Za darmo

Księżniczka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

II

Urządzenie domu pana Marcina miało wszelkie cechy pańskości i bogactwa: były tam aksamity na meblach, były zwierciadła, dywany, obrazy, brązy i kryształy, a wszystko składało się na całość imponującą z daleka, a uderzającą smakiem estetycznym i wytwornością; dopiero przy bliższym rozpatrzeniu widać było, że te dywany i aksamity, resztki dawnej świetności, były bardzo zniszczone i spłowiałe. Służba chodziła w wytartej liberii, ozdobionej dużymi herbowymi guzikami, i liczniejsza, niż potrzeba: było to jedno z długiego szeregu ich dawnych szlacheckich nawyknień, jakich, pomimo utraty dziedzicznego majątku i kilkoletniego mieszkania w mieście, pozbyć się nie umieli. Pan prędzej może byłby się przerobił na mieszczanina, ale pani, córka magnata, wychowana w atmosferze zbytku, nie mogła przywyknąć do zmiany stanowiska, choć z konieczności zgodzić się nim musiała. Doświadczenie, będące zwykle najlepszą szkołą życia, w tym przynajmniej względzie nie wywarło na nią swego wpływu: nic bowiem nie zapomniała i niczego się nie nauczyła. Im większa przestrzeń czasu oddzielała ją od minionej niepowrotnie przeszłości, tym z większą trudnością znosiła ciężar obecnej egzystencji – a jeszcze nieopatrzność męża nabawiała ją śmiertelnej trwogi o przyszłość.

Chwilami w duszy jej powstawał gwałtowny bunt przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Wówczas czyniła mężowi gorzkie wyrzuty i dostawała płaczu nerwowego, po którym następowała zawsze długa bezsilność i apatyczna rezygnacja. Znękany jej umysł potrzebował koniecznie rozrywki, zmiany miejsca, a wątłe jej zdrowie cieplejszego klimatu – o tym wszystkim jednakże myśleć nawet nie było można. Coraz bardziej pogarszający się stan interesów wymagał znacznych ograniczeń w trybie życia, ale możliwość takiej zmiany nawet przez myśl pani Oreckiej nie przeszła: komfort był tej kobiecie tak potrzebny do życia, jak powietrze do oddychania. Zdawało się, że po nie woskowanej posadzce nie umiałaby chodzić, a potrawy podane na porcelanie lub srebrze miały dla niej inny smak niż na fajansie lub glinie. Ubiór jej, chociaż skromny, zrobiony był zawsze z wyborowego materiału i odznaczał się wytwornością formy. Twarz, nosząca ślady wielkiej piękności, miała wyraz troski i zmęczenia, do czego może przyczyniło się kilkoletnie cierpienie nerwowe, podkopujące cały organizm. Co tylko miało jakąkolwiek bądź własność wzmacniającą, wszelkie ekstrakty, esencje, wina stare, wszystko to sprowadzał dla żony pan Marcin, ale bez żadnego skutku, nie domyślając się, że on to właśnie swoją nieprzezornością zatruwał jej spokój i rujnował jej zdrowie i że zmiana położenia materialnego na lepsze od razu postawiłaby ją na nogi. Po całych dniach leżała na kanapie z oczyma utkwionymi w sufit albo z książką, której nie czytała – nie mając ani siły, ani ochoty do zajęcia się gospodarstwem, ani potrzeby wreszcie, bo cóż by w takim razie robiła panna służąca? Mimo to, wątła, delikatna dłoń pani Marcinowej trzymała rządy mocno: czuli to wszyscy i ulegali jej, zacząwszy od pana Marcina, mówiącego żonie wszystko, wyjąwszy tego, co mogło jej się nie podobać.

Jedyna córka państwa Oreckich, Helenka, miała w sobie po trosze z charakteru obojga rodziców. Z ojca wzięła nieograniczoną wiarę w ludzi i serce pełne współczucia dla ludzkiej niedoli; z matki wytworność, wrażliwość nerwową niemal i wstręt do wszelkiego trudu. Jakże zresztą mogła zasmakować w pracy, kiedy od dzieciństwa odsuwano od niej trud wszelki? Nie znała prawie, co to chodzić piechotą, bo w stajni stały konie, gotowe w każdej chwili na rozkazy; nie wiedziała, co ubrać się samej lub rozebrać, bo to był obowiązek panny służącej, a po delikatnych paluszkach znać było, że rzadko kiedy spotykały się z igłą. Wdzięczna jej postać uderzała wybujałością wzrostu i delikatną budową; toteż oboje rodzice drżeli o swoją jedynaczkę i wmawiali w nią słabe zdrowie, co słysząc ciągle dokoła siebie powtarzane, panienka nie tylko uwierzyła, że jest zagrożona, ale w przesadzonej obawie o siebie unikała wszystkiego, co ją męczyło.

Całym jej zajęciem aż do siedmnastego roku życia było uczyć się lub bawić; a od chwili, gdy miss Mary i mademoiselle Madeleine opuściły ją, to jest od kilku tygodni, nie wiedziała, co robić z czasem – i jeżeli matka jej nie potrzebowała, spędzała dnie przy fortepianie. Jedna z guwernantek Helenki wpłynęła na jej postępy w graniu, ale po swojemu, po kobiecemu, płytko i jednostronnie. Co było świetnością i błyskotą, to spod jej palców dobrze wychodziło, ale każda rzecz głębsza stawała się raczej zgmatwaniem niż rozkryciem skarbów. Szopena lubiła bardzo, szczególnie mniejsze jego utwory, jak nokturny, walce, ale odziewała je przesadną sentymentalnością, od której jej samej rozstrajały się nerwy, ale którą właśnie matka w niej uwielbiała, mniemając, że córka wydobywa z siebie najtkliwsze kobiece uczucia, że zatem jest zachwycająca, jak mało która z grających. Wiele też godzin pochłaniało jej czytanie książek w kilku językach, nie wyjmując ojczystego, i marzenia, których przedmiotem była jej własna przyszłość, podobna do przyszłości bohaterek wszystkich kończących się szczęśliwie powieści.

Zajęcia te, nie mogące być w żaden sposób nazwanymi pracą, jako nieobowiązkowe ani w systematyczny ład ujęte, nie wypełniały życia dziewczęcia – toteż często przy nich poziewała, a ładna jej twarzyczka pozbawiona była głębszego wyrazu. Z tego wszystkiego widać, że wychowaniu Helenki brakowało zupełnie gruntu realnego. Wielkie jej zdolności rozwinięte były tylko jednostronnie: kształcono ją głównie w językach i talentach, czyniących kobietę bardzo przyjemną w salonie, ale niepożyteczną w życiu codziennym – i tylko własnemu pragnieniu wiedzy była winna, że umiała trochę więcej, niż ją starano się nauczyć. Umysł, przebywający ciągle w krainach fantazji, nie rozumiał warunków życia rzeczywistego, a wrodzona bystrość i inteligencja przytępione były bezczynnością. Jaką dziewczynka ta w przyszłości stanie się kobietą, nie można było wiedzieć. W duszy jej drzemały siły ukryte, które życie tylko mogło rozbudzić albo uśpić zupełnie: były tam zarody energii, była gotowość do poświęceń, odwaga i zapał – szlachetne kruszce, potrzebujące koniecznie próby ognia dla nabrania wartości i blasku.

Helenka widziała stopniowy upadek filii Domu Handlowego, ale nie przypuszczała, aby upadek ten tak blisko dotykał jej ojca – miała mu też za złe, że tak te sprawy brał do serca. Ojciec w jej przekonaniu był zamożnym kapitalistą; a choć o cyfrę jego kapitałów nie pytała nigdy, bo miała wrodzony wstręt do cyfr, sam fakt, że istniały, wystarczał jej. O interesach nie mówiono z nią nigdy, przyszłość więc nie przestraszała jej bynajmniej, choć z różnych rzeczy miarkowała, że nie wszystko idzie jak należy. Były to jednak w jej mniemaniu drobnostki, dające się łatwo usunąć, i niewarte, żeby ojciec tracił dla nich apetyt. Patrzyła na świat oczyma młodości i widziała wszystko w różowych barwach. Od kilku tygodni zajmowała ją myśl o balu, mającym się odbyć u jej stryja, pana Bartłomieja, zamożnego obywatela, na której to zabawie Helenka miała po raz pierwszy ukazać się jako panna dorosła i, niby rycerz świeżo pasowany, miast szpady, otrzymać długą suknię. Napisano po suknię do Warszawy, a sama Helenka nakreśliła plan tego arcydzieła kunsztu niewieściego. Tymczasem liczyła niecierpliwie dnie, przedzielające ją od balu, i marzyła o nim na jawie i we śnie. Zdawało jej się, że będzie to początek poematu jej życia i wkrótce zaraz po tym początku, jak w bajce, przyjedzie do niej piękny królewicz i złoży u jej stóp serce i majątek.

III

Stary dwór gorzał światłem; sanki, bryczki, powozy wjeżdżały przez wrota na dziedziniec i kolejno ustępowały sobie miejsca przed gankiem. Odgłosy muzyki mieszały się ze szczekaniem psów i wołaniem stangretów. Na dworze było ciemno mimo śniegu pokrywającego ziemię, a dwie latarnie, zawieszone wysoko na słupach przede dworem, zaledwie na kilkanaście kroków dokoła oświetlały przestrzeń.

W ganku, ugarnirowanym soplami lodu, stoi w baraniej czapce sam pan Bartłomiej i przyjmuje gości, choć mróz na dworze trzaskający. Byłoby komu zastąpić go co prawda, bo ma synów, ale pan Bartłomiej jest człowiekiem starej daty i po staremu obowiązki gospodarza pojmuje – słynie też z gościnności w okolicy szeroko i daleko. Światło latarni pada wprost na tę wysoką, barczystą postać, z gęstą siwą czupryną i wąsem zawiesistym, ożywioną wyrazem jowialnej, rubasznej wesołości.

– Jak się macie? – wołał jędrnym głosem – niech wam Bóg da zdrowie, żeście przyjechali! Kochany radca! Uniżony sługa pani radczyni dobrodziejki! Ach, panna Anastazja! Serdecznie dziękuję, odsłużę się na weselu. Spieszcie się, państwo, z wysiadaniem, bo pomarzniecie. Całuję rączki pani sędzinie, gdzie mężulek? Cha, cha, cha, nie może się wygramolić nieborak! Jezu Chryste, kogoż to ja widzę? Prezesa? A niechże cię uściskam! A tośmy się kopę lat nie widzieli! Moje uszanowanie pani prezesowej!

Takie i tym podobne wykrzykniki trwały dopóty, dopóki powozy nie rozjechały się powoli ku stajniom. Na samym końcu podsunęła się pod ganek kareta na saniach, z dużą walizą z tyłu, zaprzężona w cztery konie.

– A wy skąd? – krzyknął pan Bartłomiej na stangreta – czy nie z M.?

– Z M., wielmożny panie – odrzekł zagadnięty, zeskakując z kozła i otwierając drzwiczki.

Z karety wyskoczyła zakapturzona postać niewieścia. Z lekkości tego skoku można było od razu zgadnąć, że to jest coś młodego, a dwoje wielkich oczu, błyszczących jak dwa ognie przy świetle latarni, pozwalało się domyślać, że to jest także coś ładnego. Pan Bartłomiej otworzył ramiona i porwał tę postać w objęcia.

– Jesteś przecie, robaczku, chwała Bogu! Myślałem, że już nie przyjedziecie. Jak się masz, robaczku? Jak się masz? A to ci zmarzł buziaczek, no! Kto też widział tak późno przyjeżdżać, kiedy tylu ładnych chłopców czeka! Doprawdy, że to nie do darowania! A matka jest?

 

– Jest, stryjaszku, a jakże! Jest i ojczulek!

Kto późno chodzi, sam sobie szkodzi, mówi przysłowie, i prawdę mówi. Zanim przybyłe panie w przygotowanym dla nich pokoju ogrzały się i rozgościły, zanim młodziutka synowica15 pana Bartłomieja zdołała uwolnić się z uścisków kuzynek i odpowiedzieć na wszystkie pytania: jak? co? dlaczego? , zanim panna służąca rozpakowała rzeczy i ubrała najprzód panią, a potem panienkę, upłynęła długa godzina. Pan Bartłomiej na dobre się niecierpliwił. Pukał co chwila do drzwi pytając: „A czy już? a czy jeszcze? a czemu tak długo?” Narzekał na kobiety, że się ze wszystkim guzdrzą. Trudno, gniewaj się, jak chcesz, panie stryju, panienkę ubrać trzeba, bo to nie wieczór byle jaki, ale bal całą gębą, bal, na który zjechała się cała okolica. Trzeba na nią włożyć bladoróżową powłóczystą sukienkę z gazy tak lekkiej i przezroczystej, że jest obawa, aby się za dotknięciem nie rozwiała jak mgła poranna; trzeba tę sukienkę przybrać pierwiosnkami, stokrotkami i innymi jeszcze kwiatkami, które przynosi z sobą wiosna. Trzeba panienki białe ramiona troszeczkę odsłonić i otoczyć je tymi samymi kwiatami, aby przy ich żywych barwach wydawały się jeszcze bielsze; trzeba na koniec we włosy jasne wpiąć parę kwiatów. Pani Orecka, siedząc w fotelu, dawała rozkazy i wskazówki pannie służącej, a potem jeszcze poprawiała wszystko własną ręką. Zrobiła ona ofiarę dla córki ze swego zdrowia, przybywając na ten bal – ale chciała ją sama po raz pierwszy w świat wprowadzić i być świadkiem jej powodzenia, o którym nie wątpiła.

Helenka, napatrzywszy się do syta w zwierciadło, zwróciła całą uwagę na ogon tak dla niej upragniony, a pasujący ją odtąd na dorosłą pannę, gdy wszedł zniecierpliwiony pan Bartłomiej, prowadząc z sobą pana Marcina, któremu kazał dać admonicję kobietom za guzdranie się. Wszedł i stanął zdumiony. Odkąd znał swoją synowicę, nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną, nigdy jeszcze delikatny owal twarzy nie wydał mu się tak szlachetny ani rysy tak regularne; nigdy jej cera delikatna nie była tak przejrzysta jak w tej chwili, gdy ją rumieniec szczęścia na widok podziwu stryja oblewał, ani oczy tak pełne uroku jak teraz, gdy błyszczała w nich zarazem radość i obawa, ciekawość i pragnienie poznania tego świata, do którego się rwała całą duszą.

Panu Bartłomiejowi aż się żal zrobiło, że żadna z jego córek nie mogła jej urodą dorównać.

– Co za śliczna dziewczyna! – przemówił, ochłonąwszy ze zdziwienia – niech mnie diabli porwą, jeżeli dziś wszystkim chłopcom nie zawrócisz głowy! – I, podając ramię bratowej, dodał: – No, Marcinie, prowadź twoją córkę.

Gdy panna Helena weszła do sali, wsparta na ramieniu ojca, rozszedł się szmer i dały się słyszeć szepty. Pan Bartłomiej nie mógł się opędzić prośbom o prezentowanie i zanim panienka miała czas oswoić się z olśniewającym blaskiem świateł i rozejrzeć w tłumie, już w tańcu okrążała salę. Ledwie ją pierwszy tancerz posadził, już ją zamawiał drugi; nie było ani chwili czasu do namysłu. Wiedziała tylko, że tańczyła, z kim, nie wiedziała; żadnemu ze swych tancerzy nie miała czasu się przypatrzeć – a jak się który nazywał, nie wiedziała, choć stryj wszystkie nazwiska jej wymieniał. Kto by zresztą tyle nazwisk spamiętał!

Nareszcie mogła trochę odetchnąć, rozpatrzeć się i myśli zebrać, jeżeli zebranie myśli możliwe jest na balu. Orkiestra zaczęła grać kujawiaka, tańce na chwilę ustały, ale za to w sali zrobiło się gwarniej. Z miejsca, jakie Helenka sobie do chwilowego odpoczynku wybrała, dochodziły ją urywki rozmów różnych i przepływały mimo jej uszu jak muzyka, z oderwanych dźwięków złożona, nie zostawiająca po sobie śladu. Jeden przecież głos wyróżniła – był to głos jej stryja.

– Pan nie tańczysz, panie Stefanie? – mówił pan Bartłomiej – wstydź się waszmość. Taki tęgi chłopiec i pozwala nogom próżnować! Za moich czasów inna była młodzież. Ja bym teraz jeszcze was wszystkich przeskoczył!

– Ależ tańczyłem, szanowny panie, tańczyłem kontredans i walca.

– Zamiast gadać, zawiń się waść koło której panny i wyskocz. Wszakże cię prezentowałem mojej synowicy?

– Nie, panie.

– Nie? – powtórzył jakby zdziwiony – a to chodźże, chodź.

– Chętnie, szanowny panie, ale słyszałem, że jest już zamówiona do wszystkich tańców.

Pan Bartłomiej roześmiał się na całe gardło.

– No, no, nie troszcz się, wyproszę dla ciebie jednego.

Helenka podniosła oczy i ciekawie spojrzała na tego, którego jej stryj prowadził. Był to bardzo piękny młodzieniec; czoło, jak z marmuru wykute, otoczone było bogatymi pierścieniami ciemnokasztanowatych włosów; oczy patrzyły śmiało, a nawet wyzywająco; nos kształtny, prosty, nadawał twarzy charakter umiarkowanej stanowczości, a usta, na pół schowane pod wąsem, miały już pewien wyraz znużenia i bajronizmu. Wzrost piękny, obejście znamionujące człowieka światowego, frak najświeższej mody i szapoklak, trzymany z pewnym niedbałym wdziękiem, dopełniały tej postaci młodzieńczej, będącej celem spojrzeń i skrytych westchnień wszystkich panien.

– Pan Stefan Jerski – rzekł pan Bartłomiej prezentując.

– Szanowny gospodarz obiecał mi w imieniu pani kujawiaka – rzekł, usuwając barykadę z krzesełka i składając jej ukłon głęboki – wolnoż mi odwołać się do tej obietnicy?

– I owszem – odrzekła powstając – obietnicę stryja przyjdzie mi wypełnić tym chętniej, że lubię ten taniec.

– Chłopskiego! – krzyknął na muzykę pan Bartłomiej i wnet skrzypki, jakby posłyszały zaklęcie, zrobiły się smętniejsze, bastela jęła raźniej basować, od ucha, jak to mówi, a za nimi we wszystkich instrumentach inne ozwało się życie; a było instrumentów kilkanaście, bo muzykę sprowadzono aż z miasta. Nie był to już ów salonowy, z niemieckim walcem pobratany taniec, ale kujawiak prawdziwy, w całej swojej oryginalnej poezji i prostocie.

Stefan jedną ręką objął swoją tancerkę, drugą z kapeluszem podniósł w górę i puścił się przez salę.

Kto kujawiaków tańczonych nie widział, ten o charakterze tego tańca nie może mieć dokładnego pojęcia. Już sam początek jest owacją dla tej, która została wybrana. Tancerz zdaje się mówić: patrzcie i zazdrośćcie mi! Potem ujmuje drugą rękę towarzyszki i zaczyna z nią krążyć z wolna, z namysłem, jakby się broniąc owładającemu nim urokowi – zwyciężony i czcią przejęty, zgina przed nią kolano, a ona wzruszona chyli się w jego objęcia. Tu już taniec staje się iście wichrowaty. On się zrywa jak burza i porywa ją z sobą, żeby znowu za chwilę paść przed nią na kolana – i tak jest coraz częściej, nareszcie co zwrot, a tempo coraz szybsze, staje się w końcu szalone. Rzadko też która tancerka nie dostanie zawrotu głowy i wytrwa do końca. Helenka tańczyła lekko i zręcznie, nie dotykając prawie ziemi; Stefan jak wicher, który gałązkę kwiatu porwał z sobą.

Gdy skończyli nareszcie, posypały się rzęsiste oklaski. Panowie trochę już podchmieleni bili brawo i wołali o wino na wiwat. Zrobił się hałas i wrzawa; jedni, brząkając kielichami, wołali: „Niech żyją Kujawy!” – inni gwałtem chcieli urządzić Kujawiakom owację przez obniesienie ich tryumfalne po sali. Pan Bartłomiej, zaniepokojony o całość swojej synowicy, biegał od jednych do drugich, perswadował – nie mógł nikogo przekrzyczeć, lecz udało mu się wreszcie zalać winem całą sprawę. Przy brzęku kielichów i wśród wiwatów ogłoszono pannę Helenkę królową balu.

Serce matki uderzyło radością i dumą. Wobec tryumfów córki pani Marcinowa zapomniała o swoich nerwach – a liczne towarzystwo, widok świetnych toalet, muzyka, wreszcie przerwa w monotonnym i odosobnionym życiu, jakie wiodła od lat kilku, podziałały na nią skuteczniej i lepiej niż wszystkie krople. Blada jej i zawsze zmęczona twarz ożywiła się lekkim rumieńcem i przybrała pozory zdrowia, a wyraz gniotącej troski ustąpił miejsca wyrazowi macierzyńskiej dumy i zadowolenia.

Stefan, stojący ciągle za krzesłem Helenki, niepokoił panią Orecką. Skinęła wachlarzem na pana Bartłomieja i spytała go wprost, co to za jeden i jaki jego stan majątkowy.

– Bądź, siostra, spokojna – odrzekł zapytany – wioskę ma ładną, a druga mu się dostanie po najdłuższym życiu rodziców. Gospodarz nietęgi, ale się wprawi powoli; myśliwy zawołany; ptactwo strzela w lot, a do zająca trafia o zakład. Dalibóg! W karty gra, ale szczęśliwie, i taką, powiadam siostrze, szelma ma zimną krew, że ani drgnie. Od kieliszka nie stroni, przy tym chłopiec gładki, wie, jak trzeba skakać koło panien; miele językiem tak, że ani się nie zająknie, lepiej niż nasz proboszcz na kazaniu, jak siostrę kocham! Był w Paryżu, co siostra chcesz, skończony16 kawaler!

Pani Marcinowa kiwnęła głową na znak, że jej to objaśnienie wystarcza, i pomyślała sobie:

„Nie jest to wprawdzie dosyć świetna partia dla mojej córki, bo ze swoją pięknością i rozumem może ona zrobić lepszą karierę, ale tymczasem nie trzeba odstręczać tego młodzieńca.”

Pan Marcin zapomniał także na chwilę o swoich troskach, a powodzenie córki napełniło go, równie jak jego żonę, świetnymi co do jej przyszłości nadziejami. Dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł pomiędzy gośćmi brata wielu swoich dłużników. Ten i ów w pierwszej chwili miał ochotę schować się na jego widok, ale Tecki pierwszy postąpił ku niemu z wyciągniętymi rękami.

– Drogi, kochany Marcin! Jak się masz, bracie?

Za Teckim i inni, nabrawszy otuchy, witali go, ściskając i całując, i wziąwszy pod ręce, poprowadzili do gabinetu obok. gdzie stały butelki starego, wytrawnego węgrzyna.

– Panowie – odezwał się Tecki – wypijmy zdrowie naszego kochanego Marcina, człowieka rzadkiej w dzisiejszych czasach dobroci i zasłużonego krajowi obywatela. Niech nam żyje sto lat!

– Oby się tacy na kamieniu rodzili – wtrącił drugi.

– Wypijmy, wypijmy! – powtórzyli inni. – Niech nam żyje!

– Takich nie sieją – szepnął ktoś półgłosem – sami wschodzą.

Pan Marcin, zaatakowany w stronę swojej obywatelskiej zasługi, będącą u niego stroną najsłabszą – zapomniał o powziętym w pierwszej chwili zamiarze skorzystania ze sposobności dla upomnienia się o swoją należność. A wypiwszy kilka kieliszków, do których go gwałtem zmuszono, tak się rozrzewnił, że wszystkich po kolei uściskał.

Stefan prowadził Helenkę do wieczerzy i, siedząc przy niej cały czas, zabawiał ją rozmową – a tak się nią zajął wyłącznie, że nawet nie słyszał, co do niego mówiła siedząca z drugiej strony panna sędzianka. Rozmowa była wdzięcznym a lekkim pot-pourri17, którego nikt nie byłby w stanie powtórzyć, a tym mniej streścić, z tak różnorodnych składało się motywów. Mówiono o balu i modach; o Wenecji, Rzymie i Neapolu; o Bajronie, poezji i romantyczności wieków średnich; o muzyce, miłości, kwiatach i blasku księżyca – słowem, o wszystkim i o niczym. Stefan był mistrzem w tego rodzaju konwersacji salonowej i z niepospolitą zręcznością przechodził od przedmiotu do przedmiotu, ślizgając się po wszystkich, a nie dotykając głębiej żadnego. O czymkolwiek bądź mówił, oczy jego, spoczywające prawie bezustannie na twarzy towarzyszki, mówiły jej, że jest czarująca, że podbiła jego serce – a ta mowa bez słów upajała ją więcej niż najpiękniejsza muzyka. Dorodny młodzieniec podobał się bardzo Helence: zachwycała ją jego elegancja, jego wytworne maniery, jego ujmująca powierzchowność, a najwięcej może jego dla niej uwielbienie, a chociaż w tej długiej rozmowie nie słyszała od niego nic takiego, co by dawało miarę jego wewnętrznej wartości – dopowiedziała to sobie sama. W jej przekonaniu musiał być ideałem mężczyzny i serce dziewczęcia uderzyło dla niego jakimś nowym, nie znanym dotąd uczuciem. Poemat jej życia zaczął się od tej chwili. Była zakochana, a przynajmniej tak się jej zdawało.

 

Tańce przeciągnęły się do rana. Pan Bartłomiej nie kazał otwierać okiennic, aż dopiero gdy już słońce było wysoko, a w sali jadalnej na stole ustawiono dymiące półmiski z bigosem, wazy z barszczem, poncz i inne ostre a orzeźwiające posiłki. Śniadanie było dla wielu osób hasłem do odjazdu. Stefan odjechał, unosząc z sobą obietnicę Helenki, że będzie się znajdowała na balu kostiumowym u barona i przetańczy z nim pierwszego kontredansa.

Przy pożegnaniu powiedzieli sobie wiele rzeczy błahych dla obojętnych ludzi, a dla nich mających znaczenie głębokich, im tylko wiadomych tajemnic.

15synowica (daw.) – bratanica, córka brata. [przypis edytorski]
16skończony – tu: doskonały. [przypis edytorski]
17pot-pourri (fr., z hiszp. olla potrida: potrawa składająca się z różnych gatunków mięs i warzyw) – utwór muzyczny złożony z fragmentów znanych melodii, najczęściej arii operowych. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora