Za darmo

Dzwonnik roczdelski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tak, Bob, tak! Ty… będziesz… roczdelskim dzwonnikiem!

*

Przez ciemne ulice, przez błotne rowy brnie pięciu ludzi. Prowadzi John Winders. Za nim, ociągając się, człapie James obciążony wiązką chrustu i dwaj inni tkacze z takimi samymi ciężarami. Na samym dopiero końcu wlecze się Bob pełen sprzecznych uczuć. Z nabożeństwem trzyma w ręku sztabę i młotek, ale ukradkiem rozgląda się, czy nie wyjrzy zza jakiegoś rogu roześmiana twarz kowala Smitha. Co to będzie? Co to będzie? A jeżeli John przestraszy się w ostatniej chwili, speszy się i nie będzie mógł z siebie ani słowa wydusić? Dopieroż by się ludziska śmieli!

Na rogu ulicy Żabiej tuż przy sklepie Horta John przystaje i przygląda się uważnie drzewom przydrożnym.

– Tu – powiada cichym, wzruszonym głosem. – Kładźcie ten chrust i od razu go podpalcie. Bob! Dawaj tę sztabę!

Wyjmuje sztabę z drżących rąk Boba i zawiesza ją na nisko zwisającym konarze. Tymczasem płomienie zaczęły już obejmować spory stos chrustu.

– Bob! Zaczynamy! Wal młotkiem z całej siły!

Bob doskoczył do sztaby. Zawrzała w nim wściekłość – sam nie wiedział, o co i na kogo jest taki zły. Walił w sztabę z rozmachem raz po razie. Hałas był rzeczywiście tak ogłuszający, że Bob przestał czuć i rozumieć, co się koło niego dzieje. Przestał bić młotkiem dopiero wtedy, kiedy go pan James siłą odciągnął od sztaby.

Oparł się plecami o drzewo i rozejrzał się wokoło. Chrust płonął już wielkim ogniem, oświetlając całą ulicę. O dwa kroki od Boba dwaj tkacze podnoszą na ramionach Johna. Dookoła pełno jest ludzi. Przez otwarte okna wyglądają zdziwione i przerażone straszliwym hałasem twarze. Drzwi od sklepu Horta otwarte są na oścież.

– Słuchajcie mnie ludzie! Mówię do was w imieniu dwudziestu ośmiu tkaczy roczdelskich, którzy zakładają robotniczy sklep kooperatywny. Słuchajcie mnie! Opowiem wam, na czym będzie polegało urządzenie tej kooperatywy i dlaczego ten sklep będzie zupełnie inny niż sklepy prywatnych właścicieli.

Z ust Johna płyną słowa przekonywujące13, wartkie, słuszne. Kiedy na chwilę przestaje mówić, aby zaczerpnąć oddechu, dwaj trzymający go tkacze i James krzyczą na całe gardło: – Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!

Bob zasłuchał się w słowa Johna. Upajała go słuszność i rzetelność tych wielokrotnie już w czasie ostatnich tygodni słyszanych argumentów. Nie! takiemu przemówieniu nie można się oprzeć!

Bob śmiało rozgląda się po szerokim kole słuchaczów. No tak. Słuchają pilnie. Czerwony blask palącego się chrustu oświetla twarze skupione i poważne. Ale dalej… tam, za plecami pierwszego rzędu słuchających… tak! Bob nie myli się. Duża gromada ludzi otacza kowala Smitha. Tak, to on. Mówi coś do nich przyciszonym głosem. Śmieją się wszyscy. Och! Śmieją się coraz głośniej!

Uważne twarze z pierwszego rzędu stają się roztargnione, coraz częściej odwracają się w tamtą stronę, z której słychać coraz głośniejszy śmiech, z której padają coraz to rubaszniejsze żarty.

Rudy, przysadzisty O'Brien przedarł się prawie do samego Johna, zadarł głowę i przerwał mu bez ceremonii.

– Czego ty, Winders, tak górnie piejesz?

Potem skurczył się błazeńsko, obrócił się wokoło i zajęczał z udaną bezradnością:

– Powiedzcie mi, dobrzy ludzie, powiedzcie mi, bo nie rozumiem, kto tu kogo buja? Czy John Winders dwudziestu ośmiu tkaczy, czy ci tkacze Johna Windersa, a może to oni wszyscy razem chcą nas naciągnąć?

Głos Johna już ledwo słychać. Już prawie przygłuszył go ten gromadny śmiech.

– Słuchajcie ludzie – woła ostatkiem sił. – Otwieramy nasz sklep dwudziestego pierwszego grudnia o godzinie ósmej wieczorem. Przyjdźcie i poprzyjcie nasz wspólny wysiłek!

– A jakże – zapewnia O'Brien wśród ogólnego śmiechu. – Przyjdziemy. Na pewno przyjdziemy wszyscy! Będzie na co popatrzeć.

John zeskoczył już z ramion tkaczy i spokojnie odwiązuje sztabę. Bob, spocony mimo mrozu, myśli tylko o tym, jak by tu się z tego tłoku wydostać. Ale okazuje się, że na tym jeszcze nie koniec. W drzwiach sklepu staje gruby Joachim Hort i woła słodziutkim głosem.

– Hej, hej! Panie Winders! Skoro już zakłada pan własny sklep, to może zechce pan uregulować ten rachuneczek starszej pani Winders. Uzbierała się tam sumka niewielka, ale akurat mi się przyda, bo będę miał teraz konkurencję. O to samo i pana poproszę, panie James. A i u Boba Sanderta coś niecoś mi się należy. Jak konkurencja, to konkurencja!

*

Położyli się obok siebie na sienniku i nakryli się każdy swoją derką. John wtulił głowę w poduszkę i już zabierał się do spania, kiedy poczuł, że Bob trzęsie się jakoś dziwnie. Pochylił się nad nim i zapytał:

– Co ci to, Bob? Beczysz? Dlaczego?

– Tak się… nie udało – wyjąkał Bob.

John przysunął się do niego, objął go ramieniem i zaczął mu szeptać do ucha.

– Głupi jesteś! Przestań beczyć14, bo nie pójdziesz jutro dzwonić pod fabryką. Ty byś chciał, żeby wszystko od razu dobrze poszło. A przecież, chociaż Smith bruździł i ten O'Brien, to jednak byli i tacy, którzy wysłuchali wszystkiego z uwagą i poważnie. Ci już są nasi. I wiesz? – John zaśmiał się cicho. – Z jednej rzeczy jestem bardzo zadowolony.

– Z czego?

– Z tego, że gruby Hort był taki wściekły. To znaczy, że uderzyliśmy go w bolące miejsce.

Rozdział IV

Bob przyłożył oko do szpary w okiennicy, popatrzył chwilę i odwraca pobladłą twarz w stronę Johna, który spokojnie układa coś na półce.

– Tłumy ludzi, panie Winders, tłumy ludzi! Stoją, gapią się, śmieją… Co to będzie?

– A co ma być? Za pięć minut otwieramy sklep.

Bob przestraszył się nie na żarty.

– Za pięć minut? Sami? Miał przecież przyjść pan James!

John wzrusza ramionami.

– Nie przyszedł. Może żona nie chciała go puścić, a może się przestraszył. Przecież i ty się boisz, Bob! Widać to po tobie. Ja zresztą też mam trochę stracha. Tylko Sylwia nic a nic się nie boi. Spójrz na nią.

A Sylwia rzeczywiście nie boi się. Łazi po całym sklepie. Zagląda we wszystkie kąty i śmieje się sama do siebie. Od razu widać, że doskonale się tym wszystkim bawi.

Bob wzrusza ramionami. Co ona tam wie, taka smarkata! Nie chodziła przecież na te wieczorne zgromadzenia uliczne, a Bob chodził i wie, czego się można spodziewać.

Westchnął cichutko i spojrzał po ścianach, po półkach. No! Piękny to już ten sklep nie jest. Wielki także nie. Jeden kupujący będzie się jeszcze mógł swobodnie poruszać, dwóm będzie już przyciasno, a więcej jak15 trzech żadną miarą się nie zmieści. I co oni tu będą kupowali? Pożal się Boże! Worek mąki, dwa worki kaszy, trochę warzyw pięknie ułożonych na półkach, parę chlebów na kontuarze – to już wszystko. Pośmiewisko, a nie sklep!

Tak sobie Bob smętnie rozmyśla, ale jednocześnie kombinuje chytrze, że jeżeli się wszystko sprzeda, jeżeli jeszcze choćby kilkunastu ludzi wstąpi do kooperatywy, to zakupi się jedno, sprowadzi drugie i będzie dobrze. A stary Hort pęknie ze złości.

– Bob, otwieramy!

Głos Johna jest spokojny i pewny, więc Bob posłusznie zdejmuje haczyk z okiennicy, otwiera ją… Przez szybę widzi tłoczący się tłum ludzi, słyszy gwar i rwetes.

John, który już szedł do drzwi, też spogląda przez szybę i zatrzymuje się. Waha się najwidoczniej.

Bob mamroce coś pod nosem o tym, że warto by może jednak zaczekać na pana Jamesa. Jeszcze choćby parę chwil… John stoi na miejscu i myśli. Po minie jego widać, że ma ochotę zgodzić się na zwłokę. Bob oddycha z ulgą. Cóż to szkodzi zaczekać jeszcze parę minut? Wtem Sylwia doskoczyła do drzwi i zawołała błagalnie:

– Ja otworzę, John! Pozwól mi, dobrze? Ja otworzę!

John spojrzał na nią tak, jakby się nagle zawstydził. Powiedział krótko:

– Dobrze. Otwórz. Ja będę stał przy tobie.

Za chwilę drzwi do sklepu stanęły otworem.

Cisnąca się u wejścia banda młodych łobuzów tylko na to czekała. Rozpoczęła się najprawidłowsza „kocia muzyka”: pianie, gdakanie, kwiczenie, miauczenie, szczekanie, a to wszystko pod akompaniament chóralnego śmiechu setek ludzi.

Po dłuższym czasie wszystko uciszyło się nagle. Do drzwi przepchało się przez tłum kilku mężczyzn. Pierwszy wszedł do sklepu dobrodusznie uśmiechnięty kowal Smith. Inni przystanęli za otwartymi drzwiami i nadsłuchiwali pilnie. Smith uścisnął dłoń Johnowi i Bobowi, uszczypał w policzek Sylwię…

– Niechże ja będę pierwszym szczęśliwym klientem. Bob! Zapakuj mi pół funta masła.

– Chwilowo jeszcze nie mamy masła – wyjaśnił John.

– Aha! Rozumiem! Dostawca się spóźnił. To się zdarza, to się zdarza. Nic nie szkodzi, wezmę sobie coś innego. Co by tu… Aha! Poproszę o ćwierć funta śliwkowych powideł, ale prędko, bo jestem bardzo głodny.

– Nie mamy jeszcze powideł… na razie.

 

Kowal zakłopotał się nieszczerze.

– Ajaj! Szkoda. Taką miałem ochotę na te powidła! No to niech już będzie słonina.

Ale John ma już dosyć tej zabawy.

– Wy dobrze wiecie, Smith, że nie mamy słoniny. Wiecie, co można u nas kupić, więc po co zawracacie głowę?!

W drzwiach ukazała się ruda głowa przysadzistego tkacza.

– Obrażają klienta – pisnął z przejęciem O'Brien – sam na własne uszy słyszałem, że w tym interesie źle się odnoszą do kupujących. Ale trudno! Czego się nie robi dla kolegów i starych przyjaciół? Daj mi, Winders, ze sześć jaj, bo moja będzie dziś ciasto piekła.

A John jest już znowu spokojny i opanowany.

– Nie mamy jeszcze jaj w sklepie.

O'Brien pokiwał głową ze zdumieniem.

– I co wy na to, Smith? Zdaje się, że będziemy musieli pójść po nasze zakupy do sklepu. Do prawdziwego sklepu!

Wmieszali się obaj w tłum cisnący się u drzwi. Znowu podniosły się nieopisane wrzaski i kwiki. Ktoś wrzucił do sklepu duży kamień.

Bob stoi w kącie zmartwiały z przerażenia, a John blady, z zaciśniętymi pięściami spogląda uparcie w stronę otwartych drzwi.

Wrzawa na ulicy znowu ucicha nieco. Ktoś przeciska się przez tłum, aż wreszcie w drzwiach staje pan James. Bob oddycha z ulgą. Nareszcie jakaś życzliwa twarz!

Nagle…! O Boże! Czyjaż to chmurna twarz wysuwa się zza szerokich ramion Jamesa? Czy nie będzie dziś końca przykrościom?!

Chuda, wysoka pani Maria James staje przed kontuarem i komenderuje ostro:

– Trzy funty16 mąki, półtora funta kaszy, parę ładnych marchwi, ale już! Na jednej nodze!

Bob ogłupiały, wpatrzony w jej chmurną minę, nie rusza się z miejsca.

– No! ile razy mam powtarzać? Trzy funty mąki…

Ale Bob już nie czeka, już zrozumiał, że to naprawdę, że ta kochana, jędzowata pani James naprawdę chce to wszystko kupić. Odważniki, torebki, łopatki do nabierania mąki i kaszy furkocą mu w rękach. Po krótkiej chwili wszystko jest gotowe.

Maria James staje przed Johnem wyprostowana, chmurna.

– Płacę, John. A daj mi ten wasz kwit. Nie zgubię go, bądź pewien. Nie zgubię żadnego waszego kwitka. Za rok zgłoszę się po swoją należność. Pamiętaj, John!

– Dobry wieczór wszystkim.

A któż to znowu? Ach! Pani Winders! Dobra, kochana pani Winders! Czego sobie życzy? Funt mąki? Bochenek chleba? Półtora funta kaszy? Zaraz! W tej chwileczce!

I znowu ruch przy drzwiach. Pani Snodgrass, Meta Roob? Wszystkie, wszystkie żony i córki 28 tkaczy, właścicieli udziałów, przyszły z koszykami po zakupy. Spieszą się, niecierpliwią. Wszystkie niezmiennie żądają chleba, mąki, kaszy, warzyw. Żadna nie ma ochoty na powidła czy jaja! Oh! Kto śmiał niedawno twierdzić, że nie wiadomo po co kobiety chodzą po świecie. Ładnie byś bez nich wyglądał razem ze swoją kooperatywą, Bobie Sandercie!

13przekonywujące – dziś raczej: przekonujące. [przypis edytorski]
14beczyć – dziś popr.: beczeć. [przypis edytorski]
15więcej jak – dziś popr.: więcej niż. [przypis edytorski]
16funt – anglosaska jednostka masy (0,454 kg). [przypis edytorski]