Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pepa siedziała w salonie z redaktorem i z Kotlickim, jednym ze stałych protektorów ogródka. Rozmawiała o czemś żywo i wesoło, bo redaktor wybuchał co chwila dyskretnym śmiechem, a Kotlicki swoją długą, gniadą, prawdziwie końską twarz krzywił w uśmiechu i obciągał poły długiego surduta. Wiedziano tylko o nim, że jest bogatym i znudzonym.

Kotlicki słuchał dosyć cierpliwie, wreszcie zapytał jakimś drewnianym, bez dźwięku głosem, nachylając się do Cabińskiej:

– Kiedyż kulminacyjny akt sztuki dzisiejszej, kolacya?

– Zaraz… czekamy tylko na właścicielkę domu.

– Pewnie za kwartał komorne nie zapłacone, kiedy macie dla niej tyle względów – szepnął drwiąco i swobodnie.

– Pan zawsze i wszędzie widzi tylko najgorsze rzeczy! – powiedziała, uderzając go jakimś kwiatem.

– Dzisiaj widzę tylko, że dyrektorowa jesteś zachwycającą, że Majkowska ma minę lwicy, że ta, co z nią chodzi… ale któż to taki?…

– Świeżo angażowana chórzystka.

– Otóż, że ta adeptka kunsztu dramatycznego jest śliczna przez swoją oryginalność i jedna ma dystynkcyi więcej, niż wszystkie razem, że Mimi podobna jest dzisiaj do bułki świeżo upieczonej, taka biała, okrągła i zarumieniona; że Rosińska ma twarz czarnego pudla, który wpadł do skrzyni z mąką i jeszcze się z niej dobrze nie otrząsnął, a ta jej Zosia wygląda na charciczkę świeżo umytą i wygładzoną… Kaczkowska ma wygląd patelni z roztopionem masłem… Piesiowa, jak kwoczka, która szuka pogubionych kurcząt… Brzezińska, jak długie C zadumana, a Glasowa niby cielę w tęczy; skąd ona u licha tyle barw wsadziła na siebie?

– Jesteś pan nieubłaganym szydercą!

– Wolno mnie dyrektorowej ubłagać: przyśpieszyć kolacyę…

Zamilkł.

Dyrektorowa opowiadała ze szczegółami o nowej hecy, jaką Majkowska urządziła Topolskiemu.

Kotlicki, słuchając tego, marszczył się niecierpliwie, bo nie lubił plotek i bliżej żył z Topolskim.

– Szkoda, że niema prawa zmuszania was, panie, do przekłuwania zamiast uszów – języków; byłoby to wielce dobroczynne prawo dla świata – powiedział złośliwie, zakrywając się obłokiem dymu i obserwując Jankę, spacerującą wciąż z Majkowską.

Obie były rozpromienione, bo obie czuły się zadowolone z tego, że wszyscy patrzą na nie. Janka miała jakiś wyraz wesela w dużych oczach, a karminowe jej usta śmiały się z taką swobodą i wdziękiem, odsłaniając pyszne zęby, że Kotlicki mrużył oczy z zadowolenia. Pochyliła głowę naiwnie i tak prosto patrzyła w Majkowską, że widać było dość wyraźnie ton nieufnej ciekawości w jej twarzy. Czasami tylko przemykał się jakiś wyraz twardy i zacięty w kątach ust i w spojrzeniu; wtedy palce jej bezwiednie i nerwowo miażdżyły główki chabrów u gorsu przypiętych. Przechodziło to błyskawicznie, ale nie uchodziło uwagi Kotlickiego.

Władek rozmawiał coś dłużej ze swoją matką i także śledził wzrokiem Jankę. Imponowała mu swoją powierzchownością kobiety z towarzystwa. Spotkał się ze spojrzeniem Kotlickiego i odwrócił głowę, zmieszany nieco.

Majkowska tymczasem opowiadała rozmaite epizody swojego artystycznego życia, bardzo swobodne i bardzo cyniczne. Podkreślała je czasami ostrym śmiechem histeryczki tak wymownie, że Janka uczuwała niechęć i wtedy to przelatywał przez jej twarz niezmiernie ruchliwą, ów twardy cień.

Przyłączyła się do nich Zosia Rosińska, czternastoletni podlotek, typ aktorskiego dziecka, o chudym i długim pyszczku charciczki, sinawej cerze i wielkich oczach Madonny. Krótkie, zafryzowane włosy trzęsły się jej za każdym ruchem głowy, a cieniutkie, wązkie usta wprost gryzły wyrazem złośliwości, kiedy opowiadała coś żywo Majkowskiej.

– Zosia! – zawołała energicznie Rosińska.

Zosia odeszła i usiadła obok matki chmurna i zła.

– Mówię ci ciągle, żadnych stosunków z Majkowską! – szeptała Rosińska, poprawiając z taką pieszczotliwością loki na głowie córki, że ta aż syknęła z bólu i odpowiedziała cicho:

– Niech mi mama głowy nie zawraca!… Nudzi mnie mama tylko!… Ja lubię pannę Melę, bo nie jest takie czupiradło, jak inne – szczebiotała złośliwie i uśmiechała się z naiwnością dziecięcą do Niedzielskiej, patrzącej na nią.

– Czekaj, rozmówimy się w domu! – powiedziała jeszcze ciszej matka.

– Dobrze, dobrze… zobaczymy mamusiu!

Rosińska zwróciła się do Stanisławskiego, który nic nie pijąc, siedział obok niej przez cały czas i rozmawiał. Zaczęła robić uwagi o Majkowskiej, z którą zawsze była na stopie wojennej, bo miały prawie jeden repertuar, a do tego Majkowska miała talent, młodość i piękność, więc Rosińską powoli odsuwano od ról ważniejszych. Gryzła się tem strasznie i robiła o to skandaliczne awantury, bo zazdrość i upokorzenie paliły ją niby ogniem. Znosiła nieopisane męki aktorki, której zaczynało brakować sił, głosu i warunków scenicznych, i kobiety starzejącej się, którą porzucano, jak sprzęt już nieużyteczny – dla innej, młodszej, zdolniejszej i piękniejszej.

Nienawidziła wszystkich młodych kobiet, bo w każdej przeczuwała rywalkę, złodziejkę wydzierającą jej role i publiczność.

Ach! ileż razy ona płakała łzami niewypowiedzianego bólu, kiedy w roli, w której kiedyś robiła furorę, schodziła teraz bez brawa ze sceny!… ile ją nocy bezsennych i gorzkich łez kosztowały powodzenia Majkowskiej – tego nikt nie wiedział.

W ostatnich czasach zbliżyła się do Stanisławskiego, bo odczuwała, że coś podobnego i w nim się dzieje; nie mówił jej tego, nie skarżył się nigdy, ale teraz, kiedy pochylił ku niej swoją chudą, żółtą twarz, pociętą drobniutkiemi, jak włosy zmarszczkami, w której żółtawe oczy płonęły ponuro; kiedy zobaczyła w nich jakiś okropny, męczący niepokój, jakąś myśl szalenie trapiącą i trzymaną w głębi i ten wyraz ust sinawych, gorzki, smutny i bezbrzeżnie znękany, była prawie pewną przypuszczenia:

– Nie tylko Majkowska… widzisz przecież, jak oni wszyscy grają!… co to jest ten ich teatr!…

– Czyś pan uważał, jak Cabińska grała dzisiaj?

– Czy uważałem?… ja to codziennie widzę, ja to dawno wiem, czem oni są… dawno!… Cóż to jest sam Cabiński?.. błazen, linoskok, któremu za moich czasów nie danoby grać lokaja!… A Władek! to artysta, co?… Bydlę, które ze sceny robi dom publiczny!… on grywa tylko dla swoich kochanek! Jego panowie są szewcami i fryzyerami, a jego fryzyerzy i szewcy są… andrusami z nad Wisły… Cóż oni wprowadzają na scenę?… Łobuzeryę, ulicę, szwargot, błoto… A Glas, co to jest?… Pijaczyna w życiu, to mniejsza, ale nie wolno prawdziwemu artyście włóczyć się z najwstrętniejszą hołotą po szynkach; nie wolno artyście wprowadzać na scenę czkawek pijackich, ani ordynarnego brutalstwa… Zobacz w Majstrze i czeladniku Żółkowskiego; to typ, skończony typ pijaka, wzięty szeroko i klasycznie; jest tam i giest i poza i mimika i jest szlachetność… Cóż Glas z tej roli robi?… robi brudnego, wstrętnego, zapijaczonego szewca najlichszego gatunku. To sztuka!.. A Pieś?… Pieś także nie lepszy, choć ma markę dobrego artysty… ale to nędza, wieczna partanina; ma humor na scenie taki, jaki mają psy, kiedy się gryzą, ale nie ludzki i nie szlachecki… i nie nasz!…

Zamilkł na chwilę i przetarł sobie oczy długą, chudą ręką, o węzłowatych cienkich palcach.

– A Krzykiewicz?… a Wawrzek?… a Razowiec?…to artyści, co?… Artyści!… Pamiętasz Kalicińskiego?… to był artysta?… starego Krzesińskiego, Stobińskiego, Felka, Chełchowskiego?… to mury łamać takimi artystami!… Czemże są ci nasi przy nich?… – pytał, nienawistnym wzrokiem wodząc po zgromadzonych – czemże jest ta banda szewców, krawców, tapicerów, fryzyerów… komedyanci, hecarze, błazny!… Tfu! na psa schodzi sztuka! Jeszcze za parę lat, kiedy my zejdziemy w dół, zrobią ze sceny szynk, cyrk, albo lamus publiczny.

Znowu zamilkł, bo dusiła go nienawiść bezsilna i gniew.

– Słyszysz?… oni mnie dają półarkuszowe role: starych dziadów, starych niedołęgów, mnie! słyszysz? mnie, com przez czterdzieści lat trzymał cały klasyczny repertuar… mnie! A! a!… syczał cicho, drąc sobie paznogciami ręce z bólu dzikiego. – Topolski!… Topolski jeden ma talent, ale co z nim robi?… Zbój jeden, syngalez, co dostaje epilepsyi na scenie, co gotów byłby nawet postawić na scenie oborę, jeżeli tego zechcą ci ich nowi autorowie… Nazywają to realizmem, a to jest tylko świństwem i łajdactwem!

– A kobiety?… zapominasz pan o kobietach!… Kto to grywa amantki i bohaterki?… kto jest w chórach?… szwaczki, kelnerki ostatnie… co sobie zrobiły z teatru parawan do nierządu. Ale to nic… potrzeba tego dyrektorom; co ich obchodzi, że nie mają talentu, inteligencyi, urody!… i grają, grają pierwszorzędne role; grywają bohaterki, a wyglądają jak pokojówki albo jak takie, co się włóczą po ulicach!… Byle handel szedł, byle pełno było w kasie, o to im idzie! – mówiła prędko i fala krwi zalała jej twarz, że poczerwieniała, pomimo grubej warstwy pudru i bielidła.

Umilkli oboje, bo im złość, nienawiść, ból skręcały i żarły wnętrzności. Nie byli w stanie znieść tego i zrozumieć i zgodzić się z tem, że ich czas przechodził, że wypierali ich nowi ludzie i nowe pojęcia; że sam ich wiek obezwładniał w tej walce ponurej i zaciętej, toczącej się bez słów i ciągle. Czepiali się ostatnich skrawków, jak topielcy. Krzyczeli na morze, że wieczny i bezustanny przypływ fal kształtował coraz inaczej brzegi. Czuli z niewypowiedzianą rozpaczą niemoc swoją, ubytek sił, zapadanie się w mroki niepamięci…

Inspicyent, który kiedyś był znanym bohaterem kilku teatrów, stara Mirowska, trzymana już teraz z łaski, przez wzgląd na jej wiek i świetną przeszłość – dopełniali obozu niedobitków starej gwardyi aktorskiej, walczącej w innych czasach, w czasach najświetniejszego rozkwitu sztuki aktorskiej – no i patrzącej na teraźniejszość sępiem okiem… Byli pod pomostem tonącego okrętu, więc nawet ich rozpaczliwych krzyków nikt nie słyszał.

Kotlicki kiwnął na Władka i zrobił mu miejsce obok siebie.

Władek, przechodząc, obrzucił Jankę ognistym wzrokiem i usiadł, trąc kolano, które mu dolegało, ilekroć siedział dłużej.

 

– Reumatyzm już jest, co?… a sława i pieniądze jeszcze daleko!… – zaczął drwiąco Kotlicki.

– I!… dyabli mi po sławie!… pieniądze to chciałbym mieć…

– Myślisz, że jeszcze kiedy mieć je będziesz?…

– Będę… wierzę w to głęboko. Chwilami zdaje mi się, jakbym je już czuł u siebie w kieszeni.

– Prawda, przecież matka ma dom.

– I… dzieci sześcioro i długów po kominy!… To nie to!… Ja je widzę gdzieindziej…

– Tymczasem, wedle starego zwyczaju, pożyczasz, gdzie się da, co?… – drwił dalej Kotlicki.

– Tobie przecież oddam i to w tym miesiącu, z pewnością.

– Poczekam nawet do komety z tysiąc ośmset dwunastego roku; będzie przechodzić w roku…

– Nie kpij… Ty jesteś okropny po prostu z drwinami swojemi. Kijem nie zrobiłbyś tyle ludziom krzywdy, co im robisz drwinami i cynizmem swoim.

– To moja broń! – odrzekł Kotlicki, ściągając brwi.

– Ożenię się może niedługo, to wszystkie długi spłacę…

Kotlicki gwałtownie się odwrócił, zajrzał mu w oczy i zaczął się śmiać swoim cichym, rżącym głosem, przekrzywiając pociesznie twarz.

– To jest blaga wprost genialna, jako pomysł; na nią możesz nawet naciągnąć jeszcze nie tylko swoje siostry, ale i swoją matkę; opatentuj ten pomysł i wyzyskaj…

– Na seryo myślę się ożenić… mam już coś upatrzonego: kamienica na Krzywem-Kole… panna lat dwudziestu, blondyneczka jasna, pulchniutka, zgrabna, rezolutna… Jeśli mi matka pomoże, to się ożenię jeszcze przed końcem sezonu.

– A teatr?…

– Założę towarzystwo… zrobię taką konkurencyę wszystkim dyrektorom, że ich dyabli wezmą!…

Kotlicki śmiał się znowu.

– Matka twoja jest za rozsądna i jestem pewny, że się nie da nabrać, mój piękny!… Co ty tak strzelasz oczami za tą kremową, hę?…

– O, to kokosowa niewiasta, bardzo piękna!…

– Tak, ale na taki kokos masz zęby trochę za słabe. Nie zgryziesz, a ząb stracić można…

– A wiesz, jak dzicy robią?… kiedy niema pod ręką noża albo kamienia, rozpalają ognisko, kładą kokos w ogień i pod działaniem ciepła sam się otwiera…

– A jak niema ognia, to co?… Nie odpowiadasz, mój sprytny?… To odchodzą, pocieszywszy się patrzeniem i myślą, że inni dadzą im radę…

Przerwało im rozmowę wejście właścicielki domu. Zrobił się rumor. Cabińska wyszła naprzeciwko niej z wyciągniętą ręką, z miną rozjaśnionego majestatu.

Właścicielka podnosiła do oczów binokle w złotej oprawie i spoglądała z wysoka na wszystkich.

– Bardzo mi przyjemnie!… bardzo mi miło!… – powtarzała z mdłym uśmiechem, wyciągając łaskawie rękę do przedstawionych sobie przez Cabińską osób.

Robiła minę wielkiej damy, chłodnej, wyniosłej i obojętnej, a żarła ją już od rana ciekawość zobaczenia bliżej tych kobiet, tak głośnych, o których życiu słuchała z oburzeniem niepokojącem kobiety, wychowanej i przebywającej w innym świecie.

Cabiński przybiegł do niej uśmiechnięty, z winem i ciastkami, ale Pepa prosiła już wszystkich do kolacyi.

Właścicielka usprawiedliwiała się ze spóźnienia, ale głos jej cienki ginął we wrzawie kilkudziesięciu osób, siadających do stołu. Usiadła na honorowem miejscu, obok Pepy, Majkowskiej i redaktora; Kotlicki usiadł na końcu stołu, obok Janki, a Władek przybiegł i wsunął się pomiędzy Jankę a Zielińską.

Wszyscy się lokowali jak mogli. Krzykiewicz tylko, człowieczek mały, grywający czarne charaktery, z kwadratowym podbródkiem i śpiczastą brodą, został poza obrębem stołu i grał rolę wice-gospodarza. Co chwila widać było jego żółciową jakby posklejaną z kawałków twarz, coraz w innej stronie pokoju.

Janka spoglądała po twarzach, powoli nabierających życia; milczenie i sztywność rozwiązywały się, oczy zaczęły świecić i połyskiwać.

Srebrne kandelabry, bukiety, koszyki do owoców, butelki – wszystko to tworzyło niby sieć, przez którą czerwieniły się coraz wyraźniej twarze towarzystwa.

Po pierwszych daniach i wódkach, zaczynała się zrywać wesołość, rozlegał się już miejscami śmiech lub dowcip, wypowiedziany po cichu.

Po toaście, wygłoszonym przez redaktora na cześć solenizantki, gwar buchnął jak potok i z siłą niepowstrzymaną zalał cały pokój…

Zaczęli wszyscy naraz mówić, śmiać się i dowcipkować. Upojenie zaczęło przysłaniać różową mgłą wesołości mózgi i przędło radość w sercach.

W połowie kolacyi zabrzmiał gwałtownie szarpnięty dzwonek w przedpokoju.

– Kto to może być? – zapytała Cabińska, przeglądając wszystkich.

Nikogo nie brakowało.

– Nianiu! niech niania idzie otworzyć.

Niania uwijała się około bocznego stolika, gdzie jadły dzieci; poszła zaraz i otworzywszy, wróciła.

– Któż tam przyszedł?…

– A nikt, ino ten żółtek niechrzczony! – powiedziała pogardliwie.

Najbliżsi wybuchnęli śmiechem na to określenie.

– A prawda, brak Golda!… kochanego i nieocenionego Golda!

Gold wszedł i kłaniał się towarzystwu, skubiąc rzadką, żółtą brodę.

– Jak się masz niechrzczony!

– Po szabasie już jesteś?…

– Hej, żyd! chodźno tutaj, jest dla ciebie koszerne miejsce.

– Kasyerze!… perło kasyerów, chodź do nas!…

– Fundamencie towarzystwa!

Kasyer wciąż się kłaniał i witał ze wszystkimi, nie zważając na grad złośliwych docinków.

– Pani dyrektorowa mi daruje, że się spóźniłem, ale to moja rodzina mieszka na Szmulowiźnie, musiałem istotnie siedzieć z nimi do końca święta.

– No i kugiel i szabasówka tak ci smakowały, żeś się nie spieszył na katolicką kolacyę…

– Siadaj pan. Jeżeli jeść pan nie chcesz, to pić ci przecież wolno – zapraszał Cabiński, robiąc mu miejsce obok siebie.

Gold ulokował się ostrożnie, uśmiechając się do wszystkich, gdy tymczasem drwiny, coraz złośliwsze i pogardliwe spojrzenia leciały gradem na jego kędzierzawą, semicką głowę.

Nie zważał na to i zabrał się do jedzenia. Był klasycznie wytrzymałym na ataki podobne i obelgi, których mu nigdy nie szczędzono, mszcząc się za jego łajdactwa i lichwę.

Kiedy trochę zapomniano o nim, zabrał głos.

– Przyniosłem najświeższą wiadomość, bo widzę, że jeszcze nikt nie wie…

Wyjął gazetę z bocznej kieszeni i czytał głośno:

– „Panna Śniłowska, znana i utalentowana artystka scen prowincyonalnych, grywająca pod pseudonimem „Nicolety”, uzyskała pozwolenie na debiuty w teatrze warszawskim. Artystka wystąpi po raz pierwszy w nadchodzący wtorek w Odecie Sardou. Mamy nadzieję, że dyrekcya, angażując p. S. zrobi bardzo cenny nabytek dla sceny”.

Schował gazetę i spokojnie jadł dalej.

Towarzystwo osłupiało na razie, usłyszawszy tak dziwną wiadomość.

– Nicoleta na warszawskiej scenie!… Nicoleta debiutuje!… Nicoleta!?… – szeptali przyciszonymi głosami, zdziwieni, dotknięci i poruszeni do żywego usłyszaną przed chwilą wieścią.

Wszyscy zaczęli spoglądać na Majkowską i Pepę, ale obie milczały.

Majkowska miała wyraz twarzy pogardliwy, a Pepa, nie mogąc ukryć złości wewnętrznej, szarpała bezmyślnie koronki u rękawów…

– Pewnie błogosławi teraz tę hecę, przez którą od nas wyleciała; to jej pomogło – powiedział ktoś.

– Albo talent!… – dorzucił umyślnie Kotlicki.

– Talent?… – zawołała Cabińska – Nicoleta i talent!… ha! ha! ha!… Ależ ona pokojówki grać u nas nie mogła!

– Ale w warszawskim teatrze będzie grywać drugie role.

– Warszawski teatr! warszawski teatr! to jeszcze gorsza szopka! – zawołał Glas.

– Ho! ho! wielki mi cymes, teatr warszawski i tamci ich aktorzy!… wielka mi rzecz!… Powiedzcie to tym, co nie znają go dobrze!… – krzyczał rozczerwieniony Krzykiewicz, nalewając wina właścicielce domu.

– Płaćcie nam tylko takie gaże, a zobaczycie, czem jesteśmy!

– Prawda. Pieś ma racyę… Kto może myśleć tylko o sztuce, jeżeli mu ciągle brak na życie, na komorne, jeżeli codziennie musi żreć się z nędzą, czy to usposabia do dobrej gry?…

– Fałsz! Toby znaczyło, że można zrobić artystą pierwszego lepszego pastucha, któremu tylko da się jeść! – zawołał przez stół Stanisławski.

– Bieda, to ogień, co spala drzewo, puch i wszelkie śmiecie, ale metal szlachetny wychodzi z niego jeszcze czystszym – mówił prędko Topolski.

– Gadanie… Wychodzi nie czystszym, tylko bardziej okopconym i potem rdza zjada go jeszcze prędzej… Butelka nie dlatego jest coś warta, że w niej mógł być najwspanialszy tokaj, tylko dlatego, że tam jest w niej pełno sznapsa, psia twarz!… – bełkotał niewyraźnie Glas.

– Warszawski teatr! Boże kochany! przecież tam, oprócz dwóch, trzech osób, to nędza sama, której nikt nie chciał już na prowincyi!…

– Tak, tak, psia twarz! aktorzy, co nie potrafią zagrać nowej sztuki w dwa dni, o jednej próbie, co najmarniejszej operetki nie ugryzą!… Niech ich kaczusie zdziobią, psia twarz!… jak mówi nasz kochany Cabiński. Panowie, proszę o głos! – wołał pijany zupełnie Glas, chcąc się unieść z krzesełka.

– Niechby nas tak prasa wzięła w opiekę, niechby do nas robiła taką codzienną nagankę publiczności, niechby o nas codziennie pół szpalty zapisywała!…

– No, to cóż?… i tak zostałbyś tylko Wawrzeckim!

– Tak, ale przyszłaby publiczność i zobaczyła, że ten Wawrzecki nie jest wcale gorszym, a może nawet lepszym od tych patentowanych znakomitości.

– Psia twarz, panowie, proszę o głos! – szeptał Glas, napróżno starając się oderwać od krzesełka i utrzymać na nogach.

– Publiczność!… publiczność, to stado baranów: tam leci, gdzie chcą owcarze.

– Nie mów tak, Topolski…

– Nie sprzeczaj się, Kotlicki! Ja ci powiem, że publiczność jest głupia, ale i ci jej pastuchy jeszcze głupsi!… A to na co chcecie, żeby chodziła podziwiać, przecież to niema sensu! Teatr obecny, czy to będzie Cabińskiego, czy warszawski, albo „Komedyi Francuskiej” – jest szopką, teatrem maryonetek, zabawką dla dzieci, albo dla tłumu! – mówił przez stół Topolski do Kotlickiego, uśmiechającego się ironicznie.

– Jakiegoż ty chcesz teatru, co?…

– Psia twarz, panowie, proszę o głos – mruczał już prawie niedosłyszalnie Glas, opierając się ciężko na stole i mętnym wzrokiem patrząc w świece.

– Glas, idź spać, bo jesteś pijany! – powiedział mu ostro Topolski.

– Ja jestem pijany?… psia twarz, proszę o głos… ja jestem pijany?!… – mruczał rozczerwieniony Glas.

Podnosiły się głosy coraz namiętniejsze przeciwko teatrowi warszawskiemu. Zapanował gwar nieopisany. Ale czuć było we wszystkich głosach protestu, drwin, wyrzekań się, w spojrzeniach, rozpłomienionych winem i wódką, w twarzach nagle poruszonych, że ten teatr, nienawidzony tylko pozornie, tkwi głęboko w każdej czaszce i w każdem sercu tli się ciągle pragnienie dostania się do niego, że panuje nad ich duszami, niby majak ziemi obiecanej.

Pito coraz bardziej i przesiadano się, gdzie komu było wygodniej.

Władek usadowił się pomiędzy Majkowską a właścicielką domu i z tą ostatnią puścił się we flirt.

Mimi, podochocona i rozbawiona, podeszła do Kaczkowskiej, z którą już przez stół zamieniała spojrzenia i pojedyncze, bardzo życzliwe słowa. Siedziały teraz obok siebie, trzymając się w pół i całując się co chwila z serdecznością przyjaciółek.

Janka, która tylko krótkiemi zdaniami odpowiadała Kotlickiemu, bo z największą uwagą patrzyła i słuchała rozmów, zobaczywszy Mimi w takiej serdecznej komitywie z Kaczkowską, spojrzała zdumionym i pytającym wzrokiem na Kotlickiego.

– Dziwi panią, że się całują?… – powiedział.

– Onegdaj tak strasznie się pogniewały, że myślałam, że pomiędzy niemi niemożebną jest zgoda…

– E… to była sobie tylko taka komedya, zagrana nieźle w chwilowem usposobieniu…

– Komedya?… proszę pana, a ja myślałam, że…

– Że się pobiją, bo przecież i to się trafia za kulisami pomiędzy najpierwszemi i najserdeczniejszemi. Z jakiej planety, u Boga, spadła pani do teatru, że się pani dziwi ludziom i komedyanctwu?…

– Przybyłam ze wsi, gdzie się nie słyszy nic prawie o artystach, tylko o teatrze samym – odpowiedziała po prostu.

– A to przepraszam… Teraz rozumiem zdumienie i pozwolę sobie objaśnić panią, że te wszystkie kłótnie, hałasy, intrygi, zazdrości, bójki nawet, to tylko nerwy, nerwy i nerwy! które wszystkim grają, jak fortepian rozklekotany, za najmniejszem dotknięciem. Łzy są chwilowe, gniewy chwilowe, nienawiści chwilowe, a miłości co najwyżej tygodniowe. Jest to komedya życia rozdenerwowanych, grana stokroć lepiej, niż ta sceniczna, bo instynktowo. Pozwolę obie określić tak: że wszystkie kobiety w teatrze, to histeryczki, a mężczyźni, mniejsi lub więksi – neurastenicy. Tutaj, pani, jest wszystko, tylko niema ludzi – szepnął ciszej, pokazując spojrzeniem po wszystkich. – Pani dawno w teatrze?…

– Pierwszy miesiąc.

– To nic dziwnego, że jeszcze wszystko panią dziwi, zdumiewa, irytuje; że wiele rzeczy, widzianych tutaj, oburza panią i może nawet przejmuje wstrętem; ale jutro, za miesiąc, za cztery najdalej, już pani nie zobaczy nic dziwnego; wszystko się wtedy wyda zwykłem i naturalnem.

 

– Czyli, że zostanę taką samą histeryczką – podchwyciła wesoło.

– Tak. Słowo pani daję, że z całą szczerością mówię: tak! Pani sądzi, że w tym świecie można bezkarnie istnieć i nie stać się tem, czem wszyscy… jest to konieczność naturalna. Może to rozszerzymy nieco, żeby się lepiej przekonać, dobrze?…

– Z przyjemnością słucham i nic już nie mówię.

– Na wsi się pani chowała, więc musi pani znać lasy… Otóż, proszę, niech sobie pani przypomni dobrze drwali: czy nie mają oni w sobie coś z tego lasu, który ciągle rąbią, bywają sztywni tak samo, robią się mocni, ponurzy i obojętni. Po paru latach przebywania w lesie, mają już nietylko w konturach, ale i w spojrzeniu tę twardość drzewa i cichą melancholię wegetacyi… A rzeźnik?… człowiek, który ciągle zabija, ciągle oddycha świeżem mięsem i krwią dymiącą, nie ma później tych samych cech, co i pomordowane przez niego bydlęta?… ma, i powiem, że jest sam bydlęciem. A chłopi?… zna pani dobrze wieś?…

Janka skinęła głową potwierdzająco i słuchała.

– Niech pani sobie uprzytomni pola zielone, na wiosnę, złotawe latem, szaro-rdzawe, omotane posępnością – jesienią; białe, twarde, dzikie pustką – zimą; niech teraz pani patrzy, jakim jest chłop od urodzenia aż do śmierci. Mówimy o przeciętnych, normalnych chłopach. Chłopak, to będzie dziki, rozkiełznany źrebiec, to będzie siła przyrody wiosennej. Chłop w rozwoju – to lato, to mocarz fizyczny, twardy jak ziemia, spieczona słońcem lipcowem, szary jak jego ugory i pastwiska, powolny jak dojrzewanie zbóż… Jesieni zupełnie odpowiada starość chłopska, ta rozpaczliwa, brzydka starość, co ma oczy wyblakłe, cerę ziemistą, jak podorówki, brak jej sił, w łachmanach, jak ziemia, z której już wydarto większość płodów, że tylko gdzieniegdzie żółcą się poschłe łodygi pól kartoflanych; wylega się pod przyźbami, nie myśli, nie czeka, nie raduje się… on już zwolna powraca do ziemi, co sama głuchnie po zbiorach i w bladem słońcu jesieni stoi cicha, zadumana i senna… Później przychodzi zima; chłop się kładzie w białej trumnie, nowych butach i czystej koszuli do tej ziemi, która się pewnego poranku tak samo wyświąteczniła śniegiem i zasnęła, a której życiem on żył, którą bezwiednie i dziko kochał i razem z nią umiera, tak samo zimny i twardy, jak te zagony ścięte mrozem, co go żywiły. Pani! to nie jest człowiek taki jak my, on się nie oderwał od ziemii ma jej wszystkie cechy nieprzekształcone i ziemia go urobiła na swoją modłę…

Zamyślił się na chwilę, a potem mówił w dalszym ciągu:

– A pani nie chciałabyś być histeryczką i zostać w teatrze i grać i być aktorką… to niemożliwe! To życie wśród mar, to codzienne odtwarzanie coraz innych ludzi, uczuć i myśli na tej ruchomej powierzchni wrażeń, wśród sztucznych podniet, otoczeń, zachwytów, bólów, uniesień i miłości, zbrodni i poświęceń – to musi przekształcić każdego człowieka, zburzyć jego dawną osobowość, przekuć, a raczej tak rozmiękczyć duszę, że na niej wszystko się odciśnie. Musisz pani być kameleonem: na scenie – dla sztuki, w życiu potem – z konieczności, bo inną być nie potrafisz… Artyzm, to ta szalona ruchliwość wrażliwości mózgowej i czuciowej, co wszystko wchłania i rozlewa się na wszystko, i dąży przedewszystkiem do tego, żeby swoje ja zatracić. Gdzież tutaj miejsce – bo mówię o aktorach – na indywidualizm życiowy, na świadomość ogólniejszą i jakąbądź równowagę, gdy się pomieszają wszystkie stany scenicznych nastrojów z własnymi tak ściśle, że się nie wie, gdzie się zaczyna moje własne ja, a gdzie komedyowe, artystyczne, to jest: wyobrażeniowe?… Ludzie ci też żyją resztkami rozprzężonej jaźni, są jakby własnymi cieniami…

– Czyli, mówiąc po prostu, trzeba zwyrodnieć, aby módz zostać artystą – dopowiedziała Janka.

– Tak, bez entuzyazmu niema sztuki; bez pewnego zapamiętania się niema artysty!… Ale po co ja to mówię pani?… Temu, kto się wybiera w daleką drogę, nie powinno się naprzód pokazywać wszystkich niebezpieczeństw, bo przez to może nie dojść…

– Ja sądzę, że świadomość tych niebezpieczeństw dodaje siły.

– Nigdy. Osłabia… tak, rozumowanie osłabia wolę. Patrzeć od razu na wszystko, to tyle, co nie wiedzieć nic i stanąć w połowie drogi i rozglądać się bezradnie… Najlepiej jest nic nie wiedzieć, tylko mieć siły i iść naprzód…

– Można się przez to nie obliczyć z siłami i paść w pół drogi…

– To i cóż?… inni, drudzy dojdą z pewnością i przekonają się, że nie warto było iść… że nie warto dążyć do niczego, że nie warto ani jednego wysiłku podnieść, ani jednej łzy wylać, ani jednej przykrości znieść… bo wszystko urojenie i urojenie…

– Boję się zrozumieć… – szepnęła Janka.

– Lepiej, abyś pani nie zrozumiała, abyś nigdy nie pytała, po co i dlaczego?… Lepiej jest być bydlęciem, niż człowiekiem, niech mi pani wierzy…

Zamilkli.

Jance zimno się zrobiło i przykro; myślała nad jego ostatniemi słowami – i ten dawny, jeszcze z Bukowca strach przed czemś nieznanem, przejmował ją, ale starała się go pozbyć – i zaopatrzona w szeregi świec – leciała w jakąś dal ogromną, pełną ciszy i szczęścia…

Kotlicki oparł się jedną ręką o stół i zapatrzył się w kryształowe karafki z arakiem. Nalewał sobie kieliszek po kieliszku, pił i zadumywał się w nudzie, co go ściskała jakimś bólem tępym i niespokojnością… Znudziła go rozmowa z Janką – opowiadał, ale był zły na siebie, że tak wiele zachciało mu się mówić. Jego twarz żółta, obsypana piegami i pokryta czerwonawym, krótkim włosem, twarda w wyrazie, cała w liniach, w krwawym refleksie karafki z arakiem, podobną była do łba końskiego.

Spoglądał na Jankę i czuł, że w nim zaczyna wrzeć złość jakaś cicha, bo widział w jej twarzy tyle siły, zdrowia wewnętrznego, pragnień, marzeń i nadziei, że aż szepnął z głuchą niechęcią:

– Po co?… po co?…

I wychylił znowu kieliszek wina, wsłuchując, się w gwar ogólny.

Była to już wrzawa pijacka. Głosy brzmiały chrapliwie, twarze były czerwone i oczy błyszczały przez sinawą mgłę odurzenia alkoholem, a niejedne usta już bełkotały niewyraźnie i bez związku. Wszyscy mówili, nie dbając, czy ich kto słucha; wszyscy dowodzili z siłą, kłócili się głośno, klęli bez ceremonii, krzyczeli lub śmiali się bez powodu, chwilami wybuchała zwierzęcość brutalna…

Świece dopalały się prawie; zmieniono je na świeże. Szary świt blizkiego dnia wpływał przez trzcinowe story cienkiemi smugami i poszarzał ton świateł.

Zaczęto wstawać od stołu i rozchodzić się po pokojach.

Cabińska, a za nią kilka kobiet, poszły do buduaru na herbatę, którą już roznoszono w filiżankach.

W pierwszym pokoju urządzono na prędce kilka stolików i zaczęto grać w karty.

Tylko Gold siedział jeszcze przy stole i jadł, opowiadając coś Glasowi, który się tak upił, że bał się poruszyć z krzesła, aby nie upaść.

– To biedni ludzie… Siostra moja jest wdową i ma sześcioro dzieci; ja jej pomagam jak mogę, ale czy ja dużo mogę?… a dzieci rosną i coraz więcej potrzebują – opowiadał Gold.

– To więcej nas okradaj, psia twarz!… bierz większe procenta i pomagaj tym swoim parchom.

– Starszy pójdzie na medycynę, młodszy chodzi do sklepu, a reszta jeszcze drobiazg i takie to słabe, chorowite, że aż strach!

– Potop je, jak szczeniaki, psia twarz!… potop i basta! – mruczał nieprzytomny już prawie Glas.

– Jesteś pan bardzo pijany… – szepnął Gold pogardliwie. – Pan nie masz pojęcia, co to są za dzieci!… co to są za kochane, dobre dzieci! Ja się stamtąd nigdy wyrwać nie mogę…

– Ożeń się, będziesz miał bachory swoje własne, psia…

Czkawka zaczęła go męczyć.

– Nie mogę… muszę wpierw te wyprowadzić w świat – szeptał Gold, biorąc szklankę z herbatą w obie ręce i popijając ją małymi łykami. – Muszę je wyprowadzić na ludzi – dodał i oczy mu się zamgliły głęboką radością tego kochania.

Krzykiewicz, przechodząc potrącił Golda tak silnie, że ten aż syknął z bólu, ale uśmiechał się do tej swojej myśli o gromadce siostrzeńców.

Krzykiewicz, jak najprzytomniejszy, bo nigdy nie mógł się upić, nie przeprosiwszy nawet Golda, pobiegł dalej.

Podchodził do gromadek, jakie się potworzyły, zniżał swoją śpiczastą głowę, rzucał kilka słów i szedł dalej. Intrygował; wygadywał okropności na zbytek Cabińskiego i roznosił w tajemnicy nowinę, że Ciepiszewski zakłada towarzystwo; dawał do zrozumienia, że wie bliższe szczegóły.