Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– To są marzenia… Tysiące, ażeby przekonać się o tem, dały życie, i tysiące przeklinały ten niedościgły majak…

– Ale te tysiące miały zapełnione życie tym majakiem i czuły więcej, niż można czuć, nie marząc o niczem…

– Ale, ponieważ nie byli szczęśliwi, więc cóż to warto?…

– A ogół jest szczęśliwym?…

– Tysiąc razy więcej, niźli… my!

To my podkreślił znacząco.

– Nigdy! – zawołała Janka – bo nasze szczęście jest zarówno w bólu, jak i w radości, w znękaniu, jak i w zachwycie; już to samo jest szczęściem: módz się rozwijać duchowo, iść w niezmierzoność pożądaniem; to stwarzać światy sobie pod czaszkami, większe i piękniejsze, niźli otaczające nas; to śpiewać, choćby przez łzy i bóle, hymny na cześć nieśmiertelności i piękna; to marzyć, ale marzyć tak silnie, żeby zupełnie zapomnieć o życiu i żyć w marzeniu!

Janka czuła tak wielki przypływ jakiegoś szczęścia i zapału, że mówiła tylko jakby okresami myśli, żeby się wypowiedzieć tylko choć w części.

Już dawno nie czuła się tak porwaną i olśnioną własnemi widziadłami; mówiła, zapominając, że ją ktoś słucha; snuła głośno marzenia coraz większe i coraz mniej określone…

Władek słuchał, z początku ciekawie, ale później niecierpliwił się.

– Komedyantka! – myślał z ironią.

I był pewnym, że Janka dlatego rozwija przed nim pawie pióra zapału i entuzyazmu, aby go olśnić i podbić… Nie odpowiadał, ani przerywał, bo go wkońcu zaczynało to nudzić; on swoje szczęście zamykał w trzech słowach; „knajpa, pieniądze i dziewczyna”.

– Trochę za sentymentalna jest ta rola Maryi… – dodała Janka, po dłuższem milczeniu.

– Mnie wydała się tylko liryczną.

– Chciałabym grać kiedy Ofelię.

– Zna pani Hamleta?

– Przez dwa ostatnie lata czytywałam tylko dramaty i marzyłam o scenie – odpowiedziała po prostu.

– Doprawdy, że klękać przed takim zapałem!

– Po co?… Pomódz mu tylko… dać pole…

– Gdybym mógł… Uwierzy pani, gdy powiem, że całem sercem pragnę ujrzeć panią na wyżynach

– Wierzę panu – powiedziała ciszej. – Za Robina dziękuję bardzo.

– Może wypisać pani rolę?…

– Wypiszę sobie sama; sprawi mi tą pewną przyjemność.

– Przy uczeniu się, jeżeli pani zechce, mógłbym podsuflować.

– Będę zabierać panu czas…

– Niech mi pani wyłączy kilka godzin dziennie na przedstawienie, a resztą czasu proszę rozporządzać dowolnie – rzekł z zapałem.

Popatrzyli na siebie chwilę.

Janka podała mu rękę; przytrzymał ją i całował długo.

– Od jutra zacznę się uczyć, bo mam dzień wolny.

– A i ja nic nie pokazuję.

Wyszedł trochę zły na siebie, bo chociaż mówił na nią: „komedyantka”, ale onieśmiela go swoją prostotą i entuzyazmem; czuł w niej przytem jakąś wyższość, umysłową i artystyczną.

Szedł i uśmiechał się drwiąco z jej mowy, ale podobała mu się ona szalenie, coraz więcej.

Janka gorączkowo zabrała się do Robina.

W kilka dni umiała nietylko rolę, ale i sztukę całą na pamięć. Rozpłomieniła się tak do grania tej roli, że całem życiem zawisła na tem przedstawieniu. Dawne jej marzenia, przytłumione nieco nędzą i gorączkowem życiem teatru, wystrzeliły znowu płomieniami, które ją oślepiały i hypnotyzowały. Teatr znowu rozrósł się w niej tak potężnie, że już nie było w jej świadomości miejsca na co innego, przedstawiał się jej w godzinach ekstazy, jak ołtarz mistyczny, zawieszony wysoko nad bytem powszednim i gorejący płomieniami, niby drugi krzak Mojżesza, wydawał się jej niejako cudem, który trwał zawsze.

Władek codziennie, pomiędzy próbą a przedstawieniem, przychodził do niej, choć go już potężnie nudziły te wieczne powtarzania i niecierpliwiło to, że przez szalone oddanie się sztuce, nie zwracała zbyt wiele uwagi na niego; nie mógł się przedrzeć przez ten entuzyazm chorobliwy ze swoją miłością, ale chodził.

Zaczynał coraz silniej pożądać jej miłości. Drażniła go jej naiwność i talent, jaki w niej przeczuwał, a zresztą takiej eleganckiej, wykształconej kochanki już dawno pragnął. Jego brutalna, zmysłowa natura, już się z góry lubowała zwycięstwem.

Chciał ją koniecznie posiąść, tę wykwintną dziewczynę, w której widział ogromną różnicę pomiędzy dawnemi swemi kochankami i która go podbijała jakimś wdziękiem wyższości; byłby to tryumf tem większy, bo mu się wydawała jedną z tych pań wielkiego świata, którym się nieraz przyglądał pożądliwie w alejach Ujazdowskich.

Nie powiedziała mu, że go kocha, ale on to już widział w niej i otaczał ją coraz gęstszą siecią, złożoną z uśmiechów, słów palących, westchnień i przesadzonego szacunku.

Dla Janki był to najpiękniejszy okres w dotychczasowem życiu. Biedę traktowała pogardliwie, jak coś, co trapi ją chwilowo i przejdzie zaraz.

Sowińska, po częstych odwiedzinach Władka, przysunęła się do niej znowu z dawną życzliwością i poradziła sprzedaż części garderoby, której miała dosyć; podjęła się nawet sama jej to ułatwić.

I tak szło życie, byle prędzej doczekać się tego przedstawienia.

Żyła niby w śnie dręczącym. Przez pryzmat marzeń świat się znowu jej pokazał jasnym i ludzie dobrymi.Zapomniała o wszystkiem, nawet o Głogowskim, którego list, na-pół przeczytany, schowała do szuflady, odkładając dokończenie na przyszłość, gdyż żyła tylko przyszłością.

Broniła się przed teraźniejszością marzeniami o tem, co będzie.

No, i kochała Władka.

Nie wiedziała, jak się to stało, dość, że nie mogła się obejść bez niego; czuła się bardzo szczęśliwą i spokojną, gdy przyciśnięta do jego ramienia, szła ulicami i słuchała jego nizkiego, melodyjnego głosu, jego zaklęć…

Spojrzenie aksamitnej miękkości jego czarnych oczu oblewało ją ogniem i słodką niemocą…

Pociągał ją wszystkiem.

Tak prześlicznie wyglądał na scenie! z takim zapałem i liryzmem grywał nieszczęśliwych kochanków w melodramatach! z takim wdziękiem prostoty mówił, poruszał się i pozował!… Był ulubieńcem publiczności, a prasa bardzo często nie skąpiła mu pochwał i przepowiadała świetną przyszłość artystyczną.

Janka odczuwała przyjemność nawet wtedy, kiedy on brawa dostawał na scenie. A tak umiejętnie pokazywał zasoby swojego mózgu, że ogólnie uchodził za wykształconego, a miał tylko spryt i czelność ulicznika warszawskiego i hecarza, a przy tem, był jej jedynym, pierwszym, któremu się oddała. Zdawało się jej, że to ich złączyło na zawsze i nierozdzielnie.

Tak to samo jakoś się stało, po jednej z prób z Robina, w którym zastępczo Władek grał Garricka.

Mówił jej potem, a raczej deklamował o miłości z wulkanicznym wybuchem i tak podtuszowywał patosem uczucie, że ją przejęło rozrzewnienie do głębi; łzy czułości nagłej poczuła w oczach i pragnienie takiego potężnego, na śmierć i życie, szczęścia, zostało w jej sercu rozmarzonem. Cała jej dusza streściła się w pożądaniu miłości.

Nie wiedziała nawet, co się z nią dzieje, bo nie mogła się oprzeć urokowi jego głosu; bo ten szczebiot miłosny pocałunki palące, spojrzenia namiętne, zalewały ją całą potężnem pragnieniem rozkoszy.

Oddała mu się z biernością istot olśnionych, bez słowa oporu, ale i bez świadomości; była wprost zahypnotyzowaną.

Nie wiedziała nawet, co w nim kocha: czy aktora, doskonale grającego na jej uczuciu i entuzyazmie, czy też człowieka.

Nie myślała o tem.

Kochała go, bo go kochała, bo jej uzupełniał teatr i sztukę i był w tych chwilach prawie jako jej uosobieniem.

Zdawało się jej, że przez jego oczy patrzy dalej i głębiej.

Dusza jej rosła (jak chłopi określają pewne stany rozwoju u młodzieży), więc prócz planów odległych, sławy w przyszłości, potrzebowała mieć coś tylko dla siebie, potrzebowała się wzmocnić i mieć oparcie na jakiemś sercu, które byłoby jednocześnie stopniem do podniesienia się jej samej. Nie czuła się osamotnioną, bo mogła wypowiadać przed nim najtajniejsze myśli i marzenia, rozwijać projekty na przyszłość; próbować razem z nim różnych ról bohaterskich; był rodzajem dopełnienia jej fizycznego, ujściem, w które rzucała nadmiar wrzącej energii i rojeń…

Nie zatapiała się i nie ginęła w nim, lecz przeciwnie, pochłaniała go wewnętrznie.

I ani na chwilę nie myślała, że ona się jemu, jemu oddała! że odtąd on jest jej kochankiem i panem; że ona jest jego własnością.

Nie myślała nawet, czy on ma jaką duszę; wystarczało jej to, że był pięknym, dosyć znanym, kochał ją i był jej potrzebnym.

Był nawet w jej wyznaniach najskrytszych, w szeptach miłosnych, pewien ton bezwiednej wyższości. Mówiła z nim ciągle, ale prawie nigdy nie pytała się o jego zdanie i rzadko słuchała jego odpowiedzi.

Władek tego nie rozumiał, ale czuł i to go krępowało niemile, bo, pomimo ich ścisłego stosunku, nie potrafił być wobec niej swobodnym po swojemu. Raniło to jego miłość własną, ale nie mógł nic poradzić. Miał tylko jej ciało, ale dusza, ale to coś… ta miłość, co się naprawdę oddaje na śmierć i życie i robi z siebie podnóżek dla kochanka, tego w niej nie czuł.

Irytowało go to, nudziło chwilami, ale ciągnęło do niej tak nieprzeparcie, że podwajał oznaki miłości, bo myślał, że większą dozą sentymentalnego kłamstwa, lepszą grą uczuciowości zwycięży ją nareszcie i podbije w zupełności.

Nie udawało mu się to jednak.

Janka, poza tą miłością wyprzedawała się powoli ze wszystkiego; ale pomimo to, czuła się zadowoloną.Była nieraz głodna, spragniona, ale dość jej było jego mieć obok siebie i zagłębić się w roli, aby zapomnieć o całym świecie.

A wystawienie Robina odkładali z dnia na dzień, bo ów amator, mający debiutować, zachorował. Trzeba było co innego wpierw wystawiać, gdyż powodzenie coraz bardziej kulało, a ona czekała… pożerana niecierpliwością i ambicyą wybicia się od razu ponad tłum koleżanek, i pchana tą nędzą, która wtedy miała się skończyć, zresztą już potrzebą duszy, która poczęła ową postać Maryi i musiała ją z siebie wyłonić.

 

Nie zważała nawet, że za kulisami coraz więcej się kotłuje, że wszędzie robiły się zmowy, że codziennie powstawały projekty nowych towarzystw i po kilku dniach – padały.

Krzykiewicz już jej kilka razy napomykał delikatnie, że jeśli chce, może się zaraz zaangażować do Ciepiszewskiego. Odmawiała, bo pamiętała o projekcie reżysera i chciała czekać na jego urzeczywistnienie, wiedząc, że tam liczą na nią z pewnością.

Topolski istotnie organizował towarzystwo; było to jeszcze niby tajemnicą, ale już znaną wszystkim. Mówiono głośno, że Mimi, Wawrzecki, Pieś z żoną i kilka młodszych sił już zakontraktowani; że Topolski po cichu zrobił umowę o teatr lubelski, świeżo wtedy wybudowany; wiedziano z pewnością, że mu Kotlicki i jakiś drugi dają pieniędzy.

Cabiński, ma się rozumieć, wiedział o tem wszystkiem i głośno drwił z projektów; wiedział dobrze, że tych wszystkich, którzy się złączyli z Topolskim, mieć będzie, niech tylko błyśnie trochę większym forszusem; przepowiadał, że Topolski sezonu nie przetrzyma i zrobi „klapę”, bo nie wierzył, aby mu kto chciał pożyczyć pieniędzy na założenie towarzystwa.

– Takich głupich już niema! – mówił głośno i z przekonaniem.

Najwięcej do śmiechu pobudzała go ta zamierzona przez Topolskiego reforma; nazywał ją po prostu waryactwem… On znał doskonale naszą publiczność i wiedział, czego jej potrzeba.

Topolski bardzo często urządzał u siebie wieczorki, na które spraszał tych, co mu mogli być potrzebni; ale nie mówił jeszcze głośno o towarzystwie, robił to za niego Wawrzecki, który tę sprawę traktował gorąco, jak swoją własną i ustawicznie już teraz na to konto docinał Cabińskiemu i robił częstsze awantury o gażę.

Janka była kilka razy na tych wieczorkach u Topolskiego, ale nudziła się śmiertelnie, bo mężczyźni zwykle grali w karty, a kobiety, jeśli nie robiły plotek i nie narzekały, to skupiały się ściślej dla szeptów tajemniczych, nie przypuszczając do siebie Janki, z obawy, bo przecież codziennie chodziła do Cabińskich na lekcye.

Na ostatnim takim wieczorze, Majkowska prosiła ją przy herbacie cicho, żeby została dłużej, to ją oboje odprowadzą.

Władek nigdy tu nie bywał, bo był jawnym i stałym stronnikiem Cabińskiego.

Po wyjściu wszystkich, Topolski usiadł nawprost Janki i zaczął opowiadać o towarzystwie, jakie zakłada.

– Będzie to teatr wzorowy, dla prawdziwej sztuki!… Mam pyszny komplet towarzystwa; jedno z najlepszych miast już zakontraktowałem, biblioteka w pakach, kostyumy w połowie gotowe… zatem, jest już prawie wszystko…

– Czegóż jeszcze brakuje?… – zapytała Janka i zaraz postanowiła prosić o zaangażowanie jej.

– Trochę pieniędzy… Bagatelkę!… z jakie tysiąc rubli kapitału zapasowego na pierwszy miesiąc…

– Nie możnaby pożyczyć?…

– Możnaby… i właśnie chcę o tem pomówić z panią po koleżeńsku, bo panią my już liczymy za naszą. Dam pani dobrą gażę i role dublowane z Melą, bo wiem, że pani grać może… Ma pani wygląd, głos i temperament; to akurat tyle, nie licząc już inteligencyi, ile potrzeba na doskonałą aktorkę.

– Dziękuję!… dziękuję serdecznie! – zawołała rozpromieniona Janka.

I w tem uradowaniu ucałowała Majkowską, która, swoim zwyczajem leżała prawie na stole i patrzyła bezmyślnie w lampę.

– Ale musi nam pani pomódz! – rzekł Topolski po pewnym przestanku.

– Ja?!… cóż ja mogę?… – zapytała zdziwiona.

– Bardzo wiele!… jeśli pani tylko zechcesz…

– No!… jeżeli pan mówi, że mogę, to ma się rozumieć, że zechcę, boć przecież to nie tylko jest moim obowiązkiem, ale i własnym interesem!… ale ciekawam, co ja mogę, ciekawam!…

– Idzie tu o ten tysiąc rubli… Pieniądze są pewne… tylko jest jeden mały waruneczek…

– Jakiż? – spytała ciekawie.

Topolski przysunął się do niej bliżej, wziął ją po przyjacielsku za ręce i dopiero odpowiedział:

– Panno Janino! Tu od tego zależy nie tylko nasz teatr, ale i przyszłość artystyczna pani… więc powiem po prostu, że jest ktoś, co da choćby dwa tysiące rubli, ale chce je dać osobiście pani, bo inaczej, powiedział, że nie da…

– Któż to taki?… – zapytała niespokojnie.

– Kotlicki!

Opuściła głowę i milczenie zaległo pokój. Topolski patrzał na nią niespokojnie, a Majkowska miała w twarzy nieokreślenie drwiący uśmiech.

Janka oniemal nie krzyknęła z bólu, tak ją uderzyło to nazwisko i propozycya, i po chwili, wstając z krzesła, powiedziała stanowczym głosem:

– Nie, panie!… ja nie pójdę do Kotlickiego… a to, co mi pan powiedział, jest po prostu niegodziwem!… Tylko w teatrze ludzie mogą tak zatracić poczucie moralne, ażeby namawiać do podłości, żeby umyślnie spychać w dół hańby drugich, byle samym skorzystać na tem… Przerachowałeś się pan!… tak nizko jeszcze nie upadłam… Boli mnie tylko, że pan mogłeś choćby przez chwilę myśleć, że ja się zgodzę, że pójdę do Kotlickiego, do Kotlickiego, który mi jest wstrętniejszym od najpodlejszego płazu!?… – wołała, unosząc się.

– Panno Janino! mówmy rozsądnie, bez uniesień.

– Pan śmie mi mówić: mówmy bez uniesień?!…

– Muszę, bo pani jesteś po prostu tylko niedoświadczona; zdaje ci się, że to, o co proszę, jest czemś potwornem, co cię unurza zaraz w błocie, shańbi, obedrze ze czci…

– A więc, czemże jest, na Boga!? – zawołała zdumiona.

– Nie grajmy komedyi, nie bawmy się w chowanego i patrzmy trzeźwo, to zobaczymy, że to jest najzwyklejsza rzecz… O cóż ja proszę panią?… żebyś poszła do Kotlickiego po pieniądze, które stanowią fundament naszej wspólnej przyszłości… po pieniądze, które nam stworzą teatr i bez których my wszyscy nie możemy się ruszyć z Warszawy. Więc cóż w tem jest złego?… co jest złego w tem, co nas prawie wszystkich uszczęśliwi?…

– Jakto? pan nie widzisz w tem nic złego, żebym ja, kobieta, sama chodziła do mieszkania mężczyzny?… I za cóż on mi da ten tysiąc czy dwa tysiące rubli?…

– Jak pani żyłaś z Głogowskim, nikt tego nie uważał za złe; jak teraz pani żyjesz z Władkiem, któż ci to wyrzuca?… Cóż to jest wreszcie za strasznie hańbiąca rzecz?… Wszyscy tak żyjemy i czy przez to popełniamy jaką podłość?… Nie!… bo to jest rzecz podrzędna, bo mamy coś ważniejszego w mózgach: sztukę!

– Nie, nie pójdę… – odpowiedziała cicho, przygnębiona tem, że wszyscy wiedzą o jej stosunku z Władkiem.

Słuchała dalej Topolskiego, już prawie nie słysząc i nie rozumiejąc jego słów. Zaczął jej przekładać, prosić, tłómaczyć, że przecież dla teatru poświęcają wszyscy życie, więc coś więcej, niźli jedną pieszczotę kobiety… że odmową swoją zada śmiertelny cios towarzystwu, że liczyli na nią, że będą jej wdzięczni do śmierci, bo zabezpieczy byt dziesiątkom ludzi poświęceniem swojem; że ten teatr będzie związany z jej imieniem. Chciał koniecznie przełamać ten upór, którego nie mógł pojąć, ale Janka pozostała niewzruszona.

– Żeby życie zależało od tego, nie poszłabym… wolałabym raczej umrzeć!…

– To… żegnam! – rzekł ze złością Topolski.

Janka patrzyła na niego i chciała się jeszcze tłómaczyć, ale Majkowska rzuciła jej płaszczyk na ramiona, wsadziła brutalnie kapelusz na głowę i obsypawszy gradem obelg, otworzyła przed nią drzwi na rozcież.

Janka, jak automat, pozwoliła z sobą robić wszystko i jak automat schodziła ze schodów i szła ulicą do domu.

Żal jej było tego towarzystwa, tych widoków, jakie traciła, zrywając z Topolskim, ale jednocześnie straszny wstyd ją ogarniał, że ją mają za taką ostatnią, jeśli śmią jej propozycye takie robić i liczyć, że ona je mogłaby spełnić…

Nie mogła się uspokoić.

W nocy śnił się jej to Kotlicki, to Władek, to teatr… Słyszała, że jej wszyscy złorzeczą i wymyślają, że ją goni jakaś banda ludzi, okrytych łachmanami i z przekleństwami, z nienawiścią w oczach, chcą ją schwycić i bić… W tych twarzach, zaledwie zarysowanych, poznała Melę, Topolskiego, Mimi, Wawrzeckiego…

To znowu śniła, iż idzie ulicą i wszyscy patrzą się na nią tak jakoś dziwnie, tak strasznie, że chciałaby się zapaść pod ziemię, byle tylko nie widzieć tych spojrzeń, ale poruszyć się nie ma sił i ten tłum wolno obok niej się posuwa, a Topolski stoi i drwiącym głosem mówi tak głośno, że wszyscy się odwracają:

– Patrzcie!… żyła z Głogowskim, a teraz jest kochanką Władka!

Nie mogła znieść tego; krzyknęła straszliwie przez sen, bo zobaczyła, że ojciec idzie z Kręską pod rękę i mówi, pokazując na nią:

– Żyła z Głogowskim, a teraz jest kochanką Władka!…

– O, Jezus! – szeptała, męcząc się w tym śnie dręczącym. – O, Jezus!

A tłum znajomych twarzy rósł: ksiądz z Bukowca, przełożone pensyi, koleżanki dawne, Grzesikiewicz – wszyscy, wszyscy przechodzili śpiesznie obok niej i patrzyli na nią z tym strasznym, okropnym uśmiechem, który ją przenikał niby ostrze i smagał, jakby batem…

Obudziła się zapłakana i zmęczona śmiertelnie.

Jeszcze przed próbą przyszedł Władek.

Rzuciła mu się po raz pierwszy sama w ramiona.

– Wszyscy wiedzą!… – szepnęła, ukrywając twarz na jego piersiach.

Domyślił się, o co jej chodzi.

– No, to i cóż?… kryminał, czy co!?… – odpowiedział.

I siadł chmurny, rozcierał kolano i gniewnie rzucał się na krzesełku.

Spostrzegła jego stan i zapomniawszy o sobie, zapytała:

– Co tobie jest?… czyś chory?…

– Nic mi nie jest… Winienem tylko komuś kilkanaście rubli i oddać nie mogę… Matce mówić nie mogę, bobym ją jeszcze dobił… choruje znowu!… Cabiński nie chce nic dać i urwij-że sobie łeb!…

Kłamał, ot tak sobie, bo grał całą noc i przegrał wszystko.

Jance przypomniał się dług, zaciągnięty u Głogowskiego, więc bez namysłu odpięła złoty zegarek z takąż dewizką i położyła przed nim.

– Nie mam pieniędzy. Zastaw to i zapłać swój dług, a co ci zostanie, przynieś mi, bo także nic nie mam – rzekła z serdecznością.

– Nie, nigdy! Cóż znowu!… Nie potrzeba mi wcale… ależ, dziecko moje!… – wymawiał się Władek w pierwszym porywie uczciwości.

– Weź, proszę cię o to… Jeżeli mnie kochasz, to weźmiesz…

Władek się chwilę jeszcze drożył, ale pomyślał, że mając pieniądze, mógłby się odegrać.

– Nie!… do czegoby to było podobne! – szeptał, broniąc się coraz słabiej.

– Idź zaraz, a z powrotem wstąp, to pójdziemy na śniadanie.

Ucałował ją, niby zażenowany, mruczał coś o wdzięczności i t. d., ale zegarek wziął i poszedł zastawić.

Wrócił pospiesznie, przynosząc trzydzieści rubli. Dwadzieścia zaraz od niej pożyczył i chciał nawet napisać jej kwit. Pogniewała się tak; że musiał ją przepraszać i poszli na śniadanie.

Mieszkali prawie razem. W teatrze wiedziano o tym stosunku, ale nikt na tak zwyczajną rzecz nie zwracał uwagi.

Tylko Sowińska czasami dogryzała Jance półsłówkami lekceważeniem, i o ile niedawno wychwalała tylko Władka, o tyle teraz wygadywała na niego masę obrzydliwości… Znajdowała ogromną rozkosz w takiem znęcaniu się nad Janką.

Mściła się tak za syna.

Naznaczono wreszcie sceniczne próby z Robina. Przyniósł jej tę wiadomość Władek, bo od kilku dni wcale nie wychodziła z domu, czując się bardzo słabą. Ogarniała ją jakaś senność nużąca, to ból nieznośny krzyża; to znowu jakieś uczucie niemocy i zniechęcenia ją opanowywało, że miała ochotę płakać, nie chciało się jej ruszyć z łóżka, tylko leżała całymi dniami, wpatrzona w sufit. Dostawała dawnego szumu w głowie i takie pragnienie ją paliło, że nie mogła go niczem ugasić, ale na wieść, że będzie grać, uczuła się od razu zdrową i silną.

Poszła na próbę z trwogą, ale zobaczywszy przyszłego Garricka, opanowała się szybko. Amator ów był to chudy, mięczakowato ślamazarny chłopak; nie wymawiał ł, chodził jak kaczka, ale że był kuzynem jednego z wpływowych dziennikarzy, który go popierał, więc patrzył na teatrzyk z góry i taktował wszystkich z łaskawością.

Drwili sobie delikatnie z niego w oczy, a śmiali się głośno, za plecami.

Na próbę, jakby się towarzystwo zmówiło, zjawili się w komplecie.

Skoro tylko Janka weszła na scenę, Majkowska ostentacyjnie usunęła się w kulisy, a Topolski nie kiwnął jej nawet głową na przywitanie.

Zrozumiała, że z nimi już zerwane na dobre; nie miała już czasu myśleć o tem, bo zaraz zaczęli próbę. Pomimo, że sobie postanowiła tylko markować grę, nie mogła się powstrzymać, aby choć szerokimi konturami nie nakreślić roli.

Rozdrażniało ją ogromnie to, że się wszyscy na nią patrzą, że z każdego punktu czuje oczy utkwione w siebie; zdawało się jej, że widzi drwiny w spojrzeniach, szyderstwo na ustach, więc się chwilami szarpała w rozdenerwowaniu i wybuchała całym swoim temperamentem, albo znowu mówiła za cicho.

Majkowska sykała i śmiała się z Żarnecką, głośno wypowiadając zdania o jej grze. Topolski wracał ją kilkakrotnie do wejścia, bo w rozdenerwowaniu wchodziła źle na scenę.

Janka wiedziała, do czego to wszystko zmierza, więc zbyt do serca nie brała drwin Meli, ani pedantycznych informacyi reżysera. Grała dalej; rola wychodziła nierówno, ale silnie.

 

Zrobiła się charakterystyczna cisza; nikt się nie śmiał i nikt nie błaznował głośno.

Inspicyent chodził z kulisy w kulisę, zacierał ręce i mruczał:

– Dobrze, ale jeszcze za mało patosu, za mało!…

– Przecież już krzyczy, nie mówi! – rzuciła mu szyderczo Majkowska.

– Moja pani!… pani miewasz konwulsye na scenie, a nikt ci tego przez grzeczność nie wymawia – odpowiedział za przyjaciela Stanisławski.

– Nie tak!… Wiatrak pani z siebie robisz, czy co?… któż tak rękami wymachuje? – wołał reżyser.

– Nie detonuj pan, przecież to pierwsza próba! – zawołała Cabińska z krzeseł.

– Chodzisz pani po scenie, jak gęś! – znowu rzucił zirytowany Topolski.

– Ona jest niezła, ale do pralni! – syknęła Mela.

Pomimo wszystkiego, choć czuła pod powiekami łzy złości, grała, nie dając się wysadzić z charakteru i nie tracąc ani na chwilę przytomności.

Kiedy skończyła, Cabińska ją ostentacyjnie ucałowała i głośno, aby Majkowska dosłyszeć mogła, zaczęła ją chwalić.

– Winszuję pani, będziesz pani doskonale grać tę rolę!

– Niech pani szczegóły więcej opracuje – radził jej Stanisławski.

– Przecież to próba!… ja całą postać mam już w myśli gotową.

– Będziemy mieli teraz naprawdę bohaterkę, bo i z piękności i z talentu! – zawołała bardzo głośno Rosińska.

Majkowska spojrzała na nią wściekle, ale się nie odezwała.

Janka czuła się tak wesołą i dobrą, że miała ochotę uściskać wszystkich.

Za dwa dni miało być przedstawienie.

Ten czas był jedną olbrzymią smugą światłości, w której zdawała się pogrążać zachęcona. Zdawało się jej, że jest zupełnie zadowolona.

– Nareszcie! nareszcie!… – szeptała upojona. – Skończy się bieda, skończą się upokorzenia!…

Myślała, że zaraz dostanie jakiś wydział ról. Puszczała wodze wyobraźni i widziała się już u jakiegoś szczytu. Była już w tej ziemi obiecanej wzruszeń potężnych, o której codziennie marzyła; w tym świecie, który się roił przed nią wspaniałym tłumem postaci bohaterskich, uczuć nadludzkich, piękna olśniewającego, gdzie była zupełna harmonia pomiędzy marzeniami a rzeczywistością.

Uśmiechała się z politowaniem do tych dni niedostatków, jakby się już z nimi żegnała na wieki. Wszystko nawet Władek, zbladło przed jej zahypnotyzowanemi oczyma.

Po tysiąc razy powtarzała tę rolę Maryi. Przesiadywała całemi godzinami przed zwierciadłem, układając sobie mimikę i dostawała febry z niecierpliwości oczekiwania.

Przez sen prawie siedziała w nocy na łóżku i patrzyła; zdawało się jej, że widzi pełen teatr, przedstawicieli prasy… że słyszy ciche głosy publiczności, widzi promieniowanie spojrzeń, że wchodzi na scenę i gra… Napół przytomnie powtarzała słowa roli, zapalała się, deklamując z uniesieniem, a później, opadając w senność większą, uśmiechała się przez łzy szczęścia, bo słyszała najwyraźniej ten znany, wstrząsający łoskot braw i wołanie:

– Orłowska! Orłowska…

I z tym uśmiechem zasypiała i budziła się do dalszego ciągu marzeń.

Co tylko mogła jeszcze sprzedać, sprzedała, aby się odpowiednio do roli ubrać. Ze śmiechem zadowolenia wypędzała od siebie Władka, aby jej nie przeszkadzał.

W dzień, tak dla niej ważny i decydujący, przed jeneralną próbą, Cabiński odebrał jej rolę i oddał Majkowskiej.

Intryga i zazdrość zrobiły swoje.

Gabiński uległ, bo mu Topolski zagroził, że z połową towarzystwa natychmiast wyjedzie, jeśli roli nie odbierze Jance i nie odda Majkowskiej.

Była to zemsta za Kotlickiego.

Janka straciła po prostu przytomność, ugodzona w samo serce; zaczęła się chwiać na nogach, czując, że teatr zaczyna z nią wirować i że się to wszystko razem z nią w jakąś czarną noc zapada… Spojrzeniem niewypowiedzianego bólu obrzuciła wszystkich, jakby szukając pomocy, ale większość towarzystwa miała w twarzach uciechę z takiego pysznego kawału i zadowolenie zwierzęce kretynów z przyduszenia talentu. Szydzili spojrzeniami z pokonanej: domyślniki palące drwiny syczeć zaczynały ze wszystkich stron i padać na jej porażoną ciosem niespodziewanym duszę. Podnosiły się śmiechy brutalne, smagające jak biczem i cała ludzka podłość zadowolenia z bólu innych znajdowała sobie cel i ujście.

A ona stała bez słów i bez ruchu, z tym bólem okropnym serca, w którym jakby się rwały wszystkie tętnice i zalewały go krwią rozpaczy.

Zebrała na tyle sił, że zapytała:

– Dlaczego ja nie mogę grać?…

– No, nie możesz pani i basta! – odpowiedział krótko Cabiński.

I wyniósł się zaraz z ogródka, obawiając się jakiej sceny, i trochę żal mu się jej zrobiło.

Janka została w kulisie, z ogromnem, kąsającem ją uczuciem bolesnego zawodu. Taką pustkę i osamotnienie poczuła, że wydawało się jej chwilami, iż samą jest na świecie, iż coś ją bezmiernym ciężarem przytłoczyło i dusi; że ginie w jakichś głębiach, stacza się piorunowo po pochyłości na samo dno, gdzie jakaś woda szaro-zielonkowata szumiała głucho…

Rwały się jej myśli i rozrywały uczucia, zalewały ją łzy beznadziejnego opuszczenia. Poszła do garderoby i usiadła w najciemniejszym kącie.

Marzenia się rozpadały: te cudowne światy tonęły w mgle oddalenia, te czarodziejskie wizye, niby łachmany postrzępione, wisiały w jej mózgu i duszy.

Szarość jakaś, bijąca od tych brudnych ścian i dekoracyi, od tego wyszarzanego tłumu drwiących nędzarzy, przesączała ją całą.

Uczuła się tak zmęczoną, rozbitą, chorą i niezdolną do niczego, że poszła na ogródek szukać Władka, aby ją odprowadził do domu, bo nie miała sił.

Nie znalazła go; wyniósł się przezornie, a ona wróciła z powrotem do garderoby i siedziała bezmyślnie.

– Strzeż się pani marzeń!… strzeż się pani wody!… – powtarzała, przypominając sobie z trudem, kto jej to mówił.

I nagle zbladła i cofnęła się w tył, bo zakłębił się w jej mózgu taki chaos, że myślała, iż oszaleje…

Siedziała długo bezprzytomna, i płakała. Płakała, nie mogąc się powstrzymać, bo odzyskawszy nieco świadomości, przypominała sobie wszystkie swoje cierpienia i doznane zawody.

Wkońcu, zmordowana wyczerpaniem, ukołysana ciszą, jaka ogarnęła teatr po ukończeniu próby – usnęła.

Przebudziła ją Rosińska, która tego dnia przyszła wcześniej do garderoby, bo miała zaczynać sztukę, i gdy zobaczyła śpiącą, litość ją ogarnęła; resztki zaszminkowanej teatralnem życiem kobiecości poruszyły się w niej na widok bladej, zmizerowanej biedą i zgnębieniem twarzy.

– Panno Janino! – szepnęła z czułością.

Janka powstała i zaczęła nerwowo ścierać ślady łez z twarzy.

– Nie widziała pani Niedzielskiego? – zapytała Rosińskiej.

– Nie. Biedne dziecko! to cię urządzili!… ale znowu nie trzeba tak brać tego do serca… Chcesz być artystką, to musisz wiele przenieść, wiele przecierpieć… Moja droga, nie takie ja rzeczy przeszłam i dzisiaj przechodzę. Żebyś wszystkie przykrości brała do serca, irytowała się wszystkiemi plotkami, jakie będą robić na ciebie i płakała po każdej intrydze, w jaką cię oplączą, toby ci ani łez, ani oczów, ani sił nie starczyło!… To trudno, w teatrze już tak być musi! Nic zresztą straconego!… jeden zawód masz pani, toś o jedno doświadczenie bogatsza.

– Może oni mają racyę?… Muszę nie mieć zupełnie talentu, skoro Cabiński odebrał mi rolę…

– Okropnieś pani naiwna, jak na aktorkę! Dlatego właśnie, że go pani masz, urządzili ci kawał… Słyszałam, co na pierwszej próbie mówił kuzyn tego amatora.

– Na cóż mi się to wszystko przyda, kiedy grać nie mogę i żyć nie mam z czego?

– To wszystko robota Majkowskiej. Ona zmusiła Cabińskiego, ażeby pani rolę odebrał!…

– Gniewa się na mnie, to wiem, ale żeby się mścić tak nieludzko!…

– Nie znasz jej pani… Nie wiem, o coście się pogniewały, ale to wiem, że jak cię zobaczyła na pierwszej próbie, tak się zlękła, że może zejść przy tobie na drugi plan i zaczęła zaraz dołki kopać. Widziałam, jak chodziła około tego amatora, jak się mizdrzyła do jego kuzyna i do Cabińskiego, jak całowała dyrektorową po rękach! sama widziałam!… Słyszane to rzeczy, aby się tak poniżać?… Ale swoje zrobiła. Już ona tak niejedną zagryzła. Pani może nie wiesz, co ja, aktorka na stanowisku i z takim wielkim repertuarem, muszę wycierpieć od niej… O, to jest wściekła jędza! Pani nic nie mogła zauważyć, bo to się tak po cichu robiło, że prócz mnie, nikt pewnie nie wiedział. Taka… to ma zawsze szczęście!… Ale czekaj, już ja ją urządzę dzisiaj; zapłacę jej za nas obie!…