Za darmo

Wiedźma

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Próbował samego siebie odpowiednim rozkazem pohamować, ale nie mógł, wiedząc z góry, że żaden, nawet wójtowski, rozkaz lub pogróżka nie powściągnie go od niezwalczonej pokusy.

W twarzy jego było coś z owej osamotniałej pustki pozbytego wskazówek zegara, który na próżno nałogowym ruchem sprężyn usiłuje odmierzać dawny ład posłusznych mu niegdyś, a nagle zatraconych godzin.

Starał się przydać tej twarzy urzędowy wyraz bezosobistego zastanowienia w tej nadziei, iż z niezawodną pomocą tego wyrazu uda mu się własną duszę do porządku powołać, ale dusza z tym wyrazem nie chciała się spokrewnić i przebywała nadal w swym grzechu.

I była chwila, że twarz wójta pokryła się śmiertelną bladością.

Przestał być wójtem.

Wiedźma obrzuciła go wzrokiem domyślnym i niespokojnym.

– O czym tak sumujesz, że liczko ci osowiało i pobladło, jakbyś chciał tą bladością chatę własną pobielić? Wróć do siebie i nie lękaj się onego powrotu, bo zastaniesz duszę na miejscu, a ciało – na oskrzydleniu.

– Nie mam do czego i do kogo z mej nieprzytomności powracać – rzekł wójt posępnie. – Anim ja człek Boży, ani wójt, ani gospodarz, jeno stworzenie bezimienne, które z lękiem i zgrozą nazwy własnej od kogoś wyczekuje.

– Przyzwyczaj się do myśli, żeś mój, i myśli tej w sobie nie unikaj – odparła wiedźma. – Unikając siebie, Boga ominiesz, że od niechcenia Imię Jego wspomnę na śniegu dla samej białości obojga.

Boga wspomniała! – pomyślał z ulgą w sercu wójt i spojrzał na śnieg, że to właśnie z tego śniegu wspomnienie owo wyszło.

– Biało tu, biało, jakby się w każdym oku łabędź inny napuszył, lewy – w lewym, a prawy – w prawym – szepnęła wiedźma. – Ot, obydwa te łabędzie oddałabym za to, aby się z tobą w czerwonym ogrodzie u samej czerwieni spotkać!

– A dalekoż ów ogród czerwony? – spytał ciekawie wójt.

– Nie ma go wcale – odparła wiedźma – ale chce się, aby przynajmniej na chwilę w rozmowie naszej poistniał.

– A chce się – zgodził się wójt, dziwiąc się temu chceniu.

Wydało mu się, że ogród czerwony poistniał właśnie w jego oczach i znikł, strzępami cudacznej czerwieni osypując się w mrok nocny.

– Mróz mi w kościach trzeszczy, jak w płocie chruścianym – rzekł po chwili, dłońmi siebie po ramionach na krzyż uderzając.

– Tańcem cię zagrzeję – pochwyciła starucha, obejmując go wpół do tańca.

– Gdzież mi tam teraz do tańca! – drożył się wójt i wzbraniał wstydliwie. – Nie wójtowskie to zajęcie i osobie mojej nie przystoi.

– Nie zarzekaj się tańca, póki weń nogami nie utrafisz! – upierała się baba, obskakując wójta dokoła.

Wójt chronił się jeszcze natarczywym umizgom wiedźmy i odwracał się do niej tyłem w chwili, gdy właśnie, przytupując nogami, do pląsów go zachęcała.

Wszakże opór wójta słabnął, bo czar, który szedł nań od staruchy, zwiększył się jeszcze, gdy ujrzał, jak się jej nogi do tańca rwą, niby dwa psy, z łańcucha spuszczone.

Struchlał jeno na myśl, że resztę swej powagi durnym pląsem po obszarach śniegu rozsieje. Zdawało mu się, że na widok tego pląsu Rany Boskie w białym śniegu się pootwierają, aby mu przypomnieć, że od nich swój rodowód ma, a wbrew temu rodowodowi w objęciach rozpląsanej wiedźmy ducha człowieczego pogrzebał.

Lecz zgroza wójta pierzchła w oka mgnieniu, gdy wiedźma, wpół go ująwszy, warkoczem swym otuliła, aby tym płaszczem osłonić wszelką zgrozę i obawę.

Lubczyk serce mu zmiękczył, a duryj uderzył do głowy i tak się tam zakotłował, że jednocześnie i nogi pod wójtem zakotłowały się skocznie, zdradzając niedołężną nieco, bo zgoła przygodną ochotę do nie znanego im tańca.

Pewno już tańczę… – pomyślał z niepokojem i stwierdził, że przebiera nogami, jakby na wyprzódki lewą nogą prawej umykał.

Splunął więc tylko na stronę dla zaznaczenia pierwotnego względem tańca stanowiska – i zawirował po śniegu, starając się na chybił-trafił pogodzić swe gwałtowne poskoki z rozszalałymi podrygami wiedźmy.

Wbrew oczekiwaniu pląsał lekko i wprawnie, podniecany siłą tajemną, która w tej chwili wyłącznie niemal poruszaniem nóg jego była pracowicie zajęta.

Zdawało mu się, że nie tylko on na tych polach śnieżnych, lecz i pola śnieżne pod nim tańczą, wirując i poskakując, i uderzając o jego stopy pierwej, niż się tego spodziewał.

Wirował po powierzchni śniegu, nie zapadając się w jego puchy i nie nadłamując kruchej powłoki szronistego opancerzenia, bo wiedźma niosła go zwiewnie, odskakując od śniegu z radosnymi okrzykami, jak gęś, gdy z wielkim hałasem do niskiego lotu się zrywa.

Warkocz jej furkotał, niby latawiec, wichrem szarpany, a srebrna od mrozu łopata biegła przodem w rozszalałym galopie, równając zawczasu wydymiska śniegowe i zasypując jary, błękitnym cieniem dymiące.

– Dyszysz? – szepnęła wiedźma, porywając wójta w niespodzianą dlań stronę świata, dokąd ją zachcianka taneczna nagle skierowała.

– Dyszę – odszepnął wójt, uzręczniając się do nowego poskoku w powietrzu, którego od śniegu nie odróżniał, gdyż wespół ze śniegiem bielało mu w oczach, tańcem obłąkanych.

– Tańcz, póki sił! – zawołała wiedźma, tuląc go do siebie.

– Często tak tańczysz? – spytał wójt i czyniąc po raz pierwszy w życiu nie znany mu dotąd piruet, zdziwił się, że przyszedł mu z taką łatwością.

– Jak się zdarzy – odparła wiedźma niedbale.

W tej chwili przed oczyma wójta przemknęło coś, niby imbryk hebanowy, dwukrotnie złotem nakrapiany.

– Kruk? – spytał wójt przelotem.

– Kruk – potwierdziła wiedźma. – Skradzionymi dukatami pozłocił dziób i ogon. Zamiast krakać komu na śmierć, złoci się na ponętę.

– Złoci się! – zawołał wójt i jakby pod wpływem tego zjawiska ze zdwojoną szybkością zawirował po śniegu.

Ale po chwili, na kształt potwornej szarańczy, zatrzepotał skrzydłami w świetle księżycowym zjaw, który wójt rozpoznał od razu.

– Szataniec! – szepnął, czując, że nogi pod nim chwieją się i plączą w tańcu, jakby miał ich na razie za wiele.

– Mój dawny powiernik – odrzekła wiedźma. – Leci jak szalony. Zawsze lubił pęd i niepochwytność.

Szataniec, kształtem nietoperzowym na wznak strzeliście wydłużony i jakoby na wezgłowiu niewidzialnym wsparty, przemknął i znikł w oddalach.

Zachwiana na chwilę ochota powróciła wójtowi. Z hulaszczą swawolą próbował na śniegu najzawilszych skoków, skrętów i wirowań, a wszelkie zamysły taneczne udawały mu się jak wprawnemu tancerzowi.

Szkoda wszakże, iż nie mógł wójt, a i czasu nie miał, aby teraz na siebie samego ze strony popatrzeć!

Oczy skrzyły mu się ogniem obłędnym, szczęki poruszały się pomocniczo w takt tańca, nogi migały w księżycu jak szprychy potworne, a twarz przybrała taki wyraz, jakiego z pewnością żaden wójt na świecie nigdy jeszcze nie miewał i mieć nie pragnął!

– Kochasz mnie? – spytała nagle wiedźma w chwili, gdy wójt myślał właśnie, czy ma wywrócić kozła8 na śniegu, czy też na potem ów zwrot taneczny odłożyć.

– Kocham – odparł wójt i nie wywrócił kozła.

– Zabiłbyś dla mnie żonę własną? – spytała znowu wiedźma i łeb swój do wójtowskiej twarzy, jak kufer do ściany, przydźwignęła.

– Kto wie, czy nie zabiłbym? – odpowiedział wójt zuchowato i zmajstrował nogami takiego hołubca, aż mu w krzyżach jakaś mniej posłuszna sprężyna zgrzytnęła kilkakroć, zanim z powrotem na dawnym miejscu osiadła.

Atoli pod zgrozą słów, które wymówiwszy, własnym uchem natychmiast pochwycił, oraz pod nieprzewidzianym wpływem gruntownej w krzyżach rozterki zgubił nagle rytm nie znanego mu zresztą tańca, wykoleił się z nabytego wiru i zanim wiedźma zdołała jego ślepy zapęd pohamować, runął w śnieg z takim odruchem, jakby go ktoś przez okno z któregoś piętra wyrzucił.

Nosem utkwił na sztywnym rąbku własnego kożucha, który od dawna zwiał się z jego rozpląsanych barów i z rozkrzyżowanymi rękawami poległ płasko na śniegu, jak nieboszczyk, przed chwilą zamordowany, a sam siebie jeszcze żałujący.

Wójt leżał jak długi, i zamierzając powstać, z przerażeniem uświadomił sobie własną, uciążliwą w tej chwili, rozciągłość i uczuł przy tym coś, niby raptowny, choć niejasny brak pośpiesznie zapotrzebowanej drabiny.

Zdawało mu się, że zbytnio się spłaszczył i, gdy wiedźma z upadku go podniosła, miał takie wrażenie, jakby się na nowo uwypuklił i po dawnemu wypełnił przynależne mu a utracone chwilowo miejsce w przestrzeni.

Zuchwałe znużenie taneczne, zapóźniając się leniwie, trwało jeszcze w jego rozbrykanym ciele i upajało go kuszącym poczuciem nieograniczonej lotności i rozkosznego przezwyciężenia niewiadomych przeszkód, które, zda się, poroztrącał zwycięsko wierzgając w pląsie nogami.

Zagrzał się i parował, jak siano w stodole, i oddychał jeszcze w takt przerwanego nagle tańca, ale jednocześnie czuł się zhańbiony, oplwany i ośmieszony, jakby mu kto z tyłu pęcherz z grzechotką przypiął, a na plecach kredą trafne przezwisko lub dotkliwą połajankę nakreślił.

Z żalem spojrzał na łopatę, która, jednocześnie z jego upadkiem poniechawszy swej pracy usłużnej, zatkwiła się tuż obok w śniegu i sterczała, gotowa na rozkazy.

Wiedźma pod brodę go ujęła pieszczotliwie i do oczu, czapą nakrytych, jak do gniazda ptasiego zajrzała.

– Kto kocha, ten myśli czyta – szepnęła, zakłócając uśmiechem zastygłą sieć zmarszczek na twarzy. – Wiem, że chciałby mój gołąb do gołębnika z powrotem pofrunąć, jeno nie może więzów miłosnych bez mojej pomocy rozluźnić…

– A chciałby… – odpowiedział wójt, traktując siebie jako osobę trzecią ze względu na mgliście odczuwaną obcość i nowość tej złajdaczonej a nieodczepnej osoby.

 

– I rozluźniłby więzy bez żalu, żeby skrusze zbytecznej pofolgować? – spytała znowu wiedźma i niespodziewanym uderzeniem dłoni wtłoczyła mu czapkę aż po uszy.

– A rozluźniłby – wyznał wójt spod czapy i przywróciwszy jej należyte na głowie stanowisko, dodał:

– Figlujesz?

– Do domu wracaj, sokoliku rudy – odrzekła wiedźma, na pytanie nic nie odpowiadając. – Wracaj, pókiś jeszcze drogi nie zapomniał. Lecz pamiętaj, że jutro w nocy musisz czekać na mnie w tym samym miejscu, gdzie cię za chwilę, odlatując, zostawię, aby od tego miejsca taniec przerwany na nowo rozpocząć. Niedługo mi tego tańca z tobą, bo już za trzy dni na tamten świat się wybieram, jak na żebry nieznane, i chcę te trzy dni z tobą przetańczyć, aby mnie śmierć znużoną pląsem zastała i tym łatwiej mogła do reszty znużyć i ukoić. Dlatego też zakazane mi imię Boga wspomniałam, że Mu już bliżej do mnie niźli mnie – do Niego, bom się odeń na sto mil ziemskich oddaliła, a On się ku mnie, śmiercią moją zwabiony, na sto mil niebieskich zbliżył, aby mi siebie, jako dom opuszczony, przypomnieć.

– Wróciszże do domu onego? – spytał wójt ciekawie i trwożnie.

– Wracaj ty do swego, gdzie żona cię twoja czeka – odparła wiedźma wymijająco. – Nic ci ja złego nie zrobiłam, więc mnie we wspomnieniu nie przeklinaj. Przebacz jeno, żem ci tę czapę aż po uszy wcisnęła, nie mogąc nic innego podówczas uczynić.

Wiadomość o bliskiej śmierci wiedźmy nie wzruszyła wójta tak wielce, jak się tego z przedwczesnym lękiem w duszy spodziewał, wzdrygając się z góry na jeden jeszcze więcej dowód niewytłumaczonej miłości.

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wiedźma dosiadła wiernej łopaty i w oka mgnieniu wzbiła się ku niebu, znikając mu z oczu.

Wójt, brnąc w śniegu, udał się w drogę powrotną. Idąc, co chwila spluwał, jakby się nie mógł naspluwać do syta i pozbyć jakiejś zbyteczności w gębie.

Najbardziej go zbijała z pantałyku ta wstrętna okoliczność, że ilekroć splunął, tylekroć tęsknotę do znikłej w niebiosach wiedźmy poczuł.

Lubczyk i duryj wciąż jeszcze, widać, działały, chociaż działanie ich złagodzone było nieobecnością głównego przedmiotu. Opętane serce wójta to wrzało gniewem, to miękło na wspomnienie szpakowatego warkocza, którego dotyk czuł jeszcze w dłoniach od mrozu zgrabiałych.

Taki ze mnie wójt, jak z żony mojej królowa – myślał w duchu, choć w żonie był skądinąd rozmiłowany i częstokroć mniemał właśnie, że jest do królowej, jak dwie krople wody, podobna.

Ominął już kołowrót i wszedł w pierwszą pustą ulicę, gdzie kuźnia stała, do połowy śniegiem zakapturzona.

Na końcu ulicy zoczył chłopa samotnego, który, pogwizdując, szedł mu właśnie na spotkanie. Na widok chłopa spostrzegł wójt nagle, że kożucha nie ma na sobie. Zapomniał go wdziać w pośpiechu, zbytnio myślami swymi zakłopotany.

Zaklął pod wąsem i chciał chłopu ujść na stronę, ale już było za późno.

Zobaczy, że nie mam kożucha, i jeszcze zapytać gotów, gdziem go sprzedał lub przepił – pomyślał wójt. – A jeśli domyślny, zgadywać coś zacznie, aż i zgadnie wreszcie lub – nie daj Boże – na kożuch w polu trafi!

Chłop zrównał się z wójtem i stanął, jak wryty, przerywając nagle pogwizdywanie.

I wójt stanął przeciw woli, jakby z powodu, że chłop pogwizdywać przestał.

Starał się przy tym tak jakoś niedbale ramionami poruszać, jakby chciał tym ruchem nieobecność kożucha zbagatelizować.

– Bajtała? – spytał chłop, nasłuchując potwierdzenia swego domysłu i nie poznając wójta po nocy.

– Taki ja Bajtała, jak ty Karasiński! – odparł wójt ze złością i sięgnął dłonią, aby kożuch nieobecny do ciała zbliżyć, lecz w porę dłoń powstrzymał.

– Karasiński? – powtórzył chłop z opieszałą i poczucia czasu nie mającą ciekawością. – Jakiż to Karasiński?

– A taki właśnie, jak żaden! – rzekł wójt, z lekka przysiadając do ziemi i wydziwiając od słusznej zresztą złości. – Nie tylko on, ów Karasiński, jeszcze się nie narodził, ale i nigdy się nie narodzi, byle tylko gęby twojej przy księżycu nie oglądać!

I wójt pośpieszył w dalszą drogę, pozostawiając rozmownego chłopa, który wciąż trwał na dawnym miejscu, o Karasińskim zadumany. Dotarłszy do swej chaty, wójt postał chwilę przed progiem, westchnął, splunął, przeżegnał się, machnął ręką i wszedł do wnętrza tak rozpaczliwie, że czekająca nań do późna wójtowa, zauważywszy tę rozpacz i brak kożucha, klasnęła w dłonie i wydłużyła twarz okrągłą.

– Co się dzieje z tobą! – zawołała.

– Źle się dzieje – mruknął wójt posępnie i strzepnął ze siebie ochłapy śniegu, które, osypując się kolejno na ziemię, tajały w zaduchu izby i nikły z wolna w oczach.

Wójtowa słynęła z piękności i z pańskiej niemal ogłady. Pielęgnowała się starannie i nie szczędziła dokoła swej osoby zachodów rozmaitych. Nosiła się po miejsku i miała właśnie na świadomych swej urody nóżkach pantofle z kokardami, które wójt dwa lata temu z miasta jej przywiózł w podarunku imieninowym. Ręce unikaniem pracy doprowadziła do względnej białości, która urywała się nagle w miejscu pierwszego zgięcia palców, noszących urocze już dzisiaj ślady dawnego zaniedbania i zakończonych czarnymi jeszcze i zgrubiałymi paznokciami.

Ruchów wójtowa nabyła przewlekłych, zbytecznych i jakby niechętnych sobie samym, wstydząc się zapewne trywialnego pośpiechu i naśladując widziane z dala, a więc niezupełnie czytelne i zrozumiałe ruchy dwóch panien ze dworu. Wójtowa nawet i tę niezrozumiałość przyswoiła sobie i potrafiła nią niejednego zalotnika spośród panów oczarować, zastanowić i zakłopotać.

A wstydzić się umiała tak, jak chyba żadna wójtowa na świecie! Wstydziła się spojrzeń męskich i pogwaru męskiego, których spodziewała się zawczasu, ilekroć z chaty na ulicę wyjść zamierzała.

Wójt cenił ją, kochał, dogadzał we wszystkim i niczego nie skąpił.

Tym większą była rozpacz jego w tej chwili.

– Źle się dzieje! – powtórzył wójt. – Nie jestem ja, widać, ani wójtem, ani mężem twoim, jeno osłem i dudkiem w jednej osobie, która nie tylko głowę, lecz i kożuch zgubiła, żeby ludziom, po drodze spotkanym, swą nikczemność i hańbę odsłonić!

Wójt spuścił głowę i rozwiódł dłonie dla okazania swej niemocy, która przekroczyła w nim wszelką możliwą granicę.

Wójtowa spłoszyła się i skupiwszy ramiona, przywarła dłoń do piersi, żywszą falą marszczącej luźną osłonę stanika.

– Mów! – szepnęła, nastawiając nań oczy czarne i uważne.

– Zakochałem się i kwita! – wyznał nagle wójt i zlękniony własnym wyznaniem próbował się uśmiechnąć, lecz uśmiech wpół drogi skamieniał, pozostawiając jeno po sobie wpółrozwartą gębę, która zdawała się dławić wyrzeczonymi przed chwilą słowami.

– W Bartłomiejowej? – spytała z niedowierzaniem wójtowa i krzywiąc usta, zamilkła.

– Ano, w Bartłomiejowej – potwierdził wójt i spuściwszy oczy, głową smętnie pokiwał.

Wójtowa zaśmiała się cicho, podbiegła do męża i drobnym a ciepłym pantofelkiem nastąpiwszy na but zimny i szeroki, wspięła się ku niemu, splecionymi palcami uczepiła się za ramię i na tych palcach złożywszy biały podbródek, szepnęła:

8wywrócić kozła – wykonać przewrót z wyskoku; fiknąć fikołka. [przypis edytorski]