Za darmo

Jędza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Znała i tego. Urzędnik pocztowy, małą pensyę otrzymujący, uczciwy, łagodny i przystojny chłopak, – przed trzema laty, kiedy na tym dziedzińcu zamieszkał, starał się bardzo zabrać z nią bliższą znajomość; przy każdem spotkaniu kłaniał się jej pośpiesznie i z uszanowaniem: przy każdej sposobności oddawał jej drobne sąsiedzkie przysługi, aż pewnego dnia nieśmiało zapytał, czy pozwoli, aby ją kiedykolwiek odwiedził? Pozwoliła, przyszedł, a dla niej odwiedziny te niemiłemi nie były; ale właśnie, aby zadowolenia swego zbytecznie nie okazać i aby on jej o chęć kokietowania go i łapania nie posądził, taką okazała się sztywną, niezręczną, surową, że prędko odszedł i więcej nie przyszedł już nigdy. Wiedziała nawet, iż przed tym i owym mówił nieraz, że z początku panna Szyszkówna bardzo mu się podobała, ale że przy bliższem poznaniu sympatyę do niej stracił. Od tego czasu kłaniali się sobie tylko zdaleka, – i byłaby nawet zupełnie zapomniała, że niegdyś podobała się mu była i on się jej podobał, gdyby jej tego w domu nie przypominano…

Teraz także, stojąc przy oknie, nie patrzy nawet za znikającym w bramie młodym sąsiadem, ale machinalnie ścigając wzrokiem ciężki lot wrony, unoszącej się nad dziedzińcem, myśli o tem, że musi jeszcze wyprasować te trzy dziecinne sukienki, przejrzeć sześć świeżo uszytych męskich koszul, a potem, wszystko to w zawinięcie ułożywszy, iść z niemi do miasta, właścicielom poodnosić, zapłatę odebrać i na wigilijną wieczerzę do domu powrócić. Surowo więc w myśli karci samą siebie za to, że nie wiedzieć czego jak słup stanęła, i jak gawron gapi się przez okno, nic nie robiąc…

W chwili właśnie, kiedy przestając być „gawronem,” odwróciła się od okna, we drzwiach przepierzenia ukazała się stara kobieta, w jednej ręce szklankę z herbatą, a w drugiej koszyk druciany z chlebem i sucharkami niosąca. Poranny negliż jej składał się z poplamionej spódnicy i podartego kaftana: włosy gęste i czarne, jak posępna chmura opadały jej na ciemne, bardzo pomarszczone czoło; gdy szła, znoszone i źle włożone trzewiki klapały o podłogę. Zresztą, niewysoka, trochę krępa, nie miała w sobie nic osobliwego, coby ją w szczególności od innych starych kobiet odróżniało: nic oprócz ponurej sprzeczności czarnych włosów z zestarzałą twarzą i oczu wypukłych, wielkich, napełnionych wyrazem tak ogromnego bólu, że niepodobna go było od pierwszego zaraz spojrzenia nie spostrzedz. Przez te oczy, pod gęstemi brwiami i pomarszczonem czołem osadzone, patrzał zawód jakiś, nigdy zapomnieć się nie dający, i żal nieprzepłakany, śpiczasta zaś linia nosa i wklęsłe usta zdradzały gniewliwość i wieczne, zgryźliwe z całego świata niezadowolenie.

Postawiwszy szklankę i koszyk na stole, nie odeszła, ale przed córką stanęła, zaciśniętemi wargami to w prawo, to w lewo szybko poruszała, aż przytłumionym głosem zaczęła:

– A ty nie waż się mówić, że oni w błocie po uszy siedzą! Kara boska! Zginienie wieczne! Trzeba za grosz serca nie mieć, aby tak na rodzonych braci wygadywać! Zkąd ty wiesz, że oni w błocie siedzą? Jezus, Marya! Zkąd ty to wiedzieć możesz? Czy tobie kto powiedział o nich cokolwiek, nagadał, napaplał?… A?

Aż zadrżała od widocznego niepokoju.

Jadwiga, łyżeczkę, którą herbatę do ust niosła, z palców wypuściła, i szeroko otwartemi oczyma patrzała na mówiącą.

– Ja mówiłam, że oni po uszy w błocie siedzą! Ależ ja tego nie mówiłam wcale!

– Plaga egipska! śmierć, nieszczęście! jakto nie mówiłaś? Jezus, Marya! Mówiłaś przecie, że ty gwiazdy z nieba zdejmujesz, a oni w błocie po uszy siedzą. Nie mówiłaś tego? A? Śmiesz zaprzeczać, że nie mówiłaś!

– Ależ moja mamo! jakże ja mogłam mówić o sobie, że gwiazdy zdejmuję! To było tylko przypuszczenie… tak samo o Władku i Józiu… Cóż ja mogę wiedzieć, gdzie oni siedzą i co robią? Mama wie sama, że nic o nich nie wiem…

– Nie wiesz! – wybuchnęła stara, i choć rozgniewała się jeszcze bardziej, trwoga z oczu jej zniknęła. – Nie wiesz? Nikt przed tobą niczego na nich nie nagadał? Jezus, Marya! To i czemuż językiem mlełaś? Komedya! zgryzota! zginienie zdrowia i życia! Umyślnie mnie przestraszyłaś! umyślnie! umyślnie! Niech stara matka myśli sobie, że jej synowie w błocie po uszy siedzą! Przecież pięć lat ani dudu o nich nie słychać! Niech matka myśli, że zmarnowali się oni, rozłajdaczyli się, przepadli. Ja za to przy niej jestem, ja, córka, poczciwa, dobra, perła, brylant, złoto najczystsze…

– Cierpliwości, cierpliwości, Boże mój, cierpliwości! – załamując ręce, syknęła Jadwiga.

Ale stara syknięcia tego nie słyszała, czy niezwróciła na nie uwagi. Drepcąc dokoła stołu i podnosząc z ziemi skrawki materyi, mówiła i wykrzykiwała dalej:

– Czy ty taka siostra, żebyś do braci zatęskniła? Czy ty taka, żebyś matkę w smutku i niespokojności pocieszyła, utuliła? Jezus, Marya! Ty i kontenta, że pochlubić się możesz przed światem: „Ot, jacy moi bracia, a jaka ja! patrzajcie!…”

Z głośnym brzękiem łyżeczka z palców Jadwigi na ziemię upadła: jednocześnie, ona sama, jak struna, porwała się z krzesła.

– O, Boże mój! – zawołała – za co ja te wszystkie męczarnie znoszę? Co ja mamie złego zrobiłam? Czy to moja wina, że Władek i Józio tak o nas zapomnieli, jakby nas wcale na świecie nie było?…

– Zapomnieli! – krzyknęła stara, – męka! zgryzota! niedola! A zkądże ty wiesz, że zapomnieli? Jezus, Marya! A nuż przypomną sobie jeszcze, napiszą, przyjadą, a?… Co wtedy będzie?… Wstyd będzie siostrzyczce, która tak już napewno tryumfuje i języczkiem miele: „Zapomnieli! zapomnieli! ”

– Ja ani tryumfuję, ani językiem o nich mielę! Ja sama niemało nagryzłam się i napłakałam przez to, że oni tacy…

– Jacy? jacy? Jezus, Marya! jacyż oni? jacy?

– Ale przez to, że oni tacy, mama mnie zniecierpiała i na mnie gniew swój spędza! Nigdy ja od mamy dobrego słowa nie słyszę! nigdy z sobą jak matka z córką, jak przyjaciółki, nie porozmawiamy. Co tylko zrobię, źle; co powiem, źle, – i wszystkiemu ja winna…

– Jezus, Marya! Skaranie boskie! Ot rozgadała się! Ot rozpuściła języczek! ot jędza!

– Znoszę i znoszę! milczę i milczę! ale czasem już wytrzymać nie mogę! Dziś naprzykład, od samiuteńkiego obudzenia się mama dokuczać mi zaczęła, a ja bardzo dobrze wiem dlaczego? Dlatego, że Święta nadchodzą, a jak tylko jakie święta, czy imieniny, czy tam coś takiego nadchodzi, mama zawsze spodziewa się, że Władek i Józio napiszą, odezwą się, powinszują, i kiedy się to nie stanie, na mnie swój gniew i cały żal wylewa…

– Nie stanie się! nie stanie się! Jezus, Marya! A zkądże ty wiesz, że już tak napewno nie stanie się? A jeżeli stanie się, jeżeli napiszą, to co? Wstyd będzie miłej siostrzyczce, a?…

– Nie napiszą…

– Otóż napiszą, napiszą, napiszą! Dziś listy od nich będą… Jak wrócisz z miasta, zaraz ci pokażę.. Zyg, zyg, marchewka, zyg, zyg, marchewka! Jezus, Marya!

– Pięć lat już nie pisali i teraz nie napiszą…

– Stul buzię i złego nie przepowiadaj, a kiedy pocieszyć mię nie możesz, to przynajmniej nie gryź! Plaga egipska! śmierć! nieszczęście! zginienie zdrowia i życia!

Chodziły, a raczej krążyły obie po pokoju, same nie wiedząc po co. Z rozbłysłemi oczyma i rozmiotanemi ramionami stawały czasem przed sobą, albo pochylały się i podnosiły z ziemi szmatki materyi. Głosy ich, z których jeden stary był, gruby, ochrypły, a drugi, dość przyjemnie zrazu brzmiący, lecz coraz więcej nadbierający tonów cienkich i piskliwych, przepełniały pokój i przez okno wydostawały się na zewnątrz, ku wielkiemu ukontentowaniu trzeciej siostry nabożnisi, która w wysoko garnirowanym kapturze i z książką do nabożeństwa w ręku, z kolei przez dziedziniec przechodząc, kłótnię w mieszkaniu sąsiadek usłyszała i od cichego chichotu dużą, czerwoną twarz do połowy prawie w wielki futrzany kołnierz wtuliła.

Wtem, tuż prawie nad ich głowami, za ścianą ich mieszkania, rozległy się jakieś głośne łoskoty i wybuchnął ogłuszający wrzask kilku, a może i kilkunastu dojrzałych i dziecinnych głosów.

– Święci pańscy ratujcie! pożar, czy rozbójniki? – krzyknęła stara, i przez małą sionkę na dziedziniec wyskoczyła. Ale Jadwiga ani drgnęła, mogło się zdawać, że rozlegających się za ścianą przeraźliwych łoskotów, wrzasków, pisków nie słyszała wcale. W gruncie rzeczy, czuła się w tej chwili tak nieszczęśliwą, że ani pożar, ani rozbójnicy, ani żadne klęski tego świata przestraszyćby jej nie mogły. W tej chwili, gdyby ogromny jaki kamień spadał na nią, nie umknęłaby głowy, przynajmniej świadomie nie uczyniłaby tego. Owszem, niech spada, niech ją zdruzgocze! niech już wszystkiemu koniec będzie!

– Piekło, nie życie! – stając znowu u okna, syknęła, i zrazu nic nie widzącemi oczyma, lecz potem z budzącą się uwagą patrzeć zaczęła na dwie przez dziedziniec idące, a teraz właśnie ku jej oknu zbliżające się osoby.

Były to dwie kobiety: jedna staruszka niskiego wzrostu, dość otyła, z laską, którą widocznie drogi przed sobą szukała, w ręku; z rumianą twarzą, przy której uderzająco odbijały ciemne, wielkie okulary i wydobywające się z pod czarnego kapelusza srebrzyście siwe włosy; druga wysoka, niemłoda, ale jeszcze bardzo piękna, bardzo zgrabna, coś wyniosłego i surowego w całej postaci mająca. Dość było jednego rzutu oka, aby odgadnąć, że pierwsza z tych kobiet była zupełnie ślepą, a druga prowadziła ją z uwagą i pieczołowitością, które pięknym i dumą napiętnowanym jej rysom nadawały wyraz nabożnego prawie skupienia.

Jadwiga wiedziała, kim były te dwie jej sąsiadki. Starsza, to wdowa po obywatelu wiejskim, która przez nieszczęśliwe wypadki jednocześnie prawie straciła męża, wzrok i majątek; druga, jedyna jej córka od lat już kilkunastu lekcjami muzyki i języków ciężko na życie zarabiająca. Miały niegdyś duży majątek i nosiły piękne szlacheckie nazwisko; teraz, ubogie i osamotnione, nie zapomniały jednak kim były i prowadziły życie ściśle od otaczającej je ludności wyosobnione. W zamian dość było trochę tylko na nie popatrzeć, aby poznać, że same dla siebie stanowiły nawzajem świat i szczęście. Rumiana twarz staruszki, pomimo ocieniających ją okularów, bardzo była łagodną i wypogodzoną; w twarzy jej córki ślady cierpień przebytych lub jeszcze przebywanych, zmniejszał wyraz rozrzewnionego skupienia, z jakiem strzegła każdego poruszenia istoty, którą ramieniem swem obejmowała i słuchała każdego wychodzącego z ust jej słowa. Tak ścieżką wśród śniegu wydeptaną szły zwolna, ściśle do siebie przytulone, i zcicha nieustannie z sobą rozmawiające. Tak od lat już wielu, dwa razy dziennie przechadzały się po tym dziedzińcu po półgodziny lub dłużej.

 

Jadwiga często patrzała na nie przez okno, i zdawało się, że nigdy dosyć napatrzeć się nie może. Było w nich coś, co ją pocieszało, i rzecz dziwna, zarazem martwiło, czy też własne zmartwienie jej przypominało. Zawsze pragnęła zapoznać się bliżej z panną Karoliną, i choć niekiedy spędzić trochę czasu w towarzystwie jej i jej matki. Starała się też o to; pannę Karolinę kilka razy, najuprzejmiej jak tylko umiała, na dziedzińcu rozmową zaczepiła; pewnego dnia nawet pośpiesznie podbiegła, aby podnieść z ziemi chustkę, upuszczoną przez jej matkę. Ale ona, bardzo grzecznem, lecz i bardzo chłodnem obejściem się okazała, że bliższej znajomości zabierać z nią nie chce, zarówno zresztą jak z nikim z pomiędzy licznych mieszkańców tego dziedzińca. Nie obraziła się za to, nie przezywała jej, jak to czyniły trzy dewotki, arystokratką i nadętą indyczką, ale nigdy już więcej nie zaczepiała Karoliny i gorącą urazę czuła do Pauliny, tej szwaczki, która z kawalerami włóczyła się po ulicach, a którą podejrzewała że ją przed temi paniami obgadała.

Paulina jedna z całego dziedzińca miała do nich wstęp i łaski. Nastręczyła im się sama do szycia sukien, a była taka wesoła, gadatliwa, śmiechulska, umizgalska, że podobać się im musiała. Jadwiga za nic w świecie nie potrafiłaby mizdrzyć się do nikogo, ani też dla niczyjej zabawy, tak jak ta Paulina, chichotać i niestworzone historye wymyślać. Uraza, którą za obgadanie jej przed temi paniami względem towarzyszki uczuwała, jednem więcej ziarnkiem pieprzu osiadła w jej sercu. Teraz, patrzy ona na nie przyjaznym wzrokiem i widzi, jak panna Karolina, z twarzą nad głową matki pochyloną, mówi do niej o czemś dość długo z uśmiechem, który przywiędłym i surowym jej ustom nadaje wyraz cichego wdzięku. Musiała coś miłego, czy zabawnego powiedzieć, bo staruszka śmiać się zaczyna i jedną ręką laskę w śnieg pogrążając, drugą pieszczotliwie głaszcze ramię córki. Jest to widok bardzo prosty, drobnostka, jedno nic; a przecież oczy Jadwigi, mające tę własność, że barwa ich zmienia się stosownie do natury doświadczonych wzruszeń, świecą czystym, turkusowym błękitem, który powoli znika pod szklistą powłoką, aż nakoniec kilka łez stacza się po jej policzkach i spada na szary stanik… Przywiązanie i szanowanie się wzajemne, słodycz obejścia się, zgoda, ufność, – Boże! jakież to w nieszczęściu nawet wielkie, niewysłowione, dla niej prawie niepojęte, szczęście!

Wkrótce jednak żywo od okna odskoczyła, i płótno, na którem prasować miała dziecinne sukienki, śpiesznie na stole rozpostarła. Drugi już raz dnia tego surowo skarciła się w myśli za bezczynne gapienie się przez okno, i przyniósłszy z kuchni żelazko pełne rozpalonych węgli, tak gorliwie prasować zaczęła, jakby nietylko czas stracony wynagrodzić, ale i sumienie swoje uspokoić chciała. Głośne stuknięcie drzwiami oznajmiło jej powrót matki z dziedzińca.

– A to bachury tej kramarki jedno przez drugie ze wschodów zlatywały, a matka, ojciec, starsze siostry, podnosiły je i w niebogłosy wrzeszczeli! Plaga egipska! choroba! złość! nieszczęście! W takiem sąsiedztwie żyć, to lepiej nie żyć! Oj, mieszkanie, Jezus, Marya! żeby poczciwi ludzie takiego nie znali! Za te pieniądze można byłoby lepsze mieć, ale czy ty taka, żebyś po mieście pochodziła, popatrzała, postarała się… Co ciebie to obchodzi? Jezus, Marya!

Gderała, sarkała, gniewnie mruczała, a zarazem niespokojne wejrzenie rzucać zaczęła na córkę, której twarz pochyloną, nakształt mgły zasłaniała para, dobywająca się z pod żelazka.

– Czemu herbaty nie pijesz? Jezus, Marya! Czy zagłodzić się postanowiłaś? Śpisz tyle, co zając, jedz jeszcze tyle, co wróbel, zdrowa będziesz! Męka! niedola, nieszczęście! Czemuż nie pijesz herbaty? Ostygła! No, to gorącej przyniosę!

Podreptała do kuchni i wróciła zaraz nietylko ze szklanką świeżo nalanej herbaty, ale także z masielnicą i kawałkiem sera na talerzu.

– Chleba z masłem i sera zjedz! A może mleka chcesz do herbaty? Jezus, Marya! Mam trochę w garnuszku, zaraz przyniosę.

I znowu podreptała po mleko, a gdy po chwili wracając, zobaczyła córkę jeszcze w prasowaniu pogrążoną, wybuchnęła:

– Skaranie boskie! plaga egipska! śmierć! niedola! wieczne zginienie! Nie śpisz i nie jesz! Czy ty nie rozumiesz, co z tego wszystkiego wyniknie? Jezus, Marya! dobrze ty to rozumiesz! Rozumu dosyć masz, o jej! aż nadto, tylko serca braknie, braknie, braknie… Bo gdybyś miała serce, pomyślałabyś sobie: co ze starą matką stanie się, jeżeli ty zachorujesz, albo broń Boże jeszcze i co gorszego…

Kiedy twarz Jadwigi wynurzyła się z mgły dobywającej się z pod żelazka, błądził po niej ostry, ironiczny uśmiech. Chmurna, milcząca, ze smugami żółtości pod delikatną skórą policzków i czoła, wypiła herbatę, obejrzała raz jeszcze wykończone roboty, starannie ułożyła je w sporym koszu i ubrała się do wyjścia na miasto.

Niezmiernie skromne to było ubranie, ale wyglądała w niem ona na zupełnie przyzwoitą i wcale ładną panienkę. Z pod czarnego, skromnego kapelusza wychylał się piękny, gładko uczesany warkocz, futerko z najtańszych w świecie kotów, osłaniając zbytnią chudość jej kibici, czyniło ją bardzo zgrabną.

Z koszem napełnionym owiniętemi w białe płótno przedmiotami zbliżyła się do drzwi, lecz stanęła jeszcze i obejrzała się na przepierzenie, za którem słychać było znowu trzepanie starych trzewików.

– Do widzenia mamo! a o której godzinie będziemy dziś jeść wieczerzę, abym się nie spóźniła?

– O której? o której? – ozwała się za przepierzeniem odpowiedź – Jezus, Marya! A o której każesz? Ty tu pani…

– Ja nie każę i mnie to wszystko jedno, ale nie chciałabym, żeby mama czekała…

– Jezus, Marya! A dlaczegóż czekać nie mogę? Ty nie możesz! bo ty tu pani i wszystko tu twoje! A ja co? Sługa pokorna, stary grzyb na nic nieprzydatny, próchno, które nie wiedzieć po co na tym świecie miejsce…

Więcej Jadwiga już nie słyszała, bo popędliwie drzwi otworzywszy i z głośnym stukiem za sobą je zamknąwszy, na dziedziniec wybiegła.

Na dziedzińcu, panna Karolina i jej matka ściśle do siebie przytulone i ciągle z sobą rozmawiające, powoluteńku przechadzały się jeszcze; z przeciwnej strony przemykał pod ścianą młodzik jakiś, hulacką piosnkę pogwizdujący, z wywiędłą twarzą, w czapce z gwiazdką, krzywo na głowę włożonej, w rozpiętym paltocie i z zapalonym papierosem w ręku. Był to syn mieszkającego w rogu dziedzińca pokątnego doradcy. Naprzeciw zaś Jadwigi, z bramy, szybko wyszła i prawie biegła para młodych ludzi. Jadwiga chciała bardzo parę tę zdaleka ominąć, ale było to niepodobieństwem: po obu stronach wznosiły się prawdziwe wały śniegu, i tą tylko wydeptaną ścieżką przejść było można. Więc też, mała, fertyczna, wystrojona, z rumianą buzią i zadartym noskiem szwaczka Paulina, obok której szedł młody urzędnik pocztowy, spotkała się z nią oko w oko i, przystanąwszy, zaszczebiotała:

– Oho! panna Jadwiga pełniuteńki kosz roboty odnosi! A u mnie już z miesiąc wcale żadnej nie było!

– Nie winszuję, – odrzuciła Jadwiga i chciała iść dalej, ale Paulinka drogę jej sobą zagradzała.

– Czego mi pani nie winszuje, rzekła, wyszczerzając białe ząbki: – czy tego, że roboty nie mam? Ej, to nic! Za to wesoło sobie po świecie bujam!

Młody urzędnik na śnieg patrzał, jasnego wąsika pokręcał i uśmiechał się. Jadwigę drażnił ten uśmiech; prędko więc odpowiedziała:

– Dobrego tylko końca temu bujaniu życzę!

Paulina zaśmiała się głośno i srebrzyście.

– Już jaki tam będzie koniec, to będzie, ale przynajmniej teraz do cytryny nie jestem podobna!…

Oczy Jadwigi stalowo błysnęły.

– Proszę mi pozwolić przejść! – zawołała, i poruszeniem ręki usuwając z drogi natrętną przeszkodę, dodała: – Wolę być żółtą, jak cytryna, niż brudną, jak ścierka.

I poszła, ale odchodząc, usłyszała za sobą srebrny głosik Pauliny, wymawiający:

– Ot, jędza!

Odpowiedzi młodego urzędnika nie dosłyszała, ale raz jeszcze doszły ją słowa Pauliny:

– A przecież to dawny pański ideał!

Kilkanaście kroków uszedłszy, Jadwiga obejrzała się. Młoda para szła środkiem białego dziedzińca żwawo, wesoło. Oboje nieśli w rękach jakieś paczki i zawiniątka, zapewne przysmaki, rozmawiali z sobą ciągle, w oczy sobie często zaglądali. Biły od nich młodość, wesołość, swoboda. Jadwiga patrzała. Ot jak! Ot jak trzeba żyć, aby dobrze było na świecie! Ta dziewczyna jest leniwą, roztrzepaną, lekkomyślną, a zarazem świeżą, jak róża, wesołą, jak szczygieł, i co najważniejsza, przez wszystkich lubioną. Mężczyźni szczególniej przepadają za nią, i ten także, od kilku już miesięcy jak piesek przy niej biega. Jest on już trzecim czy czwartym jej wielbicielem, ale kto wie, czy nareszcie nie zostanie mężem! Złapie go sobie pewno na męża, i będzie miała dom, rodzinę, szacunek ludzki, przyszłość pewną, wszystko. Teraz zjada przysmaki przez niego kupowane; potem, jeść będzie chleb przez niego zapracowany i dobrze! I zawsze, a przynajmniej bardzo długo nie straci swojej różowej cery, swoich fertycznych ruchów i swojej dziecinnej wesołości!

Jadwiga patrzała i pomyślała:

– Czy ona nie jest czasem sto razy odemnie rozumniejszą?

Ale tylko zapytała o to siebie, i wyprostowała się, głowę w tył odrzuciła, brwi jej ściągnęły się dumnie, oczy błysnęły. Nie, nie, stanowczo woli być żółtą, jak cytryna, niż brudną, jak ścierka! Kokietować mężczyzn, mizdrzyć się do wszystkich, żyć zawsze czyimś kosztem, śmiać się zawsze nie wiedzieć z czego, skakać po świecie, jak wróbel po grzędzie – za nic! Ją od tego wszystkiego spaliłby wstyd, tylko przez samą siebie doświadczany!

Szybko zawróciła się ku bramie, lecz zaledwie kilkanaście kroków uszła, oko w oko spotkała się znowu z dużą czerwoną twarzą, w wysokiem garnirowaniu kaptura wyrastającą z wielkiego futrzanego kołnierza. Niestety! była to twarz ta sama, której dziś zrana język pokazała. Więc też, czerwieńsza jeszcze niż wprzódy, świecące oczy w nią wlepiając, twarz ta wnet przemówiła:

– A! panna Szyszkówna dobrodziejka! Moje uszanowanie pani! moje uszanowanie! A czy to pięknie ludziom język pokazywać?

– Bardzo niepięknie! – nie zatrzymując się, odrzuciła Jadwiga, – ale jeszcze niepiękniej w cudze okna zaglądać!

Poszła i usłyszała za sobą sycząco wymówiony wyraz:

– Jędza!