Za darmo

Dzwonnik roczdelski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział III

Jedną wadę ma to mieszkanie u Windersów: do fabryki jest stąd dość daleko. Przynajmniej dwadzieścia minut szybkiego marszu. Ale Bob nie narzeka. Dziś jest mu to nawet na rękę. Tyle spraw ma jeszcze do przemyślenia! Musi się dobrze zastanowić na tym wszystkim, o czym mu dziś od samego świtu opowiadał John Winders.

O! To są nie byle jakie sprawy!!

Bob nadziwić się nie może, że taka prosta rzecz nie przychodzi sama każdemu człowiekowi do głowy, że dopiero trzeba ją ludziom tłumaczyć, prosić ich, żeby raczyli wysłuchać… A przecież to właśnie idzie o ich dobro!

Więc jak to John tłumaczył?

Zaczęło się od sklepu grubego Joachima Horta. On tu przyjechał przed dwudziestu laty i założył sobie maleńki sklepik. Teraz ma już dwa własne domy, duży sklep i podobno wiele, wiele pieniędzy. Skąd się to bogactwo wzięło? Hort po prostu, tak samo jak i inni sklepikarze, kupował towary u hurtownika i sprzedawał je rodzinom roczdelskim po cenie oczywiście wyższej niż ta, którą zapłacił. Tak robi każdy właściciel sklepu. Ale Hortowi udało się, bo niedaleko od jego sklepu powstała wielka fabryka, dokoła której zgromadziło się wiele robotniczych rodzin. Wszyscy kupowali u Horta, tak że z tej różnicy pomiędzy ceną, którą płacił za towary, a ceną, za którą je sprzedawał, Hort mógł już nie tylko dobrze żyć, ale także wzbogacił się bardzo.

Te bogactwa składają się więc z drobnych groszy, które biedni ludzie przepłacali całe lata za chleb, za kaszę, za mąkę. Oba domy Horta zostały zbudowane za pieniądze, które tkacze mu płacili nie za towary, bo towary przecież kosztowały Horta mniej, tylko za to, że mogą te towary u niego kupić, za to, że nie mogą kupić od razu u tego, który ten towar robi, bo hurtownik czy rolnik sprzedaje w dużych ilościach i trzeba by do niego bardzo daleko chodzić czy nawet jechać…

Bob musi aż przystanąć, tak go dziwi głupota tego całego urządzenia. A przecież sposób na to jest taki prosty! John mu dziś nad ranem wszystko doskonale wytłumaczył.

Gdyby tkacze roczdelscy złożyli się i założyli własny wspólny sklep, to nie musieliby przepłacać tych towarów. Kupowaliby wszystko od razu na miejscu: mąkę w młynie, warzywa u rolnika… Za każdy kupiony w swoim własnym sklepie towar dostawaliby karteczkę, a co roku sklep zwracałby kupującym nadwyżkę, którą sobie Joachim Hort chowa do kieszeni. Im kto więcej w czasie roku zakupi, tym więcej dostanie pieniędzy. Zamiast bogacić grubego Horta, tkacze oszczędzaliby, mieliby lepsze, lżejsze życie. Postanowili więc, że założą taki sklep!

Ach! Jaka szkoda, że Bob musi już pędem biec do fabryki, że już jest tak późno! Pomyślałby jeszcze nad tym, co można zrobić, żeby ludzie nie byli tacy głupi i uparci. Przecież John mówił, że organizacja tego sklepu idzie jak z kamienia, że ludzie wyśmiewają się z Karola Howarda i z całego jego pomysłu. Nawet Smith, choć taki niby mądry, śmieje się z tego. Niewielka garstka tkaczy od wielu już miesięcy składa grosz do grosza – po dwa pensy11 tygodniowo od rodziny, a zebrało się bardzo mało pieniędzy. Trzeba przecież komorne zapłacić, towary zakupić…

Jasne, że Bob zrobi co może, żeby pomóc Johnowi i tym dwudziestu ośmiu tkaczom, ale roboty jest straszna masa, a czasu już niewiele. Otwarcie sklepu ma nastąpić już za trzy tygodnie, dwudziestego pierwszego grudnia.

*
 
Dźwięki gongu żywym głoszą
Koniec pracy! Zmiana warty!
Czterej tkacze cię wynoszą…
Śpij spokojnie, mały Hardy!
 

Jeszcze śpiewając tę ostatnią zwrotkę, Bob przepycha się energicznie ku wyjściu. Nie pozwala sobie nawet na przeciągnięcie się, na rozprostowanie zbolałych kości. Dziś nie ma na to czasu. Kolacja też zaczeka. Niech tam! Trudno!

John czeka już pewnie na dziedzińcu. Nie tak łatwo jest go znaleźć. Obszerny dziedziniec fabryczny zawalony jest olbrzymimi belami wełny. Co chwila zajeżdżają nowe wozy z surowcem. Woźnice smagają konie, wpadają na siebie furgonami, klną, aż uszy puchną. Zwalają te bele na ziemię w bezładne kupy. Tłok robi się coraz większy. Robotnicy, którzy przenoszą bele do składów, nie mogą wybrnąć z tego labiryntu wozów i ludzi, potrącają się, kłócą… jak tu w tym wszystkim odszukać Johna?

Ale John sam się znajduje. Wyłazi spod jakiegoś wozu, mija drugi, rozpycha dwóch skaczących sobie do oczu woźniców i zbliża się do Boba.

– Dobry wieczór! Bardzo jesteś zmęczony?

– Dobry wieczór, panie Winders. Mogę iść z panem…

John roześmiał się i klepnął go mocno po ramieniu.

– Zuch! Ale nie myśl sobie, że to będzie taki mały spacerek. Musimy oblecieć dwadzieścia dwa mieszkania. Niektóre są dość daleko.

– Nie szkodzi. Dam sobie radę!

– No to idziemy. Oczy musisz mieć szeroko otwarte, Bob. Powinieneś wszystko dobrze zapamiętać. Na przyszły tydzień pójdziesz już sam.

Ruszyli w milczeniu. Po chwili John zapytał:

– Głodny jesteś?

– Żeby już prawdę powiedzieć, panie Winders…

John roześmiał się.

– No przecież…! Napracowałeś się. Matka nam kolację przygotuje, ale tymczasem warto coś niecoś przegryźć.

Wyciągnął z kieszeni spory kawał chleba, rozłamał go na dwie części i poczęstował Boba. Jedli obaj w milczeniu, nie zwalniając kroku.

Po kilku minutach marszu zatrzymali się przed drewniakiem Bartów.

– Tu wejdziemy do trzech mieszkań. Najpierw do Jamesów. Może będziemy mieli szczęście i zastaniemy samego tylko Jamesa, bo ta jego żona…

Wdrapali się po stromych ciemnych schodach na drugie piętro. Stanęli przed jakimiś drzwiami, zza których dochodził głośny, ostry głos kobiecy.

– Hm! – mruknął John z żalem – Jamesowa jest w domu. Szkoda! Ale trudno, musimy wejść.

Zapukał i nacisnął klamkę. Stanęli u progu małej, straszliwie zatłoczonej ludźmi izdebki. Przy stole siedział mężczyzna, którego Bob nieraz spotykał na dziedzińcu fabrycznym. To na pewno ten James. Koło niego wierciło się niecierpliwie troje małych dzieci. W głębi izby na rozesłanym już łóżku siedział bardzo stary człowiek i kołysał w rękach niemowlę. Pani James, bardzo chuda i bardzo wysoka kobieta, krząta się przy kuchni. Spogląda nieżyczliwie na Johna i Boba.

– Czego?

– Przyszliśmy… – rozpoczyna niepewnie John, ale pani James przerywa.

– Wiem, po coście przyszli! Od rana już na was czekam. Znowu chcecie wyłudzić od tego mojego głupca pieniądze? Dziady zatracone! Jak ci nie wstyd żebrać, Johnie Windersie? Spójrz, przyjrzyj się, komu ten nędzny grosz zabierasz. Popatrz na dzieci! Powiedz sam, czy nam wolno pieniądze wyrzucać na takie głupstwa?

James, który do tej chwili siedział przy stole ze spuszczoną głową, teraz podniósł się z miejsca.

– To nie są głupstwa, Marie. Tu chodzi właśnie o dzieci, o nas… tłumaczyłem ci już.

Maria James jest nieubłagana.

– Wynoś się stąd, ty głupcze! Wynoś się razem z tymi twoimi dziadami. Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tym oszukaństwem! Nie masz litości nad własnymi dziećmi?

James wyszedł na schody razem z Johnem i Bobem. Wygrzebał z kieszeni dwa pensy i wsunął je w dłoń Johnowi, mrucząc pod nosem jakieś przeproszenia12.

Zeszli na dół, nic do siebie nie mówiąc. Dopiero na parterze John powiedział cicho:

– Jeszcze tu… do dwóch mieszkań. To nie jest miłe zajęcie, prawda, Bob? Ale ktoś to przecież musi robić…

*

W alkowie starego Henry'ego tak jest duszno od dymu tytoniowego, że Bob ledwie może oddychać. Zmęczony jest i oczy kleją mu się do snu. Chętnie poszedłby w ślady Henry'ego, który wyciągnął się na swoim łóżku i śpi w najlepsze, nie zwracając uwagi na głośną rozmowę ani na gryzący dym z czterech fajek. Ale Bob nie może sobie pozwolić na zaśnięcie. Musi słuchać uważnie rozmowy. Za tydzień otwarcie sklepu! Roboty jeszcze mnóstwo. Kłopotów cała masa…

A John wygląda, jakby się wcale tych kłopotów nie bał. Mówi głosem spokojnym o pieniądzach, o towarach, o lokalu. A więc: z udziałów wpłynęło tyle a tyle. Za komorne i urządzenie sklepu zapłacono tyle a tyle, a za resztę sprowadzi się towary. Niewiele ich będzie – na razie tylko mąka, kasza, chleb… ale to już trudno, pieniędzy jest bardzo mało. Tymczasem sklep będzie otwarty tylko wieczorami. Dyżurować w nim będą poszczególni udziałowcy – każdego wieczora inny. Mały Bob Sandert obiecał, że co wieczór przyjdzie pomagać w sklepie. On i do tej pory bardzo dzielnie pomagał przy zbiórce udziałów. Bob proponuje, żeby go w nagrodę uczynić jednym z członków kooperatywy. Nie włożył wprawdzie pieniędzy, ale włożył i jeszcze włoży dużo pracy.

Wszyscy zgadzają się, kiwają potakująco głowami. Bobowi aż senność przechodzi z wielkiej radości. John dawno mu już to obiecał, ale nie było pewne czy inni się zgodzą. No i zgodzili się! To świetnie…

Tymczasem John mówi dalej o tym sklepie, że trzeba coś zrobić, żeby ludzie ich poparli, kupowali u nich. Kooperatywa nie może udzielać kredytu, będzie miała mało towaru, ale za to sprzedawać się będzie w dobrych gatunkach i dawać się będzie uczciwą wagę. Trzeba coś zrobić, żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało się o tym wszystkim. John spogląda wokoło dość bezradnie.

 

– Co zrobić? Radźcie.

Jakoś nic nikomu nie przychodzi do głowy. Spoglądają po sobie w milczeniu.

– No więc? Nikt nic nie może wymyślić?

– Ja wam poradzę!

Kowal Smith wypuścił z ust ogromny kłąb dymu i zamrugał wesoło oczami.

– Ja wam poradzę. Dawniej ogłaszano obwieszczenia królewskie w ten sposób, że taki specjalny urzędnik bił głośno w bęben, dopóki nie zbiegła się spora gromada ludzi. Wtedy dopiero czytał głośno obwieszczenie. Wy też zróbcie tak samo.

Zaciągnął się dymem i roześmiał się na głos.

– Bębna nie macie, co? To nic. I na to poradzę. Dam wam dużą sztabę żelazną i młotek. Tę sztabę zawiesicie gdziekolwiek na drucie i będziecie w nią dzwonić młotkiem. Hałas będzie pierwszorzędny! Nawet sto bębnów takiego rejwachu nie narobi jak ta sztuka. Zlecą się ludziska z całego Roczdelu. Wtedy ktoś z was, może ty Winders, wlezie na jakąś pakę i kropnie mowę, żeby ludziom do serca przemówić. No i co? Dobra rada?

John odpowiedział za wszystkich.

– Wyśmienita! Naprawdę wyśmienita! Tak właśnie zrobimy, jak radzicie, Smith. Porządny z was chłop! Wyśmiewacie się z nas, a jednak…

Kowal ryknął śmiechem na całe gardło.

– Właśnie dlatego, John, właśnie dlatego. Ja przecież pierwszy przylecę na twoją mowę i w ogóle na tę całą hecę. Przykrzy się człowiekowi ciągle śmiać samemu, a tak to będę się śmiał razem z całym miastem!

Tkacze pospuszczali głowy, a Bob pomyślał sobie, że jednak ten kowal Smith to nie jest dobry człowiek. Ojca i matkę by sprzedał, byleby tylko usłyszeć lub powiedzieć coś śmiesznego czy dowcipnego.

Ale John nie przejął się ani trochę.

– Niech i tak będzie Smith. Ale my zrobimy właśnie tak, jak nam poradziliście. I to już jutro wieczorem.

Tymczasem Bob też już zapomniał o kpinach kowala. Cały jest napełniony jedną myślą. A gdyby tak… to byłaby wspaniała zabawa… głupstwo! Wcale nie zabawa, tylko prawdziwa pożyteczna praca. A Bob ma taką ochotę!

– Panie Winders, niech pan pozwoli! Ja pójdę z wami. Ja będę dzwonił! Panie Winders! Niech pan pozwoli!

Huczący śmiech gromady mężczyzn napełnia całą alkowę. Stary Henry budzi się z twardego snu, siada na łóżku i patrzy wokoło nic nierozumiejącymi oczami. A kowal Smith aż się spłakał ze śmiechu. Rozciera łzy po policzkach i swoim zwykłym ruchem przyciąga Boba do siebie.

11pens – drobna moneta w Wielkiej Brytanii. [przypis edytorski]
12przeproszenia – dziś raczej: przeprosiny. [przypis edytorski]