Za darmo

Dzwonnik roczdelski

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– I nic więcej? Sam tylko chleb?

– Muszę oszczędzać, panie Hort. Płacę teraz za komorne.

– A! To rozsądnie z twojej strony, to bardzo rozsądnie! Może jednak choć kawałeczek słoniny? Nie można się przecież głodzić!

Ale Bob jest stanowczy.

– Tylko chleb, jeżeli pan łaskaw.

Za chwilę już z małym pakuneczkiem pod pachą brnie przez błoto w stronę mieszkania pani Winders.

*

Już od samego progu zorientował się, że Henry powrócił. Zza zielonej kotary dochodzą głosy rozmowy: głęboki, basowy głos bezrobotnego tkacza i drugi głos matowy, znajomy… tak, to na pewno kowal Smith.

Pani Winders też już wróciła i z hałasem przesuwa garnki na kuchni. Sylwia z zawziętą miną skacze dokoła stołu na jednej nodze. Bob, który jest w tych sprawach doświadczony, mógłby przysiąc, że ona sobie postanowiła, iż coś pomyślnego zdarzy się, jeżeli uda się jej ileś tam razy na jednej nodze okrążyć stół. Na widok Boba nie przerywa skakania. Woła tylko zdyszanym głosem:

– Pan Smith pytał o ciebie. Jest w alkowie u pana Henry'ego. Idź tam do nich!

Bob zerka na pakuneczek, który trzyma pod pachą. Prawdę mówiąc, już czas najwyższy na kolację. Czy ta rozmowa nie potrwa zbyt długo? Smith, jak się rozgada… oho! A Bob jest porządnie głodny. No, trudno. Trzeba tam jednak zaraz iść. Kowalowi lepiej się nie narażać. A ten dziwak Henry? Czy znów będzie krzyczał i przeklinał?

Kładzie swój chleb na rogu stołu i ociągając się, niepewnym krokiem zbliża się do alkowy. Uchyla ostrożnie zasłonę i mówi bardzo cicho, o wiele ciszej, niż miał zamiar powiedzieć:

– Dobry wieczór panom…

To było powiedziane naprawdę cicho, ale tamci usłyszeli go jednak. Starzec utkwił w nim surowe spojrzenie zaczerwienionych, łzawiących oczu, a kowal Smith kiwnął na powitanie głową i uśmiechnął się życzliwie.

– W sklepie byłeś, co? Mówiła mi Sylwia. U Horta, prawda?

– Tak, panie Smith.

– No, no! Już niedługo będziesz u niego kupował!

Bob zdziwił się.

– Dlaczego?

Stary Henry zachichotał grubym głosem i zakasłał się tak, że znowu posiniał na twarzy. Potem, nie przestając się śmiać, mruknął:

– Zapytaj o to Johna Windersa, smyku. On każdemu chętnie tłumaczy. I nie tylko on. Karolowi Howardowi10 głupstwo strzeliło do głowy, a od tego kilkudziesięciu dorosłych tkaczy też dostało bzika. Taki szczeniak jak ty też będzie się pewnie zachwycał tym głupstwem…

Bob nic z tego wszystkiego nie rozumie. O jakich tkaczach mowa i dlaczego mają bzika? Jakim znowu głupstwem ma się on, Bob, zachwycać? Lepiej się za bardzo nie dopytywać, a zresztą przecież sam Henry powiedział, że John wszystko chętnie wytłumaczy. Tylko dlaczego ten stary znów się złości? Wpakował siwą bródkę do ust, gryzie ją z wściekłością i zanosi się długim kaszlem… Za chwilę zacznie przeklinać…

Ale kowal Smith przyciąga Boba do siebie, otacza go silnym ramieniem i Bob od razu przestaje się bać. Słucha uważnie rozmowy.

– Nie takie znowu głustwo, Henry, nie takie znowu głupstwo. Sama rzecz jest niegłupia. Ja dlatego się z tego wszystkiego śmieję, że taka rzecz nie może się udać. Ludzie są na to za głupi i za bardzo myślą tylko o sobie. Niedawno czytałem, że już siedemdziesiąt lat temu ktoś chciał takie coś zorganizować, ale ludzie go wyśmieli i tyle było z tego! Tak pewnie będzie i tym razem, więc można sobie z tego kpić. Inna sprawa, że gdyby im się udało, to potem oni śmieliby się z nas wszystkich. I mieliby rację!

Henry zaśmiał się grubo, nieprzyjemnie.

– To ma im się udać?! Ty myślisz, że tkaczom może się udać cośkolwiek? Czy mnie się udało? Albo innym… Pokaż mi takiego tkacza, który by nie cierpiał biedy! Żadnemu się jeszcze nie udało! Nikomu! Nigdy! Nic!

– No, ja nie o tym mówię. To co innego… tu chodzi o wspólny wysiłek.

Starego aż poderwało z miejsca. Wyprostował się ogromny, głową sięgający prawie sufitu, i wołał na całe gardło:

– Wspólny wysiłek! Wspólny wysiłek! Nie wstyd ci, Smith, że takie bzdury wygadujesz? Mogę ci tu zaraz opowiedzieć o takim „wspólnym wysiłku”, który podjęliśmy my, starzy tkacze londyńscy, wtedy, kiedy ty byłeś jeszcze smykiem, a tego roczdelskiego „tkacza” Boba wcale jeszcze na świecie nie było. Mieszkałem wtedy w Londynie, w północnej dzielnicy miasta. Siedzieliśmy w jednej izbie w trójkę z żoną i synem. Syn miał już wtedy dziewiętnaście lat i pracował w fabryce jako tkacz. Posłuchaj, Smith, posłuchaj! Ludzie dokoła się dziwili, że taki młody chłopak jest już prawdziwym tkaczem. Nie brano wtedy do roboty bachorów. Cóż by fabryka z nimi poczęła? Ja zresztą też nie chodziłem do fabryki na robotę. Miałem w izbie własny warsztat tkacki. Pracowaliśmy na nim razem z żoną. Fabryka nie mogła nadążyć zamówieniom z całego świata i oddawała część roboty takim jak my, chałupnikom. Nie przelewało się u nas, możesz mi wierzyć, ale żyliśmy jakoś. Głodu nie cierpiało się…

– Kiedy usłyszeliśmy, że fabryka sprowadza maszyny tkackie, które same będą tkały, wzruszyliśmy tylko ramionami. To nas nie dotyczy – tak sobie wówczas myśleliśmy. Jeżeli tkaczom fabrycznym lżej będzie pracować przy tych nowomodnych warsztatach, to ich szczęście, ale nie wierzyliśmy, żeby takie coś mogło wydać równie dobrą tkaninę jak prawdziwe, żywe ręce tkacza. Ślepi byliśmy! Ślepi głupcy! Prędko przestaliśmy wzruszać ramionami. Fabrykę zamknięto, a nam przestano wydawać robotę do domów. Niech tam! Nie martwiliśmy się za bardzo. Robotnikom mówiono, że za parę tygodni fabryka znów ruszy, już teraz z tymi maszynami. Zacisnęliśmy zęby i postanowiliśmy przeczekać. Ciężko było tak siedzieć bez zarobku, ale z biedą znaliśmy się dobrze nie od roku. Jak to tkacze…

Henry zatrzymał się. Targnął nim silny kaszel, więc usiadł z powrotem na swoim łóżku i ujął głowę w obie dłonie.

Bob przycisnął się mocniej do kowala. Jest tak, jak przewidywał. Dobrze i ciekawie będzie mieszkać u tych Windersów.

Tymczasem starzec wydyszał się i ciągnął swoje opowiadanie już spokojniejszym i cichszym głosem.

– Przeczekaliśmy jakoś. W fabryce ogłoszono, że przyjmuje się robotników, że robota na miasto, chałupnikom, wcale nie będzie wydawana. Niech tam! Pogodziliśmy się i z tym. Zdawało nam się ciągle, że jeżeli w fabryce chcą teraz robić wszystko, to będą musieli przyjąć wielu nowych robotników. W ten sposób i chałupnicy znaleźliby pracę. Poszliśmy więc do fabryki wszyscy, z rodzinami… Reszty chyba się domyślacie, bo wiecie przecież, jak teraz jest. Przyjęli małą garstkę prawdziwych, rzetelnych tkaczy, trochę starych kobiet i… dzieci, całą masę dzieci! Powiedzieli nam, że więcej nie potrzebują. I okazało się, że naprawdę więcej nie potrzebowali. Moja żona miała szczęście, dostała robotę. Przez jeden dzień z jednym małym chłopcem-pomocnikiem utkała więcej niż my przedtem na naszym warsztacie w dwa miesiące. A to, co zarabiała…? Jak myślicie? Nie zarabiała nawet czwartej części tego, co przedtem. A nas było ciągle troje. A dokoła nas było tysiące bezrobotnych rodzin. Zaczęliśmy się zmawiać ze sobą. Postanowiliśmy, słuchaj uważnie Smith!, zrobić ten, jak ty tu mówisz, wspólny wysiłek. Rozumieliśmy przecież wszyscy, że te maszyny winne są naszej nędzy! Trzeba zniszczyć maszyny, a będziemy mieli znowu pracę, to było jasne i proste…

Stary zamyślił się. Myśli długo. Wydaje się, że już nie podejmie przerwanego opowiadania. Tymczasem Bob aż dygoce z chęci dowiedzenia się, co było dalej, co zrobili londyńscy tkacze. Wreszcie nie może już się powstrzymać.

– A co było dalej, panie Henry?

– Co było dalej, pytasz? Ano poszliśmy całą kupą, wszyscy dorośli tkacze… z żelaznymi drągami… poszliśmy na fabrykę!

Stary zachichotał.

– Kruche są te nowomodne maszyny. Kruche i delikatne. Łatwo się rozlatywały w drobne kawałki. Mieliśmy swoją krzepę w łapach, londyńscy tkacze! Tylko że to nic nam nie pomogło. Ilu zostało zabitych w walce… ilu poginęło w więzieniach… tego nie policzysz, smyku. Sprowadzono nowe maszyny, jeszcze lepsze, jeszcze szybsze… przyjęto do pracy takich jak ty bachorów, a starzy tkacze rozeszli się po świecie szukać kawałka chleba. Ja tu zawędrowałem. Zgubiłem po drodze żonę, syna… słabsi byli ode mnie, nie wytrzymali. A teraz grzebię się w roczdelskich śmietnikach. Ech!

Bob pomyślał sobie, że jednak Henry ma swoje powody do przeklinania i złoszczenia się. Tyle nieszczęść go spotkało… Nawet Smith spoważniał, nie uśmiecha się. Mówi głosem poważnym, bez drwin.

– To wszystko, coście powiedzieli, Henry, to nic nowego. Wiem o tym i pamiętam te czasy. Nie tylko w Londynie przecież… w całej Anglii tkacze ruszyli się i poszli z drągami na maszyny. I, wiecie, po mojemu to było wielkie głupstwo. Ludzie w rozpaczy nie wiedzieli, co robią. Cóż tu maszyny zawiniły? Nie gniewajcie się, Henry, ale maszyna to dobra rzecz – oszczędza ludzką pracę. A że ludzie jej głupio używają, to już, darujcie, wina ludzi. Ja jestem kowal, ale nie mam pretensji do tego spryciarza, który wymyślił miech i kowadło. Pewnie gdyby teraz ktoś wymyślił taką maszynę, która by sama konie podkuwała, to straciłbym kawałek chleba, ale maszyna byłaby dobra. Świat, uważacie, idzie naprzód. Mądre łby myślą, jakby tu zrobić coś takiego, żeby się ludziska tak nie męczyli, no i wymyślają różne rzeczy. Tylko że to wszystko potem dostaje się do rąk ludzi złych i głupich, więc tak wychodzi, że bieda jeszcze się powiększa. Ale to są ludzie winni, a nie maszyny.

 

Henry chciał coś ostro odpowiedzieć, nawet już usta otworzył, ale w tej chwili w izbie rozległy się ciężkie kroki, zieloną zasłonę odgarnął ktoś energicznie i u wejścia do alkowy stanął John z kilkoma jeszcze mężczyznami. Mrugnął okiem do Boba.

– Dobry wieczór. Mówiła mi matka, żeś ty, Bob, jeszcze kolacji nie jadł. Więc uciekaj stąd, zjedz i idź spać, bo już późno. Jutro przed świtem cię obudzę, mam z tobą o czymś do pogadania. My tu sobie jeszcze trochę u was posiedzimy, Henry. Pozwolicie? Chcemy się naradzić w tamtej sprawie… Siedźcie i wy, Smith. Mądra głowa zawsze się przyda. Tylko nie kpijcie sobie z nas. To naprawdę poważna sprawa!

10Karol Howard, właśc. Charles Howarth (1816–1868) – tkacz z Rochdale, jeden z pomysłodawców tamtejszej kooperatywy Rochdale Society of Equitable Pioneers, która stała się wzorem dla podobnych stowarzyszeń w Wielkiej Brytanii. [przypis edytorski]