Za darmo

Jędza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wszystkiego tego słuchając, Michałowa i Jerzowa zamieniały zadziwione spojrzenia i ciche słowa, a mała kobiecina z bardzo pomarszczoną twarzą, gryzące plastry od nóg chorej odejmując, zrazu cicho, potem coraz głośniej i jakby gniewniej, szeptała: „Grzech! grzech! grzech!” Głupowatość tej kobieciny zawierała widać w sobie jakiś punkcik, na którym się mieściło pojęcie, czy poczucie sprawiedliwości, bo wstając z klęczek, głośno i z gwałtownym ruchem zmarszczek na malutkiej twarzy mówiła:

– Jezusie Nazareński! Najświętsza Panienko Różapostocka! jaki wielki, okropny grzech!

Potem do kuchni, jak zwinna mysz, pobiegła, przed Jadwigą, która z samowara wodę gorącą do dzbanka lała, na ziemi przysiadła, a mrużącemi się oczyma litościwie na nią patrząc, szeptała:

– Panienko moja złota… męczenniczko ty biedna… nie martw się… nie desperuj! Na tym światku i tak, i siak bywa.. Teraz źle, ale będzie jeszcze i dobrze… wszystko przejdzie… chmurki rozejdą się… słoneczko zaświeci…

– Nigdy, – krótko odpowiedziała Jadwiga, i z nad samowara podniósłszy się, wyprostowana, z mocno tylko zaciśniętemi wargami i ostrym połyskiem oczu, kamienne naczynie, parą buchające, ku łóżku matki poniosła.

A Szyszkowa mówiła, krzyczała, jęczała i bełkotała dalej:

– Co to syn! Nikt nie wie, co to dla matki syn! Córka nigdy nie zastąpi… – Jezus, Marya! Każdy chłop nawet woli mieć syna… Bo to dla matki siła, pycha, szacunek ludzki, starość spokojna… I taka rozkosz na nich patrzeć… jak oni między ludźmi stosunki sobie robią… coraz wyżej posuwają się… coraz im lepiej… a dla matki zawsze, jak baranki, przyjdą po pracy do domu… w ręce wycałują, za szyję obejmą… „Mamusieczko kochana, ludzie nas szanują i wysoko podnoszą, ale dla mamy, my zawsze dzieci!…” Jezus, Marya! ile razy mnie się śniło, że tak było, że oni tak idą coraz wyżej i rosną coraz więcej, a do mnie tulą się, całują mię, pieszczą, jak małe dzieci… Co noc prawie tak ich śniłam, a kiedy obudzę się i spojrzę: niema ich! Jezus, Marya! Śmierć, męka, niedola, wszyscy dyabli mnie biorą… zabiłabym się, gdybym nie spodziewała się… że te sny… kiedykolwiek na jawie… Ach, jak ja spodziewałam się! ach jak ja od nich choć listu czekałam!… ach, ach, jak ja tęskniłam, wiele łez wylałam, wiele nocy przy łóżku wyklęczałam, do Boga modląc się i za nich, i o nich… Jezus, Marya! co ja wycierpiałam!… We łzach moich skąpaćbym mogła ich obudwóch… gdyby z moich westchnień zrobił się wiatr, toby ich obudwóch, jak aniołów, do samego nieba zaniósł…

I teraz także miotał nią wiatr westchnień, a gdy z za uszu, z pod żółtej czapki z lodem, czarne, mokre włosy, dwiema strugami na piersi jej spadały, z oczu też jej, na policzki woskowo żółte ciekły dwie powolne, mokre strugi łez.

– I to… moje dziecko… ale inne, inne, inne… Słabe to, niepewne… kiedy nic nie robi, narzeka, że cudzy chleb je… kiedy pracuje… u ludzi w poniewierce i zdrowie traci… Jezus, Marya! gdzie jej do nich! jak ziemia do nieba, tak ona do nich… Śmierć, nieszczęście… żebyż choć za mąż poszła! Ale czy ona taka, jak drugie?… Jednego zraziła… porzucił… tę frygę nawet wolał… Drugi, Jezus Marya… taki miły, poczciwy, żeni się tam gdzieś, ją porzucił… już tak i zostanie się sama na świecie… Ach, nieszczęśliwa ja matka, nieszczęśliwa… na co Bóg kobietom dzieci daje?.. Może ja umrę i jej z karku spadnę… Jezus, Marya! umrę i ich nie zobaczę! Ratujcie! Zlitujcie się! już ja zdrowa! odziejcie mnie i na kolej odwieźcie! Jadwiga, pieniędzy daj! słyszysz? Do Władka pojadę! bo mnie daleko już lepiej, lepiej… ja już zdrowa… spytajcie się sobie doktora… on sam powie, że ja zdrowa już i muszę jego zobaczyć… choć raz jeszcze przed śmiercią… choć pocieszyć go troszkę i powiedzieć jemu, że ja nie wierzę… w nic nie wierzę… cały świat kłamie… kalumnie, intrygi, zazdrość ludzka… on nie winien… Do sędziów pójdę, przed sądem twarzą padnę i krzyczeć będę: „On nie winien!” I tamten nie winien: zakochał się! lubek mój biedny, najmilszy, zakochał się… pewno ona, jak anioł śliczna… a ludzie mówią, że dla pieniędzy… Ale ja do niego pojadę, wyperswaduję, uproszę… Trzewiki mi dajcież! gdzie trzewiki? Spódnicę… O której kolej odchodzi? Jadwiga! pieniędzy! Słyszysz? Na kolej jadę.. do Józia… Nie dasz pieniędzy? Twoje, masz prawo… Wyżebrzę, u ludzi wyproszę… o żebranym chlebie przeżyję, a dojadę… Jezus, Marya… jak mnie źle… słabo… nic nie słyszę… czy ja umieram już?… Bez nich umrę? Nie chcę… nie chcę… bez nich nie chcę… dajcie trzewiki i spódnicę… raz tylko ich zobaczyć, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz jeszcze, Boże mój, choć raz…

Nie umierała, ale końca jej mowy prawie zrozumieć nie było można, bo i wątek jej myśli urywał się co chwila, i język bezwładnie lgnął do podniebienia, i krtań niemiała.

Jadwiga, cicha i wyprostowana, z flaszką w jednej ręce, a łyżką w drugiej zbliżyła się i w usta jej wlała trochę uspokajającego płynu. Szyszkowa nie widziała nic, bo zamknęły się mokre od łez jej powieki; lekarstwo z trudem przełknęła; w piersi jej rozlegał się szmer, do kipienia zamkniętego wrzątku podobny. Felczerka odchodziła, Jadwiga wyliczyła jej w kuchni należną zapłatę i wyszła za nią do sieni. Nie wiedziała sama, po co tam wychodzi: czy aby choć przez chwilę przestać słyszeć rozlegający się od łóżka matki głos wielomówny i okrutny, czy aby ze srogiego okucia uwolnić rysy, które obcym oczom nie powinny były wypowiadać nic z tego, co w niej się działo: czy aby przez chwilę pomyśleć o tem, co na samo dno jej duszy spłynęło łzą najmniejszą z pozoru, najwstydliwszą, najgłębiej ukrytą, a jednak najsłońszą i najbardziej piekącą.

Stojąc na środku ciemnawej sionki, gdy zamknęły się drzwi za odchodzącą kobietą, pomyślała: „Alboż mi co przyrzekał? Nic wcale! Obywatelska córka… ładna pewno, edukowana… zakochał się! cóż on temu winien? a ja…”

Wtem uczuła więcej, niż spostrzegła, że oprócz niej, w ciemnawej sionce znajdował się ktoś jeszcze.

– Kto tu? – zapytała.

Z kąta wysunęła się wysoka, cienka postać kobieca, w wielkiej chuście na głowie.

– To ja, Ruchla! Przyszłam dowiedzieć się, co tu słychać? jak pani ma się?

– Źle, moja Ruchlo, bardzo źle!

Teraz spostrzegła, że Żydówka płakała pocichu, ale tak mocno, aż się jej pod chustką trzęsły ramiona.

– Czegóż tak płaczesz, Ruchlo? Czy Mendel…

– Źle, bardzo źle!

I nie wiedzieć jakiem uczuciem pchnięta, do rąk jej się rzuciła, a potem łkając, w pół ją objęła, i w głowę, w policzki, w ramiona całowała. Jadwiga nie usuwała się wcale od tych uścisków i pocałunków nędzarki, owszem, jakby tajała w nich, wydobywała się z kamiennego zakucia, aż wzajem ręce dokoła Ruchli zarzuciwszy, gwałtownie zapłakała. Tamte, u łoża matki jej czuwające, w porównaniu z nią magnatkami jeszcze były. Tej jednej nie wstydziła się łez swych pokazać. Dwie nędze – dwie siostry!

– Co ja panience powiem! – wśród płaczu szepnęła Ruchla; – może ten panicz, jak dowie się, że panienkę takie nieszczęście spotkało… przyjedzie?

– Nigdy, – odpowiedziała Jadwiga, łzy z twarzy szybko otarła, a raz jeszcze Ruchlę w głowę pocałowawszy, do mieszkania wbiegła.

Tu nie rozlegał się już głos Szyszkowej; zażyte lekarstwo uspokoiło ją nieco i powoli usypiało. Trzy pielęgnujące ją kobiety zcicha naradzały się z sobą i o wyniku narady Jadwidze oznajmiły. Teraz, do pomocy jej przy chorej zostanie Ambrożowa, Michałowa zaś uśpiwszy dziecko i sama przespawszy się nieco, o pierwszej lub drugiej w nocy przyjdzie ją zastąpić; następnie, o jakiej tam szóstej z rana zastąpi Jerzowa, i tak już będą ciągle przychodziły na zmianę, dopóki Jadwiga stałej jakiej pomocnicy sobie nie znajdzie. Czynić to mogą przez dni kilka i dłużej – a jej! cóż to ważnego! a jeżeliby uczuły się zmęczonemi, przybiorą sobie jeszcze jedną sąsiadkę. O Paulinie mowy niema, bo ona wcale na chorych się nie zna, i ktoby tam na taką lafiryndę liczył! ale w rogu dziedzińca mieszka jedna bardzo poczciwa kobieta, wdowa po piekarzu i córkę dorosłą ma… z niemi więc pomówią. Ucałowały Jadwigę, ręce jej z całej siły swoich grubych rąk ściskały i odeszły.

Wieczór jeszcze całkiem nie zapadł, ale już szarym zmierzchem spływał pomiędzy cztery wysokie mury dziedzińca, na którym panowała prawie zupełna cisza. W oknach rzemieślników, którzy w mieszkaniach swoich pracowali, błyskały już światełka, w innych ciemno jeszcze było. Z drugiego piętra, z otwartego okna panny Karoliny, wielką i ciągłą falą wypływała fortepianowa muzyka, sama jedna rozlewała się po pustym, cichym dziedzińcu i wzmagała uczucia, które napełniały serce szwaczki, u otwartego także na dole okna siedzącej.

Zdawało się jej, że każdy ton tej miłosnej i rozmarzonej muzyki szydził z twardego jej losu i z przyszłości, która otwierała się przed nią jak długa, czarna noc. Jeżeli dotąd życie jej było szarem, odtąd będzie zupełnie czarnem. W myśli jej ciągle powtarzał się wyraz: „nigdy! nigdy! nigdy!” i milkł tylko wtedy, gdy głowę jej napełniał rój ciemnych, ciężkich, powszednich trosk. Co będzie z matką? Lekarz zapowiada chorobę długą, a potem wieczne niedołęztwo. Jakim sposobem córka zaradzi potrzebom, które stan ten wytworzy? Dla chorej potrzeba będzie mnóstwa wygód i lekarstw, dla niej pomocnicy, bo przecież pielęgnować chorą i zarazem szyciem na wszystko zarabiać, nie będzie mogła. Dotąd obchodziły się bez służącej, matka załatwiała gospodarskie sprawunki i zajmowała się kuchnią; teraz wypadnie wziąć taką, któraby…

Tu muzyka z drugiego piętra domu spływająca, stała się tak miłosną, tęskną, rozmarzoną, że Jadwiga obu dłońmi pierś przycisnęła, aby powstrzymać dobywający się z niej wybuch płaczu. „Nigdy – myślała znowu – nigdy, nigdy go już nie zobaczę…” W uszach jej zabrzmiał głos Stanisława, o Paulinie mówiącego: „Na godzinę zabawy dobra, ale na całe życie, hu, hu, hu!” Zaśmiała się prawie głośno. Opanowało ją uczucie obrazy i gorzkiego szyderstwa, nad żal i tęsknotę jeszcze boleśniejsze… „To samo ze mną – myślała – na jeden dzień, a potem, bądź zdrowa! Są na świecie ładniejsze od ciebie, lepiej edukowane, milsze… tobie jednego dnia szczęścia dosyć być powinno, aż nadto… a jeżeli czegoś więcej spodziewałaś się i wymagałaś, to tylko dlatego, że byłaś głupia, głupia, głupia!” Obu rękoma schwyciła się za głowę. „Jak ja mogłam choć na dzień jeden, choć na godzinę, choć na chwilę uwierzyć!..”

 

Tu nagle zleciał na jej głowę rój ciemnych, powszednich trosk. Dobrze to mówić: przyjąć do pielęgnowania chorej pomocnicę, któraby zarazem służącą była, ale – zapłacić jej trzeba i dość drogo zapewne. Zkądże ona na to weźmie, teraz mianowicie, kiedy robota skąpo napływa i do lepszych czasów kilka jeszcze tygodni czekać trzeba? Zaczęła obliczać swój mały zapasik i myśleć, na jak długo wystarczyć jej może? Przy nowych znacznych wydatkach, chorobą sprawianych, wystarczy na dni kilka… może na tydzień. A potem co? Na myśl o tej przyszłości uczuła zawrót głowy. Matkę ratować, leczyć, wygodami w tej chwili jej niezbędnemi otoczyć musi ona, koniecznie musi. Ze wszystkich sił starałaby się o to w każdym wypadku, ale teraz, gdy ma w swojem chorem sercu taką straszną rozpacz, tembardziej… Ponieważ tak okrutnie przez matkę jest skrzywdzoną, więc tembardziej, tem usilniej, tem skrupulatniej… Ale jakim sposobem? Zkąd weźmie tyle czasu, sił, zarobku?… W głowie jej mąciło się od tych pytań, na które, w tej chwili przynajmniej, nie znajdowała żadnej odpowiedzi…

Z drzwi przepierzenia, za którem paliła się mała lampka i panowała cisza, bo chora pod wpływem lekarstwa usnęła, wysunęła się Ambrożowa, cichutko, zwinnie, u stóp Jadwigi na ziemi przysiadła, i z podniesioną ku niej malutką, w siwe włosy oprawioną twarzą, zaszeptała:

– Panieneczko złocieńka! Męczenniczko ty moja biedna! Jak ty podołasz wszystkiemu? Jak ty teraz na świecie żyć będziesz? Czy ja nie wiem co to choroba, bieda i takie wydatki, na które niewiadomo zkąd wziąć, rozstąp się ziemio, a niewiadomo! Wiem ja, oj wiem to wszystko!… A tyż, panieneczko złocieńka, sama jedna tu, jak paluszek!… Nikt nie pomoże. Na wszystko tylko dwie rączki masz. A jak nie podołasz? jak roboty zabraknie? jak zdrowie opuści? co będzie Jezusie Nazareński, Najświętsza Panienko Różanostocka, co wtedy będzie?

W niemem osłupieniu Jadwiga słów tych słuchała i nic nie odpowiadała. U stóp jej siedząca kobiecina szeptała dalej:

– Mamusia chwała Bogu zasnęła troszkę, a ja przyszłam cościś panience powiedzieć. Ot, co ja powiem: O sługę przynajmniej nie łam sobie główki, męczenniczko ty moja biedna, ja przy was zostanę się… co tam! Suterenkę swoją komukolwiek odnajmę, a do was przeniosę się i mamuni dopilnować pomogę, i do miasteczka pobiegnę, i obiadek zgotuję… Pieniędzy za to wielkich nie żądam… Co tam będziesz mogła, panieneczko złocieńka, to mnie dasz, a zresztą, jakkolwiek, jak będzie można, obejdę się… Co tam! Wszystko jedno, i teraz bieliznę piorąc, w bogactwie nie żyję. Zjem co będzie, prześpię się w kuchence, a na jaką tam spódniczkę i na trzewiczki dzieci dadzą, to jedno, to drugie… bo wszystkie już siakie takie zarobeczki mają… Dobrze?

Za całą odpowiedź, Jadwiga pochyliwszy się, usta swe w siwych jej włosach utopiła. Ona zaś zaszeptała znowu:

– Dopóki mamusia spać będzie, ja jeszcze panieneczce cościś powiem. Aż mnie korciło, aż mnie z ziemi podrywało, żeby pobiedz i panience to powiedzieć. Ot co! Słyszę, braciszek, ten młodszy, bogato żeni się! Wszyscy, na całym dziedzińcu mówią… kiedy po lodek biegłam, a później po felczerkę, słyszałam, jak Paulina wszystkim rozpowiadała, że jeden w tur… aj, Bożeż mój, i wymawiać to słowo strach bierze! – ale drugi za to bogato, bogato żeni się, gdzieś daleko, daleko, że i nazwiska tego miejsca spamiętać nie można. Ale ta dalekość nic nie szkodzi… liścik, żeby nie wiedzieć jak daleko, dojdzie. Napisz ty, panieneczko złocieńka, do niego, żeby on przyjechał, mamunię i ciebie pocieszył i poratował… a jeżeli nie przyjedzie, to niech choć pomoże… niech choć pieniążków przyszle… wszak to rodzony.. rodzonego braciszka poprosić można.

– Nigdy! – zawołała Jadwiga, i jakby gorącem żelazem dotknięta, drgnęła, wyprostowała się. – Nigdy! – głośniej jeszcze powtórzyła – ani ja pociechy i przyjaźni jego żądać, ani o pomoc do niego pisać nie będę.

Szeroko rozwierając ręce i Ambrożowej je ukazując, z uniesieniem mówiła:

– Czyste, prawda, że czyste? Przypatrzże się, że czyściuteńkie! Te czarne znaki na palcach od nakłócia igłą, a ta ciemna pręga, tu, od sparzenia gorącem żelazkiem.. a ta, tu.. od zadraśnięcia się nożyczkami… Innych plam na mnie niema i nie będzie, a jego pieniądze, za które się sprzedaje, straszna plama… Ty może tego nie rozumiesz, Ambrożowo, ale to są pieniądze wzięte za honor, za uczciwość. Ja ich nie chcę! ja ich nie dotknę się nigdy, nigdy! Jeżeli przyszle, odeszlę! Chociażby matka rozkazywała mi przyjąć, nie przyjmę, ale i ona tego żądać nie będzie… Dla mnie jest niesprawiedliwą, ale poczciwość przez całe życie rozumiała i ceniła… Ty, Ambrożowa, może tego nie rozumiesz, ale ja wolałabym umrzeć, niż jego pieniądze wziąć…

Wstała z krzesła i znowu w ściśnięte ręce uderzyła.

– I nie umrę… i pokażę im wszystkim, że ani ich miłości, ani ich pieniędzy nie potrzebuję… Choćby mi przyszło dniami i nocami szyć, choćbym musiała po domach chodzić i jak Ruchla o robotę żebrać… Lepsze to już, niżeli takie pieniądze… Ty tego może nie rozumiesz, ale wszystko lepsze, niż takie pieniądze… Kiedy szycia nie wystarczy, co innego robić będę… do sprzątania mieszkań i mycia podłóg najmę się… do noszenia wody, a kiedy dostanę szycie, cała moja dusza będzie w ręku… nigdzie, nigdzie, tylko w ręku… wszystkie inne myśli od siebie odpędzę, a będę szyła… szyła… jak najprędzej, jak najwięcej, byle tylko módz matkę karmić i leczyć. A jeżeli omylę się… jeżeli nie podołam… jeżeli nie wystarczę… to.. to cóż? Matkę do szpitala zawiozę, a sama utopię się, ale jego pieniędzy nie przyjmę… bo może ty Ambrożowa tego nie rozumiesz…

Myliła się Jadwiga. W niezmiernej pokorze tej kobieciny, która u nóg jej siedziała był jakiś punkcik, na którym mieściło się pojęcie, albo poczucie honoru, bo zrozumiała, tak dobrze zrozumiała, iż w oczach jej zjawił się wyraz bardzo do zachwycenia podobny, a drobna, czarna ręka wzniosła się w górę, i z uroczystością, której niktby się po niej nie spodziewał, znak krzyża w powietrzu kreślić zaczęła.

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, Amen.. – szeptały wyschłe, gęstwiną zmarszczek otoczone usta. – Boże błogosław! Boże wspieraj! Boże dopomagaj!

Coraz większą ciszę za oknem panującą, przerznął teraz przeraźliwy świst nadlatującego do miasta pociągu kolei żelaznej, ale obie kobiety nie zwróciły na to uwagi.

Jadwiga z czołem o twardy brzeg okna opartem, cicho, głęboko płakała, a gdy podniosła głowę, ujrzała Ambrożową za przepierzeniem, przebiegającą z kuchenki ku łóżku śpiącej jeszcze chorej.

Jadwiga zwróciła twarz ku oknu. Kilka gwiazd świeciło nad cichym, pustym dziedzińcem, kilkanaście okien błyskało blademi światłami, na drugiem piętrze muzyka umilkła, z ulicy dochodził wzmożony turkot, zwykle o tej porze jadących z dworca kolei dorożek. Spłakanemi oczyma patrzała na gwiazdy i myślała:

– Ani te piękne gwiazdy dla mnie… ani muzyka… ani wesołość żadna… ani szczęście… mnie płakać nawet nie wolno, bo oczy szanować powinnam… I nie będę! nie będę… trzeba mi szyć… szyć… szyć… matkę karmić i leczyć, i im wszystkim pokazać, że ani ich miłości, ani ich pieniędzy nie potrzebuję!…

Porwała się z krzesła i przystąpiła do zgrabnej panienki bez głowy, na której sukni w zmroku nawet połyskiwał zdobiący ją atłas.

– Dziś w nocy suknię tę wykończę, jutro ją odniosę i zapłatę wezmę, a może jeszcze jaką robotę tam mi dadzą…

Postawiła dużą lampę na stole i już zapalać ją miała, gdy nagle, ręka jej z paczką zapałek w powietrzu zawisła, a szeroko otwarte oczy wpatrzyły się w okno. Kto to taki wyszedł z bramy i przez dziedziniec szerokim krokiem idzie? Kto to idzie, przez zmrok, pod gwiazdami, jak widmo szczęścia, czy odnowionej rozpaczy? Jezus, Marya! jakiż podobny!… Tu idzie… do drzwi jej zmierza! Jezus, Marya! To chyba on!…

Skoczyła ku oknu i do połowy ciała wychyliła się przez nie; ale człowiek, który szedł przez dziedziniec, już zniknął we drzwiach jej mieszkania i w sionce słychać było jego kroki. Tak, to jego kroki… Jezus, Marya… tak, to on!

Do mrocznego pokoju wszedł, przy samych drzwiach na ziemi mały tłómok postawił i już był przy niej.

– Jadziu! jedyna moja, kochana, złota! jak się masz?

Ręce jej pocałunkami zjadał, ale kiedy wyciągnął ramię, aby ją objąć, usunęła się, i plecyma o brzeg okna oparta, jak drewno zesztywniała. Wtedy spostrzegł, że twarz jej świeciła w zmroku bladością opłatka i miała wyraz strasznego bólu.

– Co tobie? Jadziu, duszko, najmilsza, co tobie?

– Nic wcale, tylko zdziwiłam się bardzo…

Uśmiechnęła się, ale mówiła tak cicho, że ledwie ją mógł dosłyszeć; przeraziła go sprzeczność pomiędzy jej uśmiechem a wyrazem całej twarzy.

– Na miłość boską, co tobie?

– Nic wcale… tylko prędzej już spodziewałabym się Stasia zobaczyć, niż ciebie…

– Dlaczego?… Ale co ci jest? taka jesteś zmieniona i jakaś inna!…

– Nic, nic… tylko, że to Staś przecież jechać miał po mamę…

– Wcale nie… ależ co to ma do bladości twojej i do tego, jak mię przyjmujesz?… Czyżbyś tak bardzo wolała, aby zamiast mnie, Staś tu…

– Nie, nie!… tylko myślałam, że ty… od narzeczonej swojej nie odjedziesz…

– Od narzeczonej! od jakiej narzeczonej! Jadziu… wszak ty na nogach ledwie utrzymać się możesz! Jezus, Marya! Co tobie?

– Nic… nic… przecież ty żenisz się, Olesiu!

– Ja, żenię się! ja… żenię się!…

Wesoły, młodzieńczy śmiech jego rozległ się znowu po tym pokoju, przed chwilą tak smutnym i ponurym.

– Żeby tak pies płakał, jak to prawda!

W czoło się uderzył.

– To te plotki aż tu do ciebie doszły?

– Więc nie?

– Plotek, jak Boga kocham, narobili i po całym świecie je roznieśli, a wszystko dlatego, że dwa razy w niedzielę pojechałem do domu, w którym jest ładna panna, i że raz z nią pod rękę po miasteczku się przeszedłem…

– Więc nie?

– Już i mama w liście zapytywała mnie o to, ale nie odpisałem, bo miałem sam po nią jechać… Ani przypuszczałem jednak, aby te plotki aż do ciebie dojść mogły! Niech dyabli wezmą… Człowiek, zdaje się, jak pchła mały, a na ludzkich językach cały świat objedzie…

– Więc nie?… więc nie?

Wziął obie jej ręce w swoje i nisko ku niej schylony mówił:

– Nie. Sto razy, tysiąc razy: nie. Ani myślałem o tem, ani nawet podobała mi się ta panna. O tobie tylko myślałem, duszko ty moja droga, do ciebie tęskniłem, a kiedy już do tego przyszło, że musieliśmy koniecznie mamę do siebie sprowadzić, Stasiowi powiedziałem, żeby zostawał w fabryce i za nas obu pracował, a sam pojechałem, aby tu zajechać i ciebie zobaczyć.. moja ty droga, biedna, najmilsza…

Oniemiałą w ręce całował, a potem swoje ręce jej pokazując, rzekł:

– Widzisz, jak zczerniały… mógłby kto pomyśleć, że murzyńskie… niechaj ci to wytłumaczy, że nie pisałem… Uf, pracuję, aż się kurzy ze skóry! Cały dzień w ogniu, w turkocie, w stuku takim, że własnych myśli nie słyszę… Wieczorem kości w sobie nie czuję… Niedzielę nawet rzadko mam, bo fabryka nie świętuje, i czasem tylko jeden drugiego w święto wyręczamy… Staś tęgi chłopiec i dobry brat… żeby był inny, nie mógłbym i teraz być przy tobie, moje ty serce ukochane…

– Boże! ja myślałam, że już nigdy…

– Co nigdy?

– Że już nigdy nie zobaczę cię nawet, Olesiu…

Zmartwiony, smutnie wstrząsnął głową.

– Głupio myślałaś! Smutno mi, że tak mało miałaś wiary we mnie. No, ale kiedy plotek narobili, to trudno! Trzeba było tylko pomyśleć, że ja nie jestem żadnym takim paniczem, co to bawi się całe życie, bałamuci kobiety, przebiera i kaprysi. Do bałamuctwa czasu nie mam, a kiedy pokochałem, to z całego serca i na zawsze. Przeprośże mnie teraz… Słyszysz, Jadziu? jak Boga kocham, przeprosić powinnaś…

Milcząc, lecz z takiem westchnieniem, jakby z łoża tortur przenoszono ją na łoże z róż, zarzuciła mu ręce na szyję, i znowu – tak jak wtedy – cała do piersi jego przylgnęła. I znowu siwe, ogniste jego oczy zatapiały się w jej oczach, a rumiane usta, na jej spieczonych od męki ustach, kładły wszystek swój płomień i wszystek swój miód.

Pierwsza przecież wysunęła się z jego objęcia.

– Słyszałeś o Władku i Józiu? – zapytała z trwogą.

Przez głowę jej przemknęła myśl, że może on nie wie, a gdy dowie się, nie zechce… Wszak ona ich siostra! Powinna więc zaraz powiedzieć mu wszystko. Ale on wiedział. Matka doniosła mu w liście o wszystkiem, więc tembardziej spieszył, aby ją pocieszyć!…

– Biedna ty!… Kiedy dowiedziałaś się, że oni tacy, to już o mnie Bóg wie co myślałaś! Jednakże gdyby wszyscy ludzie źli byli, światby już chyba skończył się. Są na świecie źli, są i dobrzy, bywa na świecie źle, bywa i dobrze… Nam teraz przez całe dwa dni będzie dobrze.. dwa dni przebyć tu z tobą mogę…

 

Za przepierzeniem ozwało się ciche jęczenie, i Ambrożowa cicho przebiegła.

– Co to? – zapytał.

A kiedy mu o chorobie matki i o jej strasznej rozpaczy opowiedziała, zamyślił się, i rękę jej w swoich trzymając, chmurnie trochę zaczął:

– Teraz dopiero, kiedy wszystkie nieszczęścia na ciebie się zwaliły, czuję, jak okropnie chciałbym, abyś choć troszkę szczęścia skosztowała, abyśmy choć nigdy nie rozłączali się z sobą. Ale cóż? pobrać się jeszcze teraz nie możemy..

Uśmiechnął się smutnie.

– Pałacu, widzisz, kosztownego żadnego nie mam zbudowanego… matkę musimy do siebie wziąć, ale aby liczniejszą gromadą módz żyć, ani myśleć jeszcze. Nie tak tam świetnie, jakeśmy sobie ze Stasiem wyobrażali… Że kiedyś lepiej będzie, to pewna ale poczekać trzeba…

Z niepokojem na nią patrzał.

– Czy dasz sobie rady z chorą matką na karku, jeszcze rok, dwa?

– Ależ naturalnie! – zawołała.

– Poczekasz rok… dwa?…

– Mój Olesiu rzekła po krótkiem milczeniu – ja pracy nigdy nie lękałam się, ani biedy… ale pracować choćby najciężej i znosić choćby największą biedę, z myślą i z tą pewnością, że ty mnie kochasz, że ty o mnie myślisz, że choć czasem zobaczymy się, a kiedyś zawsze już będziemy z sobą… to takie szczęście… szczęście!

Takiem to dla niej szczęściem istotnie być miało, że teraz, mówiąc o niem, rozpromieniła się i poróżowiała, a cudowny uśmiech zachwycenia i słodyczy usta jej rozwierał.

On też uśmiech ten z ust, a resztę ognia, którym płacz oczy jej rozpalił, z powiek jej zcałował, lecz potem znów nieco schmurzony zaczął:

– Boli mnie ta zwłoka… ale widzisz, biedni ludzie na szczęście czekać i na wszystko ciężko zarabiać muszą, a co trzeba, to trzeba! Prawda?

Ale ona tak zamyśliła się, że nie słyszała tego, co mówił.

Nagle rzekła:

– Olesiu! chodźmy do mamy!

Spostrzegając na twarzy jego wyraz niechęci, za rękę go wzięła i żywo zaczęła mówić:

– Ty gniewasz się na nią, że ona dla mnie taka… Pewno, że to krzywda. Ale widzisz, ona teraz tak nieszczęśliwa, tak strasznie nieszczęśliwa, a tego, co pomiędzy nami zaszło, pragnęła bardzo, więc będzie to dla niej pociechą… Mój drogi, my młodzi, zdrowi, kochamy się, mamy przed sobą przyszłość… a ona biedna, nic już mieć nie będzie, oprócz choroby, wstydu i żalu… jakiegoż żalu!… Chodźmy do niej!

Wstał, i za ręce trzymając się, do pokoiku za przepierzeniem weszli. Ambrożowa, która już przedtem niejedno przeze drzwi widziała i słyszała, i na której twarzy zmarszczki z radości skakały, nad chorą się nachyliła:

– Proszę oczka otworzyć i zobaczyć kto przyszedł – szepnęła.

Zapadłe powieki podniosły się ciężko i zwolna, a przygasłe źrenice długo błędnem spojrzeniem wodziły po pokoju, nim spotkały się z wysoką, silną postacią stojącego u łóżka mężczyzny.

– Kto to? – zapytała. – Oleś zdaje się… Może masz racyą… że ją porzuciłeś… bo ona… nie to, co oni… jak ziemia do nieba, tak ona do nich… ale zawsze… szkoda… ja myślałam!…

Aleksander ukląkł i Jadwigę za sobą pociągnął

– Pobłogosław nas, mamo – rzekł. – Jadzia jest narzeczoną moją, i ja nigdy jej nie porzucę.

I gdy oboje całowali jej rękę – nie tę na zawsze bezwładną i bandażami owiniętą, ale drugą – na jej znędzniałej, ponurej twarzy błysnęło światełko pociechy.

– To dobrze – zaczęła. – Jezus, Marya, dobrze! dobrze! Niech was Bóg błogosławi…

Potem błagające, trwożne, rozpaczą napełnione oczy ku Olesiowi zwracając, daleko prędzej niż przedtem i głośniej, wyraźniej mówić zaczęła:

– Ale ty, Olesiu, pojedziesz do nich, zobaczysz ich… Władka… pocieszysz… może mu troszkę pieniędzy dasz.. bo on biedak… pewno głód znosi… a Józiowi powiesz, że ja zakazuję, błagam, na prochy ojca zaklinam… pod błogosławieństwem zakazuję.. Zrób to… mój złoty…

Stopniowo głos podnosiła:

– Powinieneś to zrobić… bo śmierć, niedola, choroba… zięciem moim będziesz… mężem Jadwigi… ich siostry… Robaczki moje, niech przekonają się przynajmniej, że familia… Jezus, Marya…. dba o nich, pamięta… Zrób to, Olesiu… powiedz, że zrobisz… na rany boskie zaklinam, abyś zrobił.. A jeżeli nie zrobisz… jeżeli nie zrobisz…

Język jej plątał się, bełkotać znowu zaczynała, lecz siła jakaś gwałtowna piersią jej zatrzęsła, a ogień rozpaczy i zarazem złości w oczy rzuciła. Bezwładnie jakoś, dziwnie przykro targnęła się na łóżku i przeraźliwie krzyknęła:

– Przeklnę!

Lecz jednocześnie z cienia wychyliła się drobna, prawie czarna ręka siedzącej na ziemi kobieciny, i ku dwojgu klęczącym znak krzyża w powietrzu kreślić zaczęła, a zwiędłe i w lesie zmarszczek osiadłe usta, z uroczystością, którejby nikt od nich się nie spodziewał, mówiły:

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, Amen. Boże błogosław! Boże wspieraj! Boże dopomagaj!