruchomiała… Nie, to być nie może, aby wszystko skończyło się już na zawsze. Wprawdzie, jeden dzień tylko spędzili razem, ale w dzieciństwie i w pierwszych latach młodości widywali się często i on zawsze okazywał jej wielką sympatyę. Ileż razy powtórzył teraz: „Pysznie we wszystkiem zgadzamy się z sobą!” I istotnie, mieli oni jednakowe gusta i jednakowe o wszystkiem zdania. W dodatku zaś – sympatya! Ją do niego a jego do niej zawsze od dzieciństwa coś pociągało, a teraz, gdy po wielu latach zobaczyli się dojrzałymi już ludźmi, więcej niż kiedykolwiek, mocno, o! jak mocno pociągnęło. O sobie wie ona dobrze, iż poszłaby za nim przez góry i lasy, choćby do piekła; ale że i on również względem niej czuł to samo, była tego pewną. Więc dlaczegóż?…