Za darmo

Wiedźma

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wójt przyszedł już do siebie – i posmutniał, a wójtowa też przyszła do siebie – i poweselała.

– Jakże ja tę wiedzę przejmę? – rzekła, przekomarzając się nagle i wstydliwie spozierając naokół, jakby w izbie po kątach pełno było ciekawych zalotników. – Jeszcze – nie daj Boże! – w wiedźmę się przeinaczę i ludzi będę straszyła, albo sama się owej wiedzy nastraszę i po świecie będę chodziła nastraszona i taka płochliwa, jak ten zając w zbożu!

– Niekoniecznie… – zaczęła Jędrzejowa, lecz wójtowa przerwała jej z pośpiechem.

– Albo może – zawołała, ukradkiem na wójta poglądając – albo może będą mi się takie sny okropne śniły, że co chwila będę męża budziła i niepokoiła.

– Ty słuchaj, co Jędrzejowa mówi – przerwał wójt i żonę dłonią z lekka ku Jędrzejowej przysunął.

– Niekoniecznie – domawiała Jędrzejowa – wiedźmą zostać musisz. Przejmiesz wiedzę dla dobrego czynu, więc i korzystać z niej nie będziesz, a potem przy pracy koło domu zapomnisz, czegoś się nauczyła, i do dawnego stanu powrócisz.

Nastała chwila kłopotliwego dla wójta milczenia, którego nikt jakoś nie przerywał, tak że wójt postanowił osobiście to milczenie przerwać.

– No więc jakże? – rzekł głosem niepewnym, nie zwracając się wyraźnie do nikogo i ciężkim westchnieniem pytanie owo samemu sobie jakby utrudniając.

– Albo ja wiem – odparła wójtowa, krzywiąc niechętnie usta i wzruszając ramionami, i natychmiast dodała: – Nie wiem nawet, którego dnia mam to uczynić i czy nie można by było obejść się jakoś bez tego i innym środkiem zadane czary poniszczyć?

– Nie można by innym środkiem, hę? – zwrócił się poufnie wójt do Jędrzejowej.

– Nie można! – odparła Jędrzejowa wzdychając. – Pojutrze, w piątek, znowu jej godzina konania wypada. Nagódźcie się do mnie wieczorem i razem do Bartłomiejowej pójdziemy.

Znowu nastała chwila milczenia.

Wójt, wyczekując postanowienia żony, spojrzał pytająco na okno.

– To już chyba pójdziemy razem, albo co? – rzekła wójtowa, przewlekając wyrazy, aby tą przewłoką osłonić ciekawość, która się w niej niecierpliwiła.

– A to już chyba pójdziemy – oświadczył wójt, zwracając się do Jędrzejowej i nadając swym słowom zapobiegliwie pożyczonej od małżonki niepewności tonu, aby ich zbytnio nie wyodrębniać i zadośćuczynić przy tym osobliwemu węchowi człowieka żonatego…

– W piątek wieczorem – przypomniała Jędrzejowa.

– Ano, jeśli, to tylko w piątek – odrzekł wójt na odchodne i co prędzej żonę przyjaznym poparciem mężowskiej dłoni z chaty na powietrze mroźne wynurzył.

Zapewne – jeśli nie lubczyk, to duryj udzielił jasnemu skądinąd umysłowi wójta odpowiedniego przyćmienia, a może i rodzaju cichego obłędu w chwili, gdy do czynu niebezpiecznego żonę trafnymi przemilczeniami pociągał. A może chciał się po prostu za wszelką cenę życia pozbyć nieodpartego wpływu ziół szkodliwych, które go do schadzek z wiedźmą zniewalały. Przewidywał bowiem rozpaczliwą resztką zachowanego na wszelki przypadek rozumu, że te jego wybryki i uskoki od obowiązku i służby nie ujdą w końcu opatrznościowego oka władzy odnośnej. A wiedział, że władza owa o żadne lubczyki i duryje nie pyta, jeno ich skutki występne, jako stronę faktyczną, bierze ściśle pod uwagę i na mocy tych faktów niezbitych wszystko niezbędne rozstrzyga. Wolałby swoją i żoniną duszę byle jakiemu diabłu zaprzedać, niźli własnowolnie stać się przedmiotem tej ścisłej uwagi i narazić się na wspomniane rozstrzygnięcie.

Toteż czuł w głębi duszy nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu władzy odnośnej wdzięczność dla małżonki za to, że za przyczyną babskich a niezrozumiałych dlań przelewek i namysłów dała się wreszcie namówić na ów czyn poratunkowy.

Starał się nawet nie zastanawiać nad powodem, który ją do tego skłonił, a który przyrównał w duszy do wstrętnej driakwi10, co to nią trzeba częstokroć pysk niechętny wysmarować, aby się jeszcze wstrętniejszego wrzodu pozbyć.

Przed piątkiem wójtostwo sprawy nieco drażliwej zgoła nie poruszali, a i w piątek mówili o wszystkim, jeno nie o tym, co im na sercu leżało.

Wójtowa na jakieś ciągoty w ramionach narzekała, a wójt z kolei na też same ciągoty pod łopatką się uskarżał.

Wójtowa często przez okno bez żadnej przyczyny wyglądała, a gdy odeszła, podchodził z kolei wójt i też wyglądał, jakby chciał to samo, co żona, koniecznie zobaczyć.

Wieczorem dopiero wójtowa przemilczaną sprawę, strojąc się do wyjścia, nagle poruszyła.

– Straszno mi trochę… – rzekła, pociągając męża za rękaw.

– Czemu straszno? – odpowiedział wójt, odymając usta z rodzajem wzgardliwego parsknięcia. – Nasza chata z kraju. Wiedźma – sobie, a my – sobie. Ona do nas z czarami, a my do niej – z dobrym czynem.

– Żal mi tych ludzi, których, niechcący, ulicą przechodząc, ni stąd, ni zowąd oczarować mogę – szepnęła wójtowa i, spuszczając oczy, spódnicę przywdzianą tak ponętnie ściągnęła, że wójt spojrzał na tę spódnicę i półgębek przymarszczył tak, niby doń lulkę11 wtykał, a jednocześnie i półokiem żoniną twarz pozbadał.

– Któż ci każe z czarów korzystać? – rzekł głosem niepewnym. – Nie po to do wiedźmy idziemy, aby się czarów nauczyć, jeno po to, aby się ich pozbyć.

– Pewnie, że po to idziemy, aby się ich pozbyć – pochwyciła, nieco blednąc, wójtowa. – Ale boję się, że będę w sobie samą możność czarowania, jak tę chorobę ukrytą, nosiła. Korzystać z niej nie będę, a nosić – będę. Gdziekolwiek pójdę – tam i poniosę. Pomodlę się, przeżegnam się – i poniosę. Poniosę i znowu się pomodlę…

Wójtowa, mówiąc te wyrazy, zbladła nagle do reszty. Oczy jej przymgliły się, a wargi – rozchyliły, jak od nagłego pocałunku. Dotknęła dłonią tych warg i zatrzymała ją przy nich.

I gdy wójt, sam nie wiedząc czemu, chciał tę dłoń u warg zastygłą ująć, wójtowa przeżegnała się nagle tą dłonią i stanik na piersi zapięła.

– Płochliwa ty jesteś i do siebie teraz niepodobna – zauważył, nie mogąc się połapać w uczuciach, które żonę jego trawiły.– Możnością czarowania gryziesz się zawczasu. Ot, co ci powiem: noś w sobie tę możność dopóty, dopóki ci nie obrzydnie. A ja jeno nadzieję całą będę tymczasem w twej kurzej pamięci pokładał. Zanim zdążysz wiedzę obmierzłą posiąść, już sama z głowy twej babskiej, jak ta wódka na mrozie, wywietrzeje. A tak – i wilk będzie syty, i owca cała.

Wymawiając słowo „wilk”, wójt władzę odnośną w całej okazałości sobie przypomniał, a przy słowie „owca” – żonę po głowie jej babskiej pogłaskał zachęcająco.

– I sama wiem o tym, że mi to z głowy wywietrzeje. Wiem o tym, ale ukoić się nie mogę, bo mi tych ludzi żal, co ich na ulicy spotkam, tych ludzi mi żal i żal! – zawołała wójtowa i załamawszy dłonie, rozpłakała się nagle jakimś długo tajonym, a spodziewanym od dawna dla oczu własnych płaczem.

Wójt uspokajał ją, jak umiał, słowa pociechy przeplatając gęsto wspomnieniem zwierzchności, aby w ten sposób żonę rozpłakaną tym pewniej ugłaskać i złagodzić.

Nic jednak nie pomagało. Płacz wójtowej wzrastał żałośnie z każdym słowem, które wójt z duszy dla niej ku pociesze, jako niespodziankę trafną, wygarniał.

Wszakże w chwili, gdy wójt w poczuciu bezsilności stracił już wszelką nadzieję na uciszenie coraz głośniej zawodzącej małżonki, ta ostatnia sama nagle nacichła i stanik, dygotem płaczu przymięty, czujnym dotykiem dłoni odprasowała.

Skończyła – pomyślał wójt i uczuł, że wywołany żoninym płaczem smutek i w nim się jednocześnie z jej uciszeniem skończył.

Wójtowa podniosła ku niemu szeroko rozwarte i od płaczu jeszcze połyskliwe oczy.

– A może w ten właśnie sposób wiedźmy na świecie się mnożą? – spytała trwożnie głosem od łez zachłyśniętym.

– W inny one sposób się mnożą! – odparł wójt i machnął dłonią dla okazania pogardy owemu sposobowi.

– Nic mi złego wiedźma nie zrobi? – spytała jeszcze na wszelki przypadek wójtowa.

– Co tam jej na tobie zależy! – pocieszał ją wójt, jak znawca i bywalec, który, osobiście pokosztowawszy zakazanego owocu, durnemu młodzikowi płonnych obaw oszczędza i ujmuje.

– A kochaszże ją jeszcze? – szepnęła wójtowa.

– Już nam i w drogę pora – odrzekł wójt wymijająco.

Wójtowa ubrała się strojniej niż na co dzień, i bicze korali, których dobraną a gładką czerwienią szyję białą wzgórzyście przesłoniła, aż podzwaniały zgiełkliwie przy każdym jej stąpnięciu.

Nadała przy tym swej twarzy wyraz tak dziwny i uroczysty, że wójt co chwila się jej przyglądał, aby stwierdzić, czy poniechała już tego wyrazu.

Wójtowa wszakże poniechać go jakoś nie zamierzała.

Przy pierwszych gwiazdach zbliżyli się oboje do chaty Jędrzejowej, która już na nich w progu czekała.

– Śpieszmy się! – szepnęła i owinąwszy się w chustę, wyprzedziła ich, aby drogę do mieszkania wiedźmy wskazywać.

Wiedźma mieszkała daleko, za wsią, na skraju lasu, w lepiance.

Las nagi i ośnieżony bielił się i połyskiwał gromadami drobiazgowo skrzącego się szronu, a lepianka wiedźmy, od śniegu garbata, przez zygzakowate szczeliny sczerniałych i popękanych w rozmaitych kierunkach drzwiczek tliła się światłem, które w tych samych kierunkach snuło swe nici złote, a czasem samotnie czerwonawym paciorem migotało w przyćmieniu szpary drzewnej.

 

Jędrzejowa drzwiczki rozwarła i weszła do wnętrza, zniżywszy się tak, jakby do kurnika wchodziła.

Wójt i wójtowa w ślad za nią weszli w milczeniu.

Wnętrze lepianki bogatsze się o wiele okazało niźli jej pozór zewnętrzny.

Na ścianie, drzwiom przeciwstawnej, wisiał dywan misternie pstrokaty, jako te strome klomby widzianych przelotem, a sztachetami w migotliwe pasy pociętych dla oka ogrodów.

Pod nim leżała właśnie wiedźma na tapczanie, okrytym chustką turecką w zawiłe wzory, podobne do złotych, a stokroć ze sobą pogmatwanych ósemek, które tłem amarantowym nieustannie przeświecając, zdawały się to ogasać i niknąć, to odzłacać się na nowo i obecność swą niepochwytną po dawnemu oczom narzucać.

W nogach wiedźmy poruszył się kot czarny, zwinięty w kłębek i nieruchomy, niby mufka, w której w miejscu niespodzianym jarzyły się dwa płaskie szmaragdy, mieniąc się od czasu do czasu w tejże wielkości szlifujące się na oślep rubiny.

Łopaty, której wójt ukradkiem poszukiwał, nie było nigdzie.

Natomiast w jednym z zakątków smuklił się świecznik kilkoramienny, którego najeżone w jednym kierunku płomyki, wydzielając duszny i drętwy zapach sztywnego wosku, ślepiły się w przejrzystych, jak znaki wodne, kołach bramującego je strumieniście powietrza i czasem nieruchomiały, haftując i stebnując12 swe złote ulistwienie na tle ściany, czarną oponą13 obciągniętej.

W drugim kącie stał wysoki, na kształt pnia, i skórą cielęcą obity kufer gdański, do połowy przesłonięty serwetą, nierozwikłanie kwiecistą i wizerunkami niewiadomych kształtów zwierzęcych, jak śpichrz przedpotopowy, przeładowaną.

Na tym kufrze odbrzaskiem przeciwległego świecznika, niby okuciem doraźnym, połyskiwały kanty hebanowych szkatuł, poustawianych w bezładzie, brużdżącym twardemu ograniczeniu ich kwadratowych powierzchni.

Nad kufrem tkwiło, dłużąc się ku niskiemu pułapowi, zwierciadło wąskie i strzeliste, w którym przygodny pocisk światła zawisnął luzem, niby strzęp złoty, w próżni, poza nim ukrytej, zawieruszony i tyleż samemu zwierciadłu, co i owej próżni przynależny.

Wiedźma, zapewne mozołem przedzgonnym utrudzona, rozpostarła się bezsilnie wzdłuż tapczanu z palcami, na kształt szczypców pustych, sterczącymi ponad piersią, okrytą zielonym w czarne kwiaty łachmanem.

Zdawało się, iż ta zieleń i te kwiaty czarne osypały się z niej przed chwilą, niby z gałęzi potwornej, co – ogołocona – najeżyła teraz swą kościstą i sękowatą rosochę.

Twarz jej zmalała od męki i wklęsła, a znikliwie bielejąc na poduszce, uwypuklała się jeno chwilami, jak owe desenie sekretne, w ten sposób naszkicowane, że od jednej strony jawią się z wolna, a od drugiej giną z oczu pośpiesznie.

Śmierć ją tak dla siebie szkicowała, chcąc, widać, dokładnie nauczyć się kształtu tej twarzy, zanim ją na własność bezpożyteczną posiędzie14.

Wójt spojrzał w tę twarz i zdjął jednocześnie czapkę, niby ślepiec, na niewidziane o coś prośbujący.

Wójtowa przyparła się plecami do najbliższej ściany i rzęsy oszronione palcami osmyknęła.

Wiedźma leżała bez ruchu. Może nie zauważyła wchodzących, a może sił jej zabrakło, aby uwagę jakąkolwiek okazać.

Jędrzejowa pośpiesznie zbliżyła się do niej.

– Przyszło? – spytała porozumiewawczo, chustę w obręb pod brodą ściślej zakładając.

Wiedźma w odpowiedzi palce skurczone rozpostarła, korzystając zapewne z byle jakich odruchów, których wysiłek rozmijał się z celem zamierzonym, a których niestosowność przykuwała uwagę obecnych.

– Przyszło – wyszeptała wreszcie, poruszając wargami częściej niźli słowa tego wymagały.

Oczy jej, niby obcęgami podważane, zakrzątnęły się w orbitach i, z kilkakrotnym przestankiem zdążając ku Jędrzejowej, zastygły na osiągniętym z trudem czatowisku.

– Nie podołasz konaniu? – spytała znów Jędrzejowa.

– Nie podołam – odparła wiedźma głośniej i męka w jej nijakiej od bólu twarzy ożywiła się nagle i uczłowieczyła w swym bardziej określonym wyrazie.

– Wójtowa przyszła do ciebie – szepnęła Jędrzejowa. – Wiedzę twoją chce przejąć i mąk cię zbytecznych pozbawić.

Wiedźma oczy z miejsca, na którym zastygły, przeniosła dalej – ku wójtowej, która, wzrok ich na sobie poczuwszy, oddzieliła się od ściany i krok niepewny ku tym oczom na oślep zrobiła, jak zwierz, co z kryjówki wypłoszony, w stronę niebezpieczeństwa, jako najpierw postrzeżoną, zdąża.

Wstrząśnięte na jej szyi korale wydały dźwięk rozmaity, jak bulgotanie dalekiego strumienia.

– Idź i zbądź co prędzej kłopotu! – szepnął wójt i nogę, ku żonie dla szeptu przysuniętą, cofnął z powrotem.

– Zbędę – odrzekła wójtowa, rozszerzając nozdrza i kurczowo zaciskając pięście, ale się z miejsca nie poruszyła.

Wiedźma na wójta spojrzała.

– Przyszedłeś, sokoliku błędny? – rzekła, ocierając czoło dłonią kościstą, która przylgnąć do czoła nie mogła. – Za późno przychodzisz! Już nie mogę potańczyć z tobą po dawnemu, bo mnie śmierć za chwilę do tańca weźmie, jako ja ciebie brałam.

– A któż by tam w takiej chwili o tańcu myślał! – odparł wójt uprzejmie, aby mniemany kłopot wiedźmy usunąć.

– Nie do tańca on stworzony! – wtrąciła wójtowa głosem drżącym i od pośpiechu zdyszanym.

– Do śmierci on stworzony, jeno lepiej do niej niźli ja dopasowany – odrzekła wiedźma.

– Nie turbuj się, nie turbuj! – pocieszyła ją Jędrzejowa. – I ty się do niej za małą chwilę dopasujesz.

– I do śmierci, i do miłości lepiej ode mnie dopasowany, bo to jedno z drugim w parze chodzi – ciągnęła wiedźma. – A ja i w jednym, i w drugim na jednaką trafiłam przeszkodę… Trudno mi było bez sposobów tajemnych miłości zdobywać i trudno mi bez pomocy postronnej skonać.

Wiedźma znowu spojrzała na wójtową.

– Postronna twoja pomoc, postronna! – rzekła, odgrażając się nagłym błyskiem w oczach.

– Postronna, ale samochcąca – odparła wójtowa tak dumnie, że wójt się tą dumą niespodzianą nieokreślenie zatrwożył.

– Będzie mnie twój mąż kochał dopóty, dopóki tchu ostatniego w ten świat pozostały nie wyzionę! – szepnęła wiedźma. – A jak wyzionę, bierz go po mnie i czaruj!

– Nie po tobie, bo mój był pierwej niźli twój! – odrzekła wójtowa i szyję ku wiedźmie, jak zagniewany łabądź, wydłużyła.

– Twój było jeno po twojemu, a mój – po mojemu. Nie wiadomo, czyj bardziej, a czyj mniej! – odparła wiedźma i uśmiechem wykrzywiła wargi. – A nie lękaszże się mojej wiedzy, łabędko przepiórczata?

Wójtowa męża ku wiedźmie drżącą dłonią popchnęła.

– Powiedz jej, że nie lękam się! – szepnęła gardłem zdławionym.

– Nie lęka się moja żona twojej wiedzy – powtórzył posłusznie wójt, który od pewnego czasu czuł się niby to cielę na targu, co samo nic nie czyniąc, zgiełk kupujących obecnością swoją wywołuje.

– Powiedz, że jej nie kochasz! – szepnęła wójtowa i z lękiem spojrzała na męża.

– Milcz! – zawołała wiedźma. – Milcz, bo tak w oczach twej żony spotwornieję, że mnie śmierć żadna z tych oczu przyjąć nie zechce.

– To pewno, że już lepiej przemilczę – odpowiedział wójt i, westchnąwszy, pomyślał: Widać nie lubczyk, jeno sam duryj teraz się we mnie kotłuje.

– Nie krzywdź siebie i innych przed śmiercią! – rzekła napominawczo Jędrzejowa. – Przygotuj się do niej, bo i ona do ciebie chce się przygotować… Nie płosz jej słowami zuchwałymi, jeno powiedz teraz wszystko,

[Brak kilku kart rękopisu]

z koszykiem jagód nikczemnych… Nie chcę przebaczeniem Jego rany mojej wytrwałej lekować, bo ona jedna umie na ziemi matkę mi zastąpić… I zastępuje, bo bardzo z nią spokrewniona… A od ludzkiej kary usunęłam się, jako od strawy zbyt lichej, która męki mojej nasycić by nie zdołała, jeno by ranę moją, na nice odwróciwszy, odmieniła nie do poznania.

10driakiew (daw., z gr. thēriakē: odtrutka przeciw ukąszeniu) – lek na wszelkie choroby, zawierający wiele różnych składników. [przypis edytorski]
11lulka (daw., z ros.) – fajka. [przypis edytorski]
12stebnować – wyszywać. [przypis edytorski]
13opona (daw.) – zasłona, tkanina. [przypis edytorski]
14posiędzie – dziś popr.: posiądzie. [przypis edytorski]