Za darmo

Księżniczka

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I ująwszy w rękę kilkanaście łokci udrapowanej materii, szybkim ruchem zarzuciła ją na ramiona Helenki. Był to już ostatni atak.

– Co za pyszne tło do jasnych włosów pani i tej świetnej cery! Jest w nim pani prześlicznie!… Zrobimy pani veste bretonne do figury, z baskiną okrągłą i upięciem à la Vailière.

Znalazłszy się tak przypartą do muru, Helenka poczuła, jak źle zrobiła nie powiedziawszy od razu całej prawdy, bo to postawiło ją znowu w fałszywym położeniu; spostrzegła, że chcąc wybrnąć, plątała się coraz bardziej. Atak ten zresztą przypuszczony do jej kobiecej próżności obudził w niej dumę szlachetną. Usunęła łagodnie modniarkę i rzekła spokojnie, lecz stanowczo:

– Ani z tego, ani z żadnego innego materiału sukni obstalowywać nie mogę. Garderobę mam dostatecznie zaopatrzoną na moje dzisiejsze potrzeby; że zaś z konieczności muszę się bardzo ograniczać, więc i na żadne zmiany nie przystanę. Proszę pani o zwrot pieniędzy.

– Trzeba tak było powiedzieć od razu – mruknęła modniarka przez zęby – zamiast mi mówić o kolorach! Chciałam pani tylko dogodność zrobić, ofiarując co innego w zamian za tonletę balową, a skoro pani własnego interesu zrozumieć nie chce, to musi pani czekać, aż suknia sprzedaną zostanie. Powieszę ją w sklepie, to jest, zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy. Jeżeli się trafi kupiec…

Zrobiła rękami gest, oznaczający wątpliwość, i dodała:

– Mówiąc między nami, pomysł jest trochę dziwaczny i wątpię bardzo, czy się komu spodoba.

Skinęła głową protekcjonalnie i zajęła się dwiema damami, które w tej chwili weszły do magazynu.

Helenka została sama. Była jak odurzona tym, co usłyszała. Jak to! więc ów świetny pomysł, którym się Worth zachwycał, stał się dziwaczny w przeciągu kwadransa i wątpiono, żeby się mógł komukolwiek podobać? Taka ogromna zmiana w tak krótkim czasie! Dopóki myślano, że jest bogatą, pomysły jej były mądre, oryginalne i pełne gustu, a skoro przekonano się, że tak nie jest, straciły od razu wszelką wartość. O, jak to źle być ubogą! Klasyczna jej piękność nawet nic nie znaczyła bez pieniędzy…

Nie miała już na co czekać tu dłużej i powinna była odejść, ale rozmowa tocząca się w magazynie zatrzymała ją. Przybyłe damy żądały sukni balowej tego jeszcze wieczora i modniarka wyjęła z pudła kostium leśnej bogini, przedstawiając jako pomysł samego Wortha. Wrażenie sprawione imieniem tego króla mody było wielkie. Damy porozumiały się z sobą oczyma, a z wyrazu ich twarzy było widać, że postanowiły zdobyć ten strój za jaką bądź cenę. Wniesiono pudło do gabinetu, gdzie siedziała Helenka, zasłonięta piętrzącymi się w stos materiałami, które ich właścicielka porzuciła była z gniewem na stole. Zaczęło się szczegółowe oglądanie i przymierzanie, przy czym modniarka nie szczędziła młodszej damie, dość brzydkiej nawet, pochlebstw w tych samych niemal wyrazach, jakie mówiła Helence. Nareszcie dobito targu, choć cena była znacznie wyższą od tej, jaką zapłaciła pani Orecka – i damy wyszły zabierając pudło do karety.

Wówczas Helenka wstała ze swego krzesła i, wchodząc do magazynu, rzekła spokojnie, lecz stanowczo:

– Ponieważ suknia została już sprzedaną, proszę panią zatem o zwrot moich pieniędzy.

Modniarka najpewniejsza, że jej dawna klientka już wyszła, była właśnie w tej chwili zajęta zgarnianiem pieniędzy do szuflady. Zaczerwieniła się lekko i ruchem nerwowym posunęła ku niej banknoty. Scena ta odbyła się w milczeniu.

Gdy Helenka znalazła się na ulicy, a mroźne powietrze owiało jej rozpaloną twarzyczkę, odetchnęła głęboko, przebyła bowiem ciężką godzinę w tym przybytku mody. Bóg jeden widział, ile ją kosztowało jawne przyznanie się do ubóstwa, ile pokonanie nieśmiałości i natarczywe dopominanie się po trzykroć pieniędzy, ile pokus zwalczyć musiała… Jednak była teraz dumna z odniesionego nad sobą zwycięstwa, a chociaż powtarzała sobie jeszcze, że źle jest być ubogą, chociaż z goryczą myślała o różnicy w zachowaniu się modniarki na początku i na końcu, przecież gorycz ta właśnie dała jej poczucie własnej wartości, niezależnej od utraconego w modnym świecie stanowiska – i obudziła żywszą sympatię dla ludzi, których twardość i surowość raziła ją, ale którzy nie majątek, nie powierzchowność, tylko wartość moralną cenili w człowieku. Jakże wielcy wydawali się jej w tej chwili ze swoją purytańską prostotą wobec tego świata modnego, myślącego tylko o gałgankach, wśród którego spędziła tę godzinę! Jakże czcze wydały jej się słyszane tam rozmowy, gdy je porównywała z poważnymi zagadnieniami i celami, jakimi tamci byli zajęci! A jednak świat ten był niegdyś jej światem, a to, czym w tej chwili gardziła, było niegdyś najmilszym dla niej i nigdy nie wyczerpanym tematem do rozmowy. Spostrzegła, że między jej istotą dawniejszą a dzisiejszą jest pewna różnica, i zdziwiła się.

Ściskając mocno w ręku portmonetkę, stała na chodniku, chcąc zawołać na przejeżdżającą dorożkę, gdy nagle zrobiło się jej żal pieniędzy odzyskanych z takim trudem.

„Pójdę pieszo – rzekła do siebie po chwili namysłu – jest wprawdzie trochę daleko, ale wieczór pogodny, to się jakoś przejdzie”.

Była to pierwsza jej oszczędność.

XVII

Iść pieszo i bez lokaja było dla Helenki rzeczą zupełnie nową. Z początku zdawało jej się, że każdy przechodzień patrzy na nią i dziwi się temu, ale wkrótce spostrzegła swoją omyłkę. Warszawa to nie miasteczko M., gdzie każdy jej krok zwracał uwagę i był wszystkim wiadomy. Tu panny Oreckiej nikt nie znał, nikt na nią nie zważał i mogła była iść nawet boso, a nikogo by to nie obeszło.

W innym razie spostrzeżenie to obudziłoby w niej niezawodnie gorzkie myśli i co najmniej przypomniało słowa Cezara, że „lepiej być pierwszym w lichej chacie niźli drugim w Rzymie” – ale w tej chwili odzyskanie uważanych za stracone pieniędzy napełniło ją taką radością, że nie miała czasu nawet zastanawiać się nad tym.

Lekkim, szybkim krokiem szła przez ulice, nie czując bynajmniej zmęczenia, a ujrzawszy nareszcie z daleka wielki dom, dobrze sobie znany, zdziwiła się prawie, że się tak prędko u bramy jego znalazła.

Z pewnym miłym uczuciem wchodziła teraz w progi swego więzienia, jak gdyby czyn spełniony zbliżył ją z duchem ożywiającym jego mury. Oświetlone okna pierwszego piętra i przesuwające się w nich cienie pokazywały, że tam już tańczono; gdy wchodziła w bramę, słyszała wyraźnie dźwięki mazura, ale to nie zatrzymywało jej ani na chwilę. Uśmiechnąwszy się mile do odźwiernego, zdziwionego niepomiernie tą niebywałą uprzejmością dumnej panny, pobiegła do siebie na górę, gdzie siadłszy przy stole, napisała natychmiast list do Ofmana i włożywszy w niego pieniądze, dopiero ubierać się zaczęła. I rzecz dziwna! ona, co przed paru godzinami pragnęła jaśnieć w świetnym balowym stroju, włożyła teraz skromną muślinową sukienkę w kolorowy rzucik i splótłszy po prostu swoje przepyszne włosy w dwa grube warkocze, spuściła je swobodnie na plecy. Gdy w chwilę potem zjawiła się w progu salonu, twarz jej była pogodna, a w wielkich ciemnych oczach, gdzie dotąd błyszczały na przemian łzy żalu lub ognie błyskawic gniewu, jaśniał dawno niebywały spokój.

Powiodła oczyma po salonie i spotkała się ze wzrokiem Andrzeja. Oparty o framugę okna, stał patrząc we drzwi. I gdy ją tylko spostrzegł, przesunął się między parami tańczących i stanął przy niej.

– Jakże pani długo nie wracałaś! – rzekł tonem łagodnym i niemal serdecznym – byłem już o panią niespokojny i chciałem iść pani szukać.

– Pan? – spytała wpatrując się zdziwionymi oczyma w tego człowieka, zdającego się nie pamiętać, że przed trzema godzinami w tym właśnie miejscu wyrządził jej ciężką obelgę. – Pan? To chyba żart?

Andrzej lekko brwi zmarszczył.

– Gdybym chciał użyć tej broni, tobym jej niczym nie osłaniał – rzekł z pewną niecierpliwością w głosie – pani wiesz dobrze, że jestem zbyt szczerym, bym chciał pod moje wyrazy podkładać inne znaczenie. Niepokoiłem się istotnie o panią i miałem za złe moim siostrom, że panią puściły samą jedną wieczorem w ulice wielkiego miasta, nie znanego pani wcale, choć z drugiej strony rad byłem, że pani nauczysz się sama sobie radzić i obywać się bez pomocy drugich. Nic tak prędko nie wyrabia w człowieku samodzielności, jak potrzeba, jak przekonanie, że w sobie samym siły szukać musi, bo jej nigdzie nie znajdzie.

„Dziwny człowiek” – myślała sobie po raz już setny może.

– Dlaczego więc pan powiadasz, że byłeś niespokojny o mnie, skoro wedle pańskiego sposobu widzenia było to dla mojej samodzielności potrzebne?

– Bo nieobecność pani zbyt długo trwała i zaczynałem już przypuszczać, że panią spotkało co złego.

– Czyli że mnie kto ograbił lub zamordował – mówiła dalej z odcieniem lekkiej ironii – a jednak w myśl pańskiej teorii powinna bym się z tego tylko cieszyć. Najlepszą sposobność do rozwinięcia samodzielnej siły dałaby mi właśnie walka o mienie lub życie!

– Pani teorię moją, na doświadczeniu życiowym opartą, obraca w śmieszność, ze złośliwością, jakiej się w pani nie domyślałem – odrzekł Andrzej z uśmiechem – chociaż powiem, że nawet ewentualność, o jakiej pani wspomina, nie byłaby dla pani bez korzyści. Serce pani wzbogaciłoby się o jedno wrażenie więcej, nie mówiąc już o tym, że duch w zetknięciu się z niebezpieczeństwem mężnieje.

– O! korzyść byłaby jeszcze większa – pochwyciła podrażniona, że on mógł z takich rzeczy żartować – szczęśliwy bowiem wypadek mógł był mnie na zawsze od wszelkich przykrości i szyderstw uwolnić…

– Nie, pani, takiego wypadku nie można by nazwać dla pani szczęśliwym, święty Piotr bowiem nie wpuściłby pani do nieba.

– Doprawdy, a to dlaczego, jeśli wolno zapytać?

– Bo tam nikogo nie wpuszczają z próżnymi rękami. Wielki odźwierny, święty Piotr, staruszek dobry, ale wielce surowy, pyta najprzód każdego o robotę i na sam widok rąk nazbyt delikatnych w straszny gniew wpada.

 

– O! – rzekła z goryczą, patrząc na swoje palce, pokłute przy obszywaniu pakietów w grube, drelichowe płótno – moje już straciły swoją delikatność…

– Nie jestem tego zdania: zresztą od tak niedawna pracować pani zaczęłaś, że suma tej pracy, jak mniemam, nie zdołałaby pani jeszcze wyrobić paszportu do królestwa niebieskiego; same zaś dobre chęci są monetą nie mającą wcale kursu w niebie, bo, jak pani wiadomo, piekło jest nimi wybrukowane.

– Czyli że poszłabym prosto do piekła?…

– Tego nie śmiem stwierdzić na pewno: są dusze, do których ani niebo, ani piekło przyznać się nie chce; mówi o nich Dante w pieśni trzeciej Boskiej komedii:

 
…Mistrzu, skąd ten zgiełk zawiły?
Czy to jęk ofiar krwawego zapasu?
A on: – Z nałogu tak płuc trwonią siły
Nędzne te dusze, co niegdyś na ziemi
Bez żadnej chwały i bez hańby żyły.
Tu one goszczą z anioły owymi.
Co samolubnie, stroniąc kroków czynnych,
Acz nie buntowni, nie byli wiernymi.
Niebo w czystości pozbyło się winnych,
Piekło zaś w głębsze nie przyjęło tonie,
By w pychę nie wzbić potępieńców innych.
Więc ja: – Cóż, mistrzu, dręczy ich w tej stronie,
Że z takim jękiem dobywają głosu?
– To – odrzekł – w kilku ci słowach odsłonię:
Dla nich nadzieja znikła śmierci ciosu;
Gdy zaś tu nędzne dni ich muszą płynąć,
Zazdroszczą teraz jakiego bądź losu.53
 

– Nie rozumiem, do czego to zmierza – powiedziała wysłuchawszy tego ustępu, na który nigdy nie zwróciła głębszej uwagi, choć znała dobrze, jak się jej zdawało, Boską komedię.

– Że pani żyć koniecznie potrzeba, żeby zarobić sobie na jaki taki paszport do nieba. Uciec od wszystkich ciężarów życia poza próg śmierci byłoby może najwygodniej; ale czyż nie wstyd byłoby pani leżeć sobie w grobie jak w łóżku, podczas gdy my tu wszyscy trudzimy się, nosimy ciężary, walczymy? Tylko leniwym duszom śmierć się uśmiecha.

Helenka dziwnym wzrokiem patrzała na tego człowieka mówiącego jej ciągle o pracy i przypomniała sobie Stefana, który z nią tylko o przyjemnościach życia i zabawach rozmawiał i który, była pewna, pragnąłby od niej usunąć trud najlżejszy. Przez chwilę porównywała z sobą tylko dwóch ludzi. To, co Andrzej mówił, wyższe było bez wątpienia, ale był taki brzydki, taki niezgrabny, a tamten taki piękny, taki pociągający.

– Któż tu mówi o śmierci, gdy muzyka wzywa do mazura? – spytała Elżunia, która, przechodząc, słyszała ostatnie wyrazy Andrzeja. – Ach, to pani już powróciłaś, panno Helenko? Jak to dobrze, byłyśmy już bardzo niespokojne o panią. Jakże się pani powiodło? Suknia będzie sprzedaną?

– Już sprzedana; przyniosłam z sobą pieniądze.

– Ach, to wybornie! – zawołała klasnąwszy w dłonie. – Biegnę powiedzieć mamie. Ucieszy się.

– W sądzie moim o pani, jaki tu przed trzema godzinami wyraziłem, omyliłem się bardzo i proszę o przebaczenie – rzekł Andrzej, gdy siostra jego odeszła. – Chciałem to pani zaraz powiedzieć, skoro tylko panią ujrzałem wchodzącą, aleś mi pani przeszkodziła i powiodła myśl moją na inne tory. Proszę o przebaczenie i zapomnienie.

Wyraz triumfu zajaśniał na twarzy Helenki. Nareszcie ten dumny człowiek, który ją zawsze upokarzał, upokorzył się przed nią, uznał swój błąd i prosił o przebaczenie. Byłaby mu go chętnie odmówiła, ale zwycięstwo, jakie dziś nad sobą odniosła, i płynące stąd zadowolenie usposabiały ją mniej niechętnie dla niego.

– Wiem, że pan lubi szczerość – rzekła patrząc mu prosto w oczy – więc też szczerą dam panu odpowiedź. Przebaczyć mogę, ale nie w mojej jest mocy zapomnieć. Dotknąłeś mnie pan ciężko wiele razy, a dziś uczyniłeś to w sposób bardzo bolesny i byłeś niesprawiedliwy dla mnie; nie żądaj więc pan za wiele.

Po twarzy jej, gdy mówiła, przemknął znowu bolesny wyraz i Andrzej uczuł żal, że swymi słowy zmącił pogodę, jaka się przed chwilą objawiła.

– Muszę więc na tym poprzestać – powiedział z pozornym spokojem, który ją mniej korzystnie dla niego usposobił i tym trudniejszym uczynił zapomnienie.

Jak mało ten człowiek dbał o nią, chociaż niedawno mówił, że był z powodu jej długiej nieobecności niespokojny! Stefan byłby pewnie w rozpaczy, gdyby mu coś podobnego powiedziała, póty by ją błagał, dopóki by mu nie przyrzekła, że zapomni.

Rozmowie tej położył kres pan Radlicz. Zbliżył się do Helenki i rzekł życzliwie:

– A! jesteś pani nareszcie! Upatrywałem ciebie w sali od godziny i dziwiłem się, że pani dotąd nie ma; córki moje dopiero wytłumaczyły mi pani nieobecność. Rad jestem z ciebie, moje dziecko. Przeczuwałem ja od razu, że się wyrobisz na porządną kobietę, i widzę, żem się nie omylił.

Uścisnął jej rękę i zapytał:

– Czy lubisz pani tańczyć?

– O, i bardzo – odpowiedziała zarumieniona lekko tą pochwałą.

– A więc pozwól, abym ci młodzież naszą przedstawił i zapoznał z całym towarzystwem. Nie znajdziesz tu pani wprawdzie ludzi utytułowanych ani magnatów, ale będziesz miała do czynienia z inteligencją. Jest kilku literatów, kilku artystów, a reszta przemysłowcy.

W chwilę potem Helenka wmieszała się w grono tańczących, a tańczyła ochoczo i bawiła się doskonale, tak doskonale, jak nie przypuszczała nawet, że bawić się można w skromnym mieszczańskim salonie i przy dźwiękach fortepianu tylko. Bo też w atmosferze otaczającej ją coś się nagle zmieniło; wszyscy domowi mieli dla niej życzliwe słowa, cieplejsze spojrzenia. Nawet pani Radliczowa patrzała na nią bez niechęci i troszczyła się o nią bardzo przy kolacji. Zmiana ta wywołała w niej zadumę. Zrozumiała, że nabrała prawa do ich szacunku.

Po wieczerzy, gdy towarzystwo rozproszyło się po salonie i przylegających do niego pokojach, chodząc i rozmawiając, Helenka schroniła się do biblioteki, a słowa dwa tygodnie temu usłyszane tu o sobie stanęły jej żywo w pamięci. Wspomnienie to przykre jej było; już chciała wyjść stamtąd, gdy ucho jej, jak wówczas, uderzył głos Andrzeja.

– Gdzież to się podziała księżniczka?

– Musi być w sali – odpowiedziała Elżunia – ale co się to stało, że mój brat raczy się nią interesować? Dotąd byłeś do niej dziwnie uprzedzony.

– Ta dziewczyna zaczyna mieć charakter i więcej jest warta, niż myślałem.

„Ten pan raczy nareszcie przyznawać, że mam charakter – rzekła do siebie Helenka – i przypuszcza nawet, że jestem coś warta… Wielka to łaska z jego strony! ”

– Ja ci to pierwszego zaraz dnia powiedziałam – wtrąciła Elżunia.

– W swojej skromnej sukience wydała mi się daleko piękniejszą niż w stroju balowym, w którym ją przed kilku godzinami widziałem, a w którym jednakże była czarującą. Przybył jej urok, jakiego nie posiadała dotąd, urok prostoty. Czoła też już nie zasłania grzywką ani nie nosi za sobą tego fatalnego tłomoka54, który ją czynił podobną do wielbłąda. Gdy się ukazała w sali, o mało jej nie powiedziałem, że jest prześliczna!

– I to już zobaczył mój braciszek! – zawołała wesoło Elżunia – ostrożnie, Andrzeju, ostrożnie, bo się w niej zakochasz.

Fala gorącej krwi uderzyła do głowy dziewczęcia i jednocześnie uczuła dziwną radość, że ten szorstki człowiek pochwalił ją na koniec, radość niepojętą dla niej samej.

– Bądź spokojna – odpowiedział Andrzej – moje serce nie jest tak łatwe do zdobycia. Wreszcie tylko kobietę takiego hartu duszy jak matka nasza mógłbym pokochać, bo tylko taka może dać szczęście mężczyźnie, widzącemu w małżeństwie coś więcej niż zwykły romans. Księżniczka jest niezaprzeczenie dobrym dzieckiem, ale wątłym i słabym.

Helenka przygryzła wargi. Nie dbała wcale o jego serce, ale czuła się dotkniętą, że ją osądził za niegodną tego serca. Śmieszyło ją to też, że je nazwał „niełatwym do zdobycia”. Kto by też kusił się o zdobycie serca tego człowieka z nieregularnymi rysami, z włosami najeżonymi jak szczotka i nie posiadającego najmniejszego daru podobania się kobietom? Nie ona z pewnością!

XVIII

Ze wszystkiego, co zaszło owego wieczora, najwięcej utkwiło Helence w pamięci to, że ją nazwano „słabym, wątłym dzieckiem”, którego nie może pokochać silny, rozumny mężczyzna, szukający dzielnej towarzyszki w kobiecie. Wyrazy te przez kilka dni następnych widziała we wszystkich rachunkach, adresach i pakietach, czytała je wszędzie, gdzie tylko zwróciła oczy. Przyczepiły się do niej ze szczególną mocą i nie chciały się odczepić, co ją dziwiło i gniewało – nie miała bowiem nigdy pretensji do zostania towarzyszką życia Andrzeja: kochała przecież innego! A gdyby nawet ten inny nie istniał, to wcale nie uśmiechała jej się perspektywa spędzania całego życia w tym ponurym, kwakierskim domu. Nie miało dla niej powabu chodzenie z kluczami u pasa na wzór pani Radliczowej ani cerowanie własnymi rękami tych szkaradnych grubych skarpetek.

Myliłby się bardzo, kto by sądził, że w Helence od owego wieczora nastąpił jaki nagły zwrot; że myśli, jakie jej przechodziły przez głowę, gdy szła z magazynu pieszo, zmieniły ją do gruntu. Takie zmiany nie dokonywają się tak łatwo: instynkty, leżące we krwi, i nałogi, na których wyrobienie pracowały pokolenia, nie mogły się przeobrazić w jednej chwili. Dziewczyna patrzyła, słuchała, rozważała, uznawała za dobre to i owo, ale nic z tego, co uznawała, nie przylegało do niej, tak jej się przynajmniej zdawało. Chwilami, jakby na gorącym uczynku, łapała się na myślach i uczuciach nie będących dawniej jej myślami i uczuciami. Dusza była rozbudzona, tylko nie mogła jeszcze znaleźć właściwej równowagi; pojęcia nowe walczyły z dawnymi, rugowały je, ale nie mogły się ustalić, bo im nie oddawano gruntu dobrowolnie, ale broniono go uporczywie, prawie z gniewem – musiały go zdobywać powoli, krok za krokiem. Czując, że te pojęcia biorą nad nią przewagę, tym usilniej ganiła w duchu wiele, niemal wszystko, co ją otaczało, i nie czyniła ze swej strony nic, żeby się do panującego w domu tonu dostroić. Pozornie poddawała się domowemu porządkowi i zwyczajom, ale było to poddanie bierne, w którym dusza nie brała żadnego udziału, poddanie przerywane napadami tajonych łez, gwałtownych wzburzeń, głuchych żalów… Źle jej było, a że nie nauczono jej panować nad sobą, więc choć usta milczały, stan duszy odbijał się mimo woli w wyrazie twarzy, uderzającej chorobliwymi rumieńcami, to znów objawami najwyższego zniechęcenia i apatii. Cieplejsza atmosfera, jaka się dokoła niej wytworzyła owego wieczora, nie podsycana niczym z jej strony, miała ostygnąć. Oceniano ją, ale jej nie kochano.

Andrzeja jeszcze więcej nie lubiła od czasu, jak wyrzekł słowa, których nie mogła zapomnieć, od czasu gdy ją nazwał „słabym dzieckiem” – i unikała z nim spotkania sam na sam. Do oranżerii chodziła czasem popatrzeć na kwiaty, ale wybierała zawsze godzinę, w której wiedziała, że go tam nie ma. Wspaniały filodendron nie okwitł jeszcze.

Jednego dnia, gdy siedziała na ławeczce żelaznej i patrzyła zamyślona na rybki pluskające wesoło i na koronkowe liście paproci przeglądające się w wodzie, nagle drgnęła. Obok paproci ujrzała w wodzie odbicie twarzy Andrzeja. Wstała, chcąc odejść, ale nie dopuścił tego, zastąpiwszy jej drogę.

– Widzę, że spotkanie ze mną nie jest wcale przyjemne dla pani – rzekł z lekkim uśmiechem – i przykro mi, że panią na tę nieprzyjemność narażam, ale chcę panią prosić o chwilę rozmowy.

– Słucham pana – rzekła chłodno.

– Od dnia swego tu przybycia stronisz pani systematycznie od nas wszystkich: jesteś milcząca, zamknięta w sobie i chociaż dom nasz nie jest bynajmniej pustynią, pani w nim żyjesz niby Robinson Kruzoe na bezludnej wyspie…

Helenka spojrzała na mówiącego uważniej: i ona niejednokrotnie porównywała tu już siebie do Robinsona.

– Robinson był przynajmniej o tyle szczęśliwszym od pani – mówił dalej – że miał Piętaszka, a pani nie masz nikogo. Ludzie zmuszeni żyć pod jednym dachem powinni koniecznie wynaleźć sobie jakiś modus vivendi55 i jakiekolwiek bądź byłyby ich antypatie, czynić wszelkie możliwe usiłowania w celu uczynienia się nawzajem znośnymi.

 

„Ma słuszność – pomyślała – życie obecne jest dla mnie nieznośne. Dobrze byłoby uczynić je cokolwiek znośniejszym”.

– Z wyjątkiem ojca mego – mówił dalej – zdajesz się pani do nas wszystkich jednakową czuć antypatię, że już nie mówię o sobie, którego zaledwie pani raczysz znosić.

Lekki rumieniec zabarwił lica Helenki.

– Odpłacam tylko pięknym za nadobne – odpowiedziała. – Oprócz ojca pańskiego, bardzo surowego dla mnie, pomimo okazywanej mi życzliwości, nie mam tu nikogo, co by czuł dla mnie choć odrobinę sympatii. Ale proszę nie myśleć, że się na to skarżę – dodała z pośpiechem – tłumaczę się tylko z uczynionego mi przez pana zarzutu. Nie potrzebuję sympatii niczyjej. Obywam się tu bez wielu rzeczy, potrafię się obejść i bez tego.

Mówiąc to spuściła oczy dla ukrycia łez, jakie w nich zabłysły.

– Winszuję pani – rzekł Andrzej, udając, że wierzy jej słowom – ale nie zazdroszczę. Rzadko kto może się zdobyć na podobny stoicyzm, ja przynajmniej nie potrafiłbym. Sympatia ludzka nie jest mi rzeczą obojętną i nie gniewałbym się wcale, gdyby na przykład pani, zamiast nienawidzić, lubiła mnie troszeczkę.

Oczy Helenki pociemniały, błysnęło w nich coś na kształt gniewu.

– Nie znaczy to jednakże, żebym sobie rościł do sympatii pani jakiekolwiek prawo. Jest to nawet rzeczą niemożliwą, ponieważ mnie pani prawie nie zna. Myli się pani jednakże, przypuszczając w nas wszystkich niechętne dla siebie usposobienie. Wszyscy bez wyjątku jesteśmy pani życzliwi, ale za mało panią znamy, abyśmy mogli panią pokochać. Piękna powierzchowność, jaką natura panią tak hojnie obdarzyła, nie wystarcza jeszcze do pozyskania miłości.

Helenka przygryzła wargi. Patrzyła na niego z nie ukrywanym zdumieniem. Każdy inny na jego miejscu powiedziałby: „Ach, pani, któż by pani nie uwielbiał! ”, a ten nie wahał się mówić jej w oczy bez zająknienia, że nikt jej dotąd nie pokochał i że jej powierzchowność nic nie znaczy. Andrzej mówił dalej:

– Pani sama zresztą największe temu stawiasz przeszkody.

– Ja?

– Tak jest, nie chcesz się pani dać poznać. Poznanie następuje tylko przez zbliżenie się ludzi do siebie, przez wymianę myśli, pomagającą do ocenienia wzajemnej wartości.

– Wartość i zawsze wartość – rzekła z goryczą Helenka. – Od chwili, w której przestąpiłam próg tego domu, słyszę na wszystkie strony, z wszystkich ust ten wyraz wartość odmieniany przez wszystkie formy i przypadki. Czy idzie o rzeczy martwe, czy ludzi, państwo wszystko oceniacie po…

– Po kupiecku, chciała pani powiedzieć, czy zgadłem?

– Niech i tak będzie. Proszę się temu nie dziwić; wszelkie rachunki bywały mi zawsze wstrętne. Nigdy nie rachowałam!

– Gdybym był pani przyjacielem… a raczej, gdyby pani chciała mnie uważać za swego przyjaciela, radziłbym pani, żebyś się nauczyła co najprędzej rachować. Rachunek jest podstawą wszelkiego porządku społecznego, a więc i szczęścia w rodzinie. Jeżeli sympatia rodzi się z przekonan a o wzajemnej wartości ludzi, to i miłość nie jest czym innym, jak tylko rachowaniem wzajemnym dwojga ludzi na siebie, popartym wiarą, że żadne nie popełniło pomyłki.

Helenka westchnęła. Ona nie myślała o wartości Stefana, gdy serce jej uderzyło dla niego. Pokochała go bez rachunku!

– Pytałaś mnie pani raz, jakim prawem ośmielam się mówić pani słowa prawdy: istotnie, nie jestem ani bratem pani, ani przyjacielem nawet… ale mam dla pani serdeczną życzliwość…

– Pan?

– To panią dziwi?

– Niezmiernie. Pan, co obawiasz się, abym zamiast pomagać, nie „zawadzała” w kantorze; pan, co odmawiasz mi najświętszego ze wszystkich uczuć, uczucia miłości dla kraju; pan, co wyśmiewałeś mój ubiór, mój sposób układania włosów na głowie, moją chęć posiadania fotelu; pan, na koniec co mnie szyderczo nazywasz „księżniczką” – pan masz mi być życzliwym?

– Wszystko, o co mnie pani oskarża, popełniłem – odparł Andrzej z uśmiechem – chociaż słowa pani nadają występkom moim rozmiary, jakich nigdy nie miały. Odkąd panią widzę pracującą pilnie i wytrwale w kantorze, pomimo że to pani nie bawi i dużo wysilenia kosztuje, zmieniłem moje zdanie pod tym względem: nie tylko pani nie zawadzasz, ale pomagasz nam istotnie. Od czasu zaś, jak „księżniczka” dobrowolnie sobie powiększyła godziny pracy i sprzedała swoją suknię balową, powziąłem dla niej szacunek i życzliwość.

– Nie przeszkadza to jednak panu upokarzać mnie na każdym kroku, dowodzić wszelkimi możliwymi sposobami, że nic nie umiem, że nie potrafię nawet czuć tak jak inni ludzie. Rodzina państwa stoi niewątpliwie bardzo wysoko pod względem obywatelskim, ale… niech pan wybaczy, że i ja będę mówić prawdę – ale brak jednej cnoty odejmuje wam cechę doskonałości: cnotą tą jest wyrozumiałość. Dumni waszą siłą fizyczną i moralną, potępiacie bez sądu wszystko, co wam się wydaje być błędem lub słabością, bo słabość pod każdą postacią jest w oczach waszych występkiem, jest raną, którą leczyć chcecie rozpalonym żelazem. Pański ojciec, pańska matka, pańskie siostry, wszyscy wypowiadacie swoją prawdę z rzadką bezwzględnością, nie przebierając w słowach i nie bacząc, czy one zranią kogokolwiek, czy nie. Wasze słowa są ostre jak noże! Nie miałeś pan prawa, powtarzam, czynić mi tu na tym miejscu przed dwoma tygodniami ciężkiego zarzutu na zasadzie jednorazowej krótkiej obserwacji. Alboż pan mnie znasz? alboż pan wiesz, jakie uczucia mogą być we mnie? Nie powinieneś pan był mówić mi tak bolesnych wyrazów, jakiekolwiek bądź były pańskie intencje. Czyż dlatego, że jestem tu sama jedna, obca dla was i daleka od swoich, można mnie bezkarnie znieważać? O, jesteście czasem okrutni!

Słowa te, wypowiedziane z wybuchem, w którym czuć było gorzki wyrzut, wywołały na twarzy Andrzeja rumieniec widoczny nawet na jego ogorzałej twarzy. Popatrzył chwilę na drobną postać, stojącą wśród kwiatów egzotycznych, tak wątłą jak one, i zrobiło mu się żal, że był dla niej zbyt surowy, że nie oszczędzał jej więcej – ale zapanował nad swoim wzruszeniem i rzekł poważnie:

– Odpowiem pani na to słowami, które wydadzą się pani jeszcze okrutniejsze: żelazo rozpalone jest lekarstwem bolesnym, ale najskuteczniejszym, bo leczy prędko i niszczy chorobę u źródła.

– Słysząc pana – przerwała – zdaje mi się, że mam przed sobą Dantona lub Marata i że lada chwila ujrzę błyszczący nóż gilotyny. Może lepiej byłoby dla mego osobistego bezpieczeństwa, gdybym wstąpiła w ślady arystokracji francuskiej i szukała ratunku w emigracji…

– Jestem pewien jednak, że pani wybierzesz sobie rolę zaszczytniejszą i zostaniesz – rzekł łagodnie. – Pojęcie, jakie wyrobiłaś sobie pani o nas, jest błędne: nie uważamy się za doskonałych i nie jesteśmy dumni ani niewyrozumiali. Przekona się pani sama o tym, gdy nas pani lepiej pozna, tylko nasz sposób widzenia rzeczy, wyrażający się prosto, bez szukania form subtelniejszych, razi panią, nie przyzwyczajoną snadź do słuchania prawdy. Nie przypuszczałem, niech mi pani wierzy, żeby moje uwagi mogły panią tak razić. Mówiłem po prostu, com myślał, i tym właśnie dawałem dowód mego szacunku dla pani. Nie znałem pani dobrze, ale zdawało mi się, że stoisz wyżej ponad banalne komplementy wystarczające płytkim umysłom.

Helenka milczała.

– Panno Heleno – rzekł po chwili – wiem, żem na sympatię pani nie miał sposobności zasłużyć i że od czasu naszej poprzedniej w tym miejscu rozmowy czujesz pani do mnie głęboką niechęć. Czyż jednak, pomimo to, nie wierzysz pani, że moje uczucia względem niej nie są nieprzychylne, i czy nie podałabyś mi ręki z ufnością, jak człowiekowi uczciwemu, gdybym o to prosił?

To mówiąc, wyciągnął ku niej dłoń otwartą: była to dłoń spracowana, szeroka, żylasta, opalona. Helenka, która podczas ostatnich słów jego patrzyła machinalnie na złote rybki, pluskające się w wodzie, i na delikatne listki paproci, podniosła ku niemu swoje wielkie oczy, pełne nieokreślonych pragnień i cichych smutków, i patrzyła przez chwilę na tego człowieka, tak dla niej niemiłego. W postawie jego tyle było prawdziwie męskiej godności i energii, w oczach tyle siły spokojnej i pewnej siebie, że już miała położyć swoją malutką rączkę na jego dłoni, gdy pamięć, płatająca ludziom tak częste figle w najniewłaściwszych chwilach, przypomniała jej słowa: „ona jest tylko słabym, wątłym dzieckiem” – i zawahała się, co widząc Andrzej, usunął natychmiast swoją.

– Nie masz pani odwagi dotknąć się mojej ręki, której sama wielkość przestrasza panią – powiedział z przymuszonym nieco uśmiechem – nie mam pani tego za złe. Owszem, podoba mi się ta szczerość nie zamaskowana fałszywą grzecznością.

– Ale pan się myli – rzekła śpiesznie i z lekkim pomieszaniem, chcąc podać mu rękę, ale Andrzej cofnął się mówiąc:

– Przepraszam panią, ale zwykłem brać tylko to, co może mi być dane dobrowolnie. Nie lubię nic nikomu narzucać. Pierwszy ruch pani był szczery i pokazał, że pomimo pozornego wstrętu do prawdy, stosujesz ją pani jednak w postępowaniu. Niechże pani źle zrozumianą delikatnością nie psuje mi dobrego wrażenia. Do widzenia.

53Mistrzu, skąd ten zgiełk zawiły? (…) Zazdroszczą teraz jakiego bądź losu. – fragment Pieśni 3 z Piekła Dantego w tłumaczeniu Ludwika Kamińskiego (1786–1867). [przypis edytorski]
54tłomok – dziś: tłumok; tu mowa o tiurniurze, konstrukcji wkładanej pod spódnicę, aby biodra noszącej wydawały się obfitsze i bardziej kobiece. [przypis edytorski]
55modus vivendi (łac.) – sposób życia; tu: zasady współżycia. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora