Zwabiona

Tekst
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział 2

Gdy Riley spojrzała na dwa obrazy, które pojawiły się na ekranach nad stołem sali konferencyjnej BAU, podupadła na duchu. W pierwszej kolejności pokazano zdjęcie beztroskiej dziewczyny o jasnych oczach i zwycięskim uśmiechu. A następnie – zdjęcie jej zwłok, okropnie wychudzonych i leżących z ramionami wyciągniętymi w dziwnych kierunkach. Ponieważ kazano jej wziąć udział w tym spotkaniu, Riley wiedziała, że musiały być inne ofiary takie jak ta.

Sam Flores, doświadczony technik laboratoryjny w okularach w czarnych oprawkach, obsługiwał wyświetlacz multimedialny dla czwroga innych agentów siedzących przy stole.

– Na tych zdjęciach widzimy Mettę Lunoe, lat siedemnaście – powiedział Flores. – Jej rodzina mieszka w Collierville, New Jersey. Jej rodzice zgłosili jej zaginięcie w marcu – ucieczka z domu.

Wyświetlił na ekranie ogromną mapę Delaware wskazującą lokalizację znacznikiem.

Powiedział:

– Jej ciało znaleziono na polu przed Mowbray, Delaware, szesnastego maja. Miała skręcony kark.

Flores przywołała kolejną parę zdjęć – jedno pokazujące inną żywą młodą dziewczynę, drugie pokazujące tę samą osobę zwiędniętą prawie nie do poznania, z ramionami wyciągniętymi w podobny sposób.

– Te zdjęcia przedstawiają Valerie Bruner, również siedemnastolatkę, która uciekła z Norbury w Wirginii. Zniknęła w kwietniu.

Flores wskazał inną lokalizację na mapie.

– Jej ciało znaleziono leżące przy polnej drodze w pobliżu Redditch, Delaware, dwunastego czerwca. Oczywiście taki sam modus operandi jak we wcześniejszym zabójstwie. Sprowadzono agenta Jeffreysa, aby zbadał sprawę.

Riley była zaskoczona. Jak Bill mógł pracować nad sprawą bez niej? Przypomniała sobie. W czerwcu została hospitalizowana, wracając do zdrowia po strasznych przeżyciach w klatce Petersona. Mimo to Bill często ją odwiedzał w szpitalu. Nigdy nie wspominał, że pracował również nad tą sprawą.

Odwróciła się do Billa.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała.

Twarz Billa była ponura.

– To nie był dobry czas – odrzekł. – Miałaś własne problemy.

– Kto był twoim partnerem? – spytała Riley.

– Agent Remsen.

Riley rozpoznała to nazwisko. Bruce Remsen przeniósł się z Quantico, zanim ona wróciła do pracy.

Potem po chwili Bill dodał:

– Nie zdołałem tego rozpracować.

Teraz Riley mogła odczytać wyraz jego twarzy i ton głosu. Po latach przyjaźni i partnerstwa rozumiała Billa lepiej niż ktokolwiek. I wiedziała, że był głęboko rozczarowany sobą.

Flores przywołał zdjęcia nagich pleców dziewcząt wykonane przez lekarza sądowego. Ich ciała były tak zmarnowane, że ledwo wydawały się prawdziwe. Oba grzbiety nosiły stare blizny i świeże ślady po biczu.

Riley poczuła teraz dokuczliwy dyskomfort. Zaskoczyło ją to uczucie. Od kiedy mdliło ją na widok zwłok?

Flores oznajmił:

– Obie zostały prawie zagłodzone na śmierć, zanim ktoś skręcił im kark. Były również okrutnie bite, prawdopodobnie przez długi czas. Ich ciała przeniesiono do miejsc, w których je znaleziono, już po śmierci. Nie mamy pojęcia, gdzie zostały zabite.

Starając się nie pozwalać, by jej rosnący niepokój przejął nad nią kontrolę, Riley zastanawiała się nad podobieństwami do spraw, które ona i Bill rozwiązali w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Tak zwany “lalkowy zabójca” pozostawiał ciała swoich ofiar w miejscach, gdzie można je było łatwo znaleźć, upozowane nago w groteskowych pozycjach przypominających lalki. Natomiast “zabójca łańcuchowy” zawieszał ciała swoich ofiar nad ziemią, dziwnie przybrane grubymi łańcuchami.

Teraz Flores przywołał obraz innej ofiary – wesołej, młodej kobiety o rudych włosach. Na zdjęciu obok widniała rozbita, pusta Toyota.

– Ten samochód należał do dwudziestoczteroletniej imigrantki z Irlandii, Meary Keagan – oznajmił Flores. – Zaginęła wczoraj rano. Jej samochód został znaleziony porzucony przed blokiem mieszkalnym w Westree, Delaware. Pracowała tam dla pewnej rodziny jako pomoc domowa i niania.

Teraz przemówił agent specjalny Brent Meredith. Był groźnie wyglądającym, grubokościstym Afroamerykaninem o kanciastych rysach twarzy i nieskazitelnym zachowaniu.

– Zakończyła swoją zmianę o jedenastej poprzedniej nocy – powiedział Meredith. – Samochód znaleziono wcześnie rano.

Agent dowodzący Carl Walder pochylił się na krześle. Był szefem Brenta Mereditha – miał dziecinną piegowatą twarz i kręcone, miedzianorude włosy. Riley go nie lubiła. Nie uważała, żeby był szczególnie kompetentny. Poza tym kiedyś ją wyrzucił.

– Dlaczego uważamy, że to zniknięcie jest powiązane z wcześniejszymi morderstwami? – zapytał Walder. – Meara Keagan jest starsza od innych ofiar.

Teraz włączyła się Lucy Vargas. Była bystrą młodą nowicjuszką o ciemnych włosach, ciemnych oczach i śniadej karnacji.

– To widać na mapie. Keagan zniknęła w tym samym ogólnym obszarze, w którym znaleziono dwa inne ciała. Może to być zbieg okoliczności, ale wydaje się to mało prawdopodobne. Nie w ciągu pięciu miesięcy – to bardzo mała odległość w czasie.

Mimo rosnącego dyskomfortu Riley była zadowolona, widząc, jak Walder lekko się skrzywił. Nie mając tego w zamyśle, Lucy pokazała mu, gdzie jego miejsce. Riley miała nadzieję, że Walder nie znajdzie sposobu, aby później odegrać się na Lucy. Mógł być aż tak małostkowy.

– Zgadza się, Agentko Vargas – powiedział Meredith. – Domyślamy się, że młodsze dziewczyny zostały uprowadzone, gdy próbowały złapać stopa. Bardzo prawdopodobne, że właśnie wzdłuż tej autostrady, która biegnie przez ten obszar.

Wskazał konkretną linię na mapie.

– Czy autostop nie jest aby zakazany w Delaware? – zapytała Lucy i dodała: – Oczywiście, to może być trudne do wyegzekwowania.

– Masz rację – potwierdził Meredith. – Nie jest to jednak autostrada międzystanowa, ani nawet główna autostrada stanowa, więc autostopowicze prawdopodobnie nią podróżują. Najwyraźniej zabójca też. Jedno ciało znaleziono przy tej drodze, a pozostałe dwa w odległości mniejszej niż dziesięć mil od niej. Keagan została uprowadzona około sześćdziesięciu mil na północ tą samą trasą. W jej przypadku użył innego podstępu. Jeśli będzie działać tak, jak dotychczas, będzie ją przetrzymywać i głodzić, a potem skręci jej kark i porzuci jej ciało tak samo, jak poprzednio.

– Nie pozwolimy, aby tak się stało – odrzekł zdecydowanym głosem Bill.

Meredith powiedział:

– Agenci Paige i Jeffreys, chcę, żebyście się zabrali do pracy nad tym.

Popchnął teczkę wypełnioną zdjęciami i raportami przez stół w kierunku Riley.

– Agentko Paige, oto wszystkie informacje, których potrzebujesz, by wdrożyć się w tę sprawę.

Riley sięgnęła po teczkę, ale jej dłoń gwałtownie drgnęła w nagłym przypływie okropnego lęku.

Co się ze mną dzieje?

Jej głowa wirowała, a nieostre obrazy zaczęły nabierać kształtu w jej mózgu. Czy było to PTSD wywołane sprawą Petersona? Nie, to było coś innego. To było coś zupełnie innego.

Riley wstała z krzesła i uciekła z sali konferencyjnej. Gdy pospieszyła korytarzem do swojego biura, obrazy w jej głowie stały się ostrzejsze.

Były to twarze – twarze kobiet i dziewcząt.

Widziała Mitzi, Koreen i Tantrę – młode dziewczęta na telefon, których szacowny strój maskował ich własną degradację nawet przed nimi samymi.

Ujrzała Justine, starzejącą się dziwkę skuloną przy drinku w barze, zmęczoną, zgorzkniałą i w pełni przygotowaną na paskudną śmierć.

Ujrzała Chrissy, praktycznie uwięzioną w burdelu przez jej agresywnego męża sutenera.

A co najgorsze, ujrzała Trindę, piętnastoletnią dziewczynę, która przeżyła już koszmar wykorzystywania seksualnego i która nie wyobraża sobie innego życia.

Riley przybyła do swojego biura i opadła na krzesło. Teraz zrozumiała swój przypływ wstrętu. Uruchomiły go obrazy, które właśnie widziała. Wyjaśniły jej najciemniejsze wątpliwości związane ze sprawą z Phoenix. Zatrzymała brutalnego mordercę, ale nie oddała sprawiedliwości kobietom i dziewczynom, które spotkała. Pozostał cały świat wyzysku. Nawet nie drasnęła powierzchni krzywd, które te dziewczyny musiały znosić.

A teraz ta sprawa dręczyła i martwiła ją w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie zaznała. Wydawało jej się to gorsze niż PTSD. W końcu mogła dać upust swojej wściekłości i przerażeniu na siłowni. Nie miała sposobu na pozbycie się tych nowych uczuć.

Czy mogłaby zmusić się do podjęcia innej sprawy podobnej do tej z Phoenix?

Usłyszała głos Billa przy drzwiach.

– Riley!

Podniosła wzrok i zobaczyła, że partner patrzy na nią ze smutnym wyrazem twarzy. Trzymał teczkę, którą Meredith próbował jej wcześniej dać.

– Potrzebuję twojej pomocy w tej sprawie – powiedział Bill. – To dla mnie osobiste. Doprowadza mnie do szału to, że nie zdołałem tego rozgryźć. I nie mogę przestać zastanawiać się, czy nie dałem rady dlatego, że moje małżeństwo się rozpadało. Poznałem rodzinę Valerie Bruner. To dobrzy ludzie. Ale nie utrzymywałem z nimi kontaktu, ponieważ… cóż, zawiodłem ich. Muszę to wszystko naprawić.

Położył teczkę na biurku Riley.

– Zerknij na to. Proszę.

Wyszedł z biura Riley. Siedziała wpatrzona w teczkę w stanie niezdecydowania.

Czuła się nieswojo. Wiedziała, że musi się z tego wyrwać.

Rozmyślając nad sytuacją, przypomniała sobie coś ze swojego pobytu w Phoenix. Udało jej się uratować jedną dziewczynę o imieniu Jilly. A przynajmniej próbowała.

Wyjęła telefon i wybrała numer schroniska dla nastolatków w Phoenix w Arizonie. Na linii rozległ się znajomy głos.

– Mówi Brenda Fitch.

Riley była zadowolona, że Brenda odebrała telefon. Poznała tę pracowniczkę socjalną podczas poprzedniej sprawy.

– Cześć, Brenda – przywitała się. – Tu Riley. Pomyślałam, że sprawdzę, co u Jilly.

 

Jilly była dziewczyną, którą Riley uratowała przed handlem ludźmi – chudą, ciemnowłosą trzynastolatką. Z wyjątkiem agresywnego ojca Jilly nie miała rodziny. Riley dzwoniła co jakiś czas, żeby dowiedzieć się, jak dziewczynka się miewa.

Riley usłyszała westchnienie Brendy.

– Dobrze, że dzwonisz – powiedziała Brenda. – Chciałbym, aby więcej osób wyraziło trochę troski. Jilly wciąż jest z nami.

Serce Riley zamarło. Miała nadzieję, że pewnego dnia zadzwoni i dowie się, że Jilly została przyjęta przez życzliwą rodzinę zastępczą. To nie był ten dzień. Teraz Riley się zmartwiła.

Przypomniała sobie:

– Kiedy rozmawiałyśmy ostatnio, bałaś się, że będziesz musiała odesłać ją z powrotem do ojca.

– Och nie, załatwiliśmy to zgodnie z prawem. Dostał nawet zakaz zbliżania się do niej.

Riley odetchnęła z ulgą.

– Jilly cały czas o ciebie pyta – dodała Brenda. – Czy chciałbyś z nią porozmawiać?

– Tak. Bardzo chętnie.

Brenda poleciła Riley czekać. Riley nagle zaczęła się zastanawiać, czy był to dobry pomysł. Ilekroć rozmawiała z Jilly, czuła się winna. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się czuła. W końcu uratowała Jilly przed życiem w wyzysku i znęcaniem.

Ale uratowałam ją – po co? zastanawiała się. Na jakie życie czekała Jilly?

Usłyszała głos Jilly.

– Hej, Agentko Paige.

– Ile razy muszę ci mówić, żebyś tak do mnie nie mówiła?

– Przepraszam. Hej, Riley.

Riley zachichotała lekko.

– Hej, mała. Jak sobie radzisz?

– Wydaje mi się, że okej.

Zapadła cisza.

Typowa nastolatka, pomyślała Riley. Jilly zawsze ciężko było nakłonić do mówienia.

– Co porabiasz? – spytała Riley.

– Dopiero się obudziłam – oznajmiła Jilly, brzmiąc, jakby była odurzona. – Zaraz zjem śniadanie.

Riley zorientowała się, że w Phoenix było trzy godziny wcześniej.

– Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie – powiedziała Riley. – Ciągle zapominam o różnicy czasu.

– Nie szkodzi. Miło z twojej strony, że dzwonisz.

Riley usłyszała ziewnięcie.

– Więc idziesz dziś do szkoły? – spytała Riley.

– No. Wypuszczają nas z pudła codziennie, abyśmy mogły tam iść.

To był mały żart Jilly, nazywała schronisko “pudłem”, jakby to było więzienie. Riley nie uważała tego za zbyt zabawne.

Riley powiedziała:

– Cóż, zatem idź na śniadanie i przygotuj się.

– Hej, poczekaj chwilę – poprosiła Jilly.

Znowu zapadła cisza. Riley pomyślała, że usłyszała, jak Jilly stłumiła szloch.

– Nikt mnie nie chce, Riley – powiedziała Jilly. Płakała. – Rodziny zastępcze ciągle mnie pomijają. Nie podoba im się moja przeszłość.

Riley była oszołomiona.

Jej “przeszłość”? pomyślała. Jezu, jak trzynastolatka może mieć “przeszłość”? Co się dzieje z tymi ludźmi?

– Tak mi przykro – odrzekła Riley.

Jilly przemówiła niepewnie przez łzy.

– To jest… no wiesz, to… Mam na myśli, Riley, wygląda na to, że tylko ciebie to obchodzi.

Riley zabolało gardło i zapiekły ją oczy. Nie potrafiła odpowiedzieć.

Jilly zapytała:

– Czy nie mogłabym zamieszkać z tobą? Nie będę sprawiała kłopotów. Masz córkę, prawda? Mogłaby być jak moja siostra. Mogłybyśmy się opiekować sobą nawzajem. Tęsknię za tobą.

Riley usiłowała coś powiedzieć.

– Ja… Nie sądzę, żeby to było możliwe, Jilly.

– Dlaczego?

Riley poczuła się zdruzgotana. Pytanie uderzyło ją jak pocisk.

– To po prostu… niemożliwe – odrzekła Riley.

Nadal słyszała płacz Jilly.

– W porządku – odrzekła Jilly. – Muszę iść na śniadanie. Narazie.

– To narazie – pożegnała się Riley. – Niedługo znowu zadzwonię.

Usłyszała kliknięcie, gdy Jilly zakończyła rozmowę. Riley pochyliła się nad biurkiem, łzy spływały jej po twarzy. Pytanie Jilly wciąż odbijało się echem w jej głowie…

Dlaczego?

Powodów było tysiące. W tym momencie miała pełne ręce roboty z April. Była także zbyt zajęta pracą – poświęcała jej dużo czasu, jak i energii. Czy była w jakikolwiek sposób wykwalifikowana lub przygotowana do tego, żeby poradzić sobie z psychiczną traumą Jilly? Oczywiście, że nie była.

Riley otarła oczy i wyprostowała się. Jej użalanie się nad sobą nikomu nie pomoże. Czas najwyższy wrócić do pracy. Tam umierały dziewczyny i była potrzebna.

Podniosła teczkę i otworzyła ją. Zastanawiała się, czy nadszedł czas, by wrócić na arenę.

Rozdział 3

Scratch siedział na huśtawce na ganku i patrzył, jak dzieci przychodziły i odchodziły w swoich kostiumach na Halloween. Zwykle lubił, gdy przychodziły do niego po cukierki, ale w tym roku miało to w sobie nutkę goryczy.

Ile z tych dzieciaków będzie żyło za kilka tygodni? zastanawiał się.

Westchnął. Prawdopodobnie żadne z nich. Termin był bliski i nikt nie zwracał uwagi na jego wiadomości.

Łańcuchy huśtawki skrzypiały. Padał drobny, ciepły deszcz i Scratch miał nadzieję, że dzieci się nie przeziębią. Trzymał na kolanach kosz słodyczy i był dość hojny. Robiło się późno. Wkrótce nie będzie już żadnych dzieci.

W myślach Scratcha dziadek wciąż narzekał, mimo że ten zrzędliwy starzec zmarł wiele lat wcześniej. I nie miało znaczenia, że Scratch dorósł – nigdy nie uwolnił się od rad starca.

– Spójrz na to w płaszczu i czarnej plastikowej masce – powiedział dziadek. – Co to w ogóle za kostium?

Scratch miał nadzieję, że on i dziadek nie będą się kłócić.

– Jest przebrany za Dartha Vadera, dziadku – wyjaśnił.

– Nie obchodzi mnie, za kogo, do diabła, się przebrał. To tani, kupiony w sklepie strój. Kiedy zabierałem cię na wyprawy po słodycze w Halloween, zawsze sami robiliśmy dla ciebie twoje kostiumy.

Scratch pamiętał te kostiumy. Aby zmienić go w mumię, dziadek owinął go podartą pościelą. Aby uczynić go rycerzem w lśniącej zbroi, dziadek założył na niego niewygodny arkusz kartonu pokrytego folią aluminiową i dał mu lancę wykonaną z miotły. Kostiumy dziadka zawsze były pomysłowe.

Mimo to Scratch nie wspominał czule tych Halloween. Dziadek zawsze przeklinał i narzekał, kiedy ubierał go w te przebrania. A kiedy Scratch wrócił do domu ze słodyczami… Przez chwilę Scratch znowu poczuł się jak mały chłopiec. Wiedział, że dziadek zawsze miał rację. Scratch nie zawsze rozumiał dlaczego, ale to nie miało znaczenia. Dziadek miał rację, a on się mylił. Tak po prostu było. Tak było zawsze.

Scratch odetchnął z ulgą, gdy wyrósł ze zbierania słodyczy po domach. Od tamtej pory mógł siedzieć na werandzie, rozdając cukierki dzieciakom. Cieszył się ich szczęściem. Cieszył się, że miały dobre dzieciństwo, nawet jeśli on tego nie zaznał.

Troje dzieci wspięło się na ganek. Chłopiec był przebrany za Spidermana, a dziewczynka za Kobietę Kota. Wyglądali na około dziewięć lat. Kostium trzeciego dziecka wywołał uśmiech Scratcha. Mała dziewczynka w wieku mniej więcej siedmiu lat miała na sobie strój trzmiela.

– Cukierek albo psikus! – krzyknęli wszyscy troje, zbierając się przed Scratchem.

Scratch zachichotał i zaczął grzebać w koszyku, aby wyciągnąć cukierki. Dał trochę dzieciom, które podziękowały mu i odeszły.

– Przestań dawać im cukierki! – warknął dziadek. – Kiedy przestaniesz zachęcać tych małych drani?

Scratch od kilku godzin cicho przeciwstawiał się dziadkowi. Będzie musiał za to później zapłacić.

Tymczasem dziadek wciąż narzekał.

– Pamiętaj, że mamy robotę do zrobienia jutro wieczorem.

Scratch nie odpowiedział, tylko słuchał, jak ganek domu skrzypi. Nie, nie zapomni, co trzeba zrobić jutro wieczorem. To brudna robota, ale trzeba ją wykonać.

* * *

Libby Clark szła za swoim starszym bratem i kuzynem dw kierunku ciemnego zagajnika, który leżał za sąsiadującymi ogródkami. Nie chciała tu być. Chciała być w domu, w swoim przytulnym łóżku.

Jej brat, Gary, szedł na czele z latarką w dłoni. Wyglądał dziwnie w swoim kostiumie Spidermana. Jej kuzynka, Denise, podążała za Garym w stroju Kobiety Kota. Libby dreptała za nimi obojgiem.

– Chodźcie, wy dwie – powiedział Gary, maszerując naprzód.

Wśliznął się dobrze między dwa krzaki, podobnie jak Denise, ale kostium Libby był bufiasty i zaczepił się o gałęzie. Teraz pojawiło się coś nowego, czego mogła się bać. Jeśli zniszczy kostium trzmiela, mamusia wpadnie w szał. Libby zdołała się rozplątać i podbiegła, żeby dogonić resztę.

– Chcę iść do domu – powiedziała Libby.

– Droga wolna – rzucił Gary, idąc dalej w tym samym kierunku.

Ale oczywiście Libby była zbyt przerażona, by wrócić. Zaszli już za daleko. Nie odważyłaby się wrócić sama.

– Może wszyscy powinniśmy wrócić – zasugerowała Denise. – Libby się boi.

Gary zatrzymał się i odwrócił. Libby żałowała, że nie może zobaczyć jego twarzy pod maską.

– Co jest, Denise? – zawołał. – Też się cykasz?

Denise zaśmiała się nerwowo.

– Nie – odezwała się. Libby wiedziała, że kłamie.

– Więc chodźcie obie – odrzekł Gary.

Mała grupa wciąż szła naprzód. Ziemia była mokra i śliska, a mokre chwasty sięgały Libby aż po kolana. Przynajmniej przestało padać. Księżyc zaczynał przezierać przez chmury. Robiło się jednak coraz zimniej i Libby była cała mokra. Trzęsła się i była naprawdę przerażona.

W końcu drzewa i krzewy otworzyły się na dużą polanę. Z mokrej ziemi unosiła się para. Gary zatrzymał się na skraju przestrzeni, podobnie jak Denise i Libby.

– To tutaj – szepnął Gary, wskazując palcem. – Patrzcie. Jest kwadratowa, tak jakby miał tu być dom lub coś takiego. Ale tu nie ma domu. Nic tu nie ma. Nawet drzewa i krzaki tu nie rosną. Tylko chwasty, to wszystko. To dlatego, że to przeklęta ziemia. Tutaj żyją duchy.

Libby przypomniała sobie o tym, co powiedział tata.

Nie ma czegoś takiego jak duchy.

Mimo to jej kolana drżały. Bała się, że zaraz się zsika. Mamusi na pewno by się to nie spodobało.

– A to? – zapytała Denise.

Wskazała na dwa kształty wyrastające z ziemi. Dla Libby wyglądały jak wielkie rury wygięte u góry, które były prawie całkowicie zarośnięte bluszczem.

– Nie wiem – powiedział Gary. – Przypominają mi peryskopy okrętów podwodnych. Może duchy nas obserwują. Idź i zobacz, Denise.

Denise zaśmiała się z przerażeniem.

– Sam zobacz! – odparła Denise.

– Dobra – odrzekł Gary.

Gary nieśmiało wyszedł na polanę i podszedł do jednego z kształtów. Zatrzymał się w odległości około trzech stóp od niego. Potem odwrócił się i wrócił do swojej kuzynki i siostry.

– Nie potrafię powiedzieć, co to jest – oznajmił.

Denise znów się zaśmiała.

– To dlatego, że nawet nie spojrzałeś! – wyśmiała go.

– Spojrzałem – odparł Gary.

– Wcale nie! Nawet się do tego nie zbliżyłeś!

– Zbliżyłem się. Jeśli jesteś taka ciekawa, to sama sprawdź.

Denise przez chwilę nic nie odpowiedziała. Potem wybiegła na pustą polanę. Zbliżyła się nieco bardziej do tego kształtu niż Gary, ale szybko odbiegła, nie zatrzymując się.

– Też nie wiem, co to jest – oznajmiła.

– Twoja kolej, Libby – powiedział Gary.

Strach Libby oplótł jej gardło jak bluszcz.

– Nie zmuszaj jej, Gary – odrzekła Denise. – Jest za mała.

– Nie jest za mała. Ona dorasta. Czas, żeby się zachowywała jak dorosła.

Gary mocno popchnął Libby tak, że znalazła się na polanie, o kilka kroków od nich. Odwróciła się i próbowała wrócić, ale Gary wyciągnął rękę, by ją zatrzymać.

– Hola – powiedział. – Denise i ja już tam poszliśmy. Ty też musisz iść.

Libby przełknęła ślinę, odwróciła się i spojrzała na pustą przestrzeń z dwoma wygiętymi obiektami. Miała przerażające wrażenie, że mogą na nią patrzeć.

Znowu przypomniała sobie słowa taty…

Nie ma czegoś takiego jak duchy.

Tata nie kłamałby w takich sprawach. Więc czego w takim razie się bała?

Poza tym wściekała się na Gary’ego za to, że był tyranem. Była prawie tak samo wściekła, co przerażona.

Ja mu pokażę, pomyślała.

Na wciąż drżących nogach, krok po kroku wyszła na dużą kwadratową przestrzeń. Gdy szła w kierunku metalowego obiektu, poczuła nagły przypływ odwagi.

Zbliżywszy się do niego na mniejszą odległość, niż nawet Gary czy Denise, poczuła się z siebie bardzo dumna. Jednak nie potrafiła powiedzieć, czym było to coś.

Z większą odwagą, niż się spodziewała, wyciągnęła rękę w kierunku obiektu. Wsunęła palce między liście bluszczu z nadzieją, że jej ręka nie zostanie porwana, zjedzona, a może coś jeszcze gorszego. Jej palce natknęły się na twardą, zimną, metalową rurę.

Co to może być? zastanawiała się.

Teraz poczuła lekkie wibracje w rurze. I coś usłyszała. Wydawało się, że dźwięk pochodził z rury.

Pochyliła się bardzo blisko rury. Dźwięk był cichy, ale wiedziała, że nie był wytworem jej wyobraźni. Dźwięk był prawdziwy, przypominał głos płaczącej i jęczącej kobiety.

 

Libby oderwała rękę od rury. Była zbyt przerażona, by się poruszyć, mówić, krzyczeć lub zrobić cokolwiek innego. Nie mogła nawet oddychać. Czuła się jak wtedy, kiedy spadła z drzewa na plecy i nie mogła nabrać powietrza.

Wiedziała, że musi uciekać, ale stała jak wmurowana. To było tak, jakby musiała powiedzieć swojemu ciału, jak miało się poruszać.

Odwróć się i uciekaj, pomyślała.

Jednak przez kilka przerażających sekund po prostu nie była w stanie tego zrobić.

Nagle jej nogi zaczęły biec same i nagle rzuciła się z powrotem na skraj polany wystraszona, że coś naprawdę złego pochwyci ją, złapie i wciągnie.

Kiedy dotarła na skraj lasu, pochyliła się i złapała oddech. Teraz zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas nawet nie oddychała.

– Co się stało? – zapytała Denise.

– Tam jest duch! – wydyszała Libby. – Słyszałam ducha!

Nie czekała na odpowiedź. Zerwała się i pobiegła tak szybko, jak tylko mogła, ścieżką, którą przyszli. Usłyszała, jak biegnie za nią jej brat i kuzynka.

– Hej, Libby, stój! – zawołał jej brat. – Zaczekaj!

Ale nie było mowy, żeby przestała biec, dopóki nie będzie bezpieczna w swoim domu.