Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IX

W kilka dni po przedstawieniu Chamów, którzy nie schodzili z afisza, ale coraz mniej przyciągali widzów, Głogowski przybiegł do Janki.

– Co się z panem dzieje?… – zawołała, wyciągając przyjaźnie rękę do niego.

– Nic, tylko miałem mały „katzenjamer” przez kilka dni po tej bibce, no… i poprawiłem trochę sztukę… Czytałaś pani krytyki?…

– Czytałam trochę.

Zarumieniła się na przypomnienie tego wieczoru, bo do dzisiaj zapomnieć go nie mogła. Trapiła ją myśl, iż prawdopodopnie cały teatr wie już o tem, że pojechała razem z Kotlickim; ale nie myślała protestować, i objaśniać nikogo, tylko nosiła głowę jeszcze wyżej i mniej się odzywała do swoich koleżanek.

– Przyniosłem wszystkie pisma z recenzyami o mojej sztuce. Przeczytam, żebyś pani miała godzinę szczerej wesołości.

Zaczął czytać.

Jeden z poważnych tygodników twierdził, że: „Chamy” to sztuka bardzo dobra, oryginalna i przepysznie realistyczna, której autor ma talent wielki i świetną przyszłość przed sobą; że z Głogowskim zjawił się nareszcie prawdziwy dramaturg, który w stęchłą i anemiczną atmosferę naszej twórczości dramatycznej wpuścił prąd świeżego powietrza, dał prawdziwych ludzi i prawdziwe życie; szkoda tylko, że wystawienie było niżej krytyki, a gra, z małym wyjątkiem skandaliczna”.

Drugi tygodnik, niemniej poważny, twierdził: „Autor Chamów ma istotnie talent do pisania… nowel, których kilka stworzył, ale sceny nie powinien tykać, to nie jego dziedzina; brak mu zupełnie nerwu teatralnego, przez co ludzie jego sztuki są manekinami, a życie i pojęcia, jakie przedstawia, to nie życie naszych chłopków, ale co najmniej, papuasów” i t. d.

Sprawozdawca jednego z najpoczytniejszych pism codziennych gadał przez dwa dni w odcinku: o dziejach teatrów we Francyi, o aktorach w Niemczech, o sztuce stosowanej w Norymberdze… Mówił o wpływie dodatnim krytyki na jakość twórczości dramatycznej: opowiadał o nowościach teatralnych, rzucał co dwa wiersze w nawiasach: widziałem go w „Odeonie”… słyszałem w „Burgu”… podziwiałem takę grę w Londynie… Przytaczał rozmaite anegdoty teatralne, wychwalał aktorów zmarłych przed pół wiekiem, przypominał przeszłe czasy sceny, w kilkunastu wierszach mówił o czerwonych łachmanach radykalizmu, jaki się na sceny przedzierać zaczyna, chwalił z ojcowską pobłażliwością aktorów, grających Chamów, chwalił Cabińskiego, i zakończył, że chyba o samej sztuce powie wtedy, jak autor napisze drugą, bo tę, można tylko wybaczyć początkującemu autorowi.

Drugi dziennik pisał: że sztuka jest idyotyczna wprost jako teza i jako robota, że cynizm podobny i brutalstwo, z jakiem autor wyszydza „podstawowe” idee, przechodzi nawet to, co widzieć tylko można w importowanych ze strupieszałej Francyi płodach; ale co tamtym można wybaczyć, bo… (tu następowała cała szpalta objaśnień i przyczyn, dlaczego Francuz może pisać łajdactwa), tego płazem swojskiemu autorowi puścić nie można… I na to, żeby autor ośmielił się tak pisać, tak obniżać etyczne ideały życia, siać nienawiści, pluć na najświętsze każdemu sercu polskiemu rzeczy, trzeba tylko być… (tu następowały kropki i przejrzyste metafory, a znaczyły łajdakiem).

Trzeci twierdził, że sztuka wcale jest niezłą, a byłaby wprost doskonałą, gdyby autor chciał w tym wypadku szanować tradycye i dorobił muzykę i tańce.

Czwarty stanął na wprost przeciwnem stanowisku, bo twierdził, że sztuka stanowczo jest nic nie wartą, jest świństwem, ale autor ma przynajmniej tę zasługę, że ustrzegł się szablonu i nie wprowadził śpiewów i tańców, które zawsze obniżają wartość sztuk ludowych.

W piątym napisał specyalista od teatrów ogródkowych sto wierszy, takich mniej więcej: Chamy pana Głogowskiego – hm!… niezła rzecz… byłaby nawet zupełnie dobra… ale… chociaż znowu zważywszy… swoją drogą… trzeba mieć odwagę powiedzieć prawdę… W każdym razie… bądź co bądź… z małem zastrzeżeniem autor ma talent. Sztuka jest… hm… jakby tu określić?… Przed dwoma miesiącami pisałem już coś o tem, więc ciekawych odsyłam tam… Grali znakomicie!… I przepisał cały afisz, stawiając obok nazwiska każdej aktorki jakiś słodki epitet, miłe słówko, grzeczne określenie, dwuznacznik melancholijny i frazes…

– Co to jest?

– Libretto do operetki; dać tytuł: Krytyki teatralne, podłożyć muzykę i heca taka, że naród będzie chodził, jak na odpust…

– A cóż pan na to?

– Ja?… a no, nic!… Odwróciłem się do nich plecami, a ponieważ mam pyszny plan nowej sztuki, zabieram się zaraz do roboty. Dostałem korepetycye w Radomskiem i wyjadę tam na całe pół roku. Czekam właśnie ostatecznego zawiadomienia.

– I koniecznie musi pan wyjechać?…

– Muszę!… przecież utrzymuję się tylko z korepetycyi. Dwa miesiące siedziałem bez zajęcia. Spłukałem się na czysto: sztukę wystawiłem, kłaniałem się publiczności, używałem Warszawy, a teraz basta! Kurtyna na dół, bo przygotować trzeba drugą farsę. Do widzenia, panno Janino! Przed odjazdem wpadnę tu, albo do teatru.

Ścisnął jej rękę, zawołał: „niech zdechnę” i wybiegł.

A Janka posmutniała. Tak się przyzwyczaiła do Głogowskiego, do jego dziwactw, paradoksów i do tej szorstkości, która ukrywała tylko wrodzoną nieśmiałość i delikatność przesubtelnioną, że się jej zrobiło przykro, iż zostanie sama.

Teraz, kiedy wyjeżdżał, zrozumiała, że samo zajęcie się teatrem nie wystarczy jej i czuła coraz bardziej potrzebę serdecznego zbliżenia się do jakiejś duszy ludzkiej, gdyż zaczynało być jej źle.

Nie miała już swoich pieniędzy, tylko żyła naprawdę z teatru.

Nie śmiała wyznać przed sobą, ale przy każdej prośbie o pieniądze, przypominał jej się dom i te czasy, w których nie potrzebowała o niczem myśleć, bo wszystko miała. Upokarzała ją bardzo ta prawie żebranina codzienna o marne kilkadziesiąt kopiejek, ale nie było rady, chyba taka, jaką czytała ciągle w siwych oczach Sowińskiej, i widziała w życiu koleżanek, które po każdem takiem uświadomieniu, traktowała pogardliwiej. Odpłacano się jej w dwójnasób. Wygadywano niestworzone rzeczy na temat jej nocnych wycieczek i dziwacznych przyzwyczajeń, bo od jakiegoś czasu prawie codziennie musiała chodzić po ulicach przez kilka godzin z rzędu, ażeby uspokoić się, ażeby choć w części zadość uczynić wprost szalonej chęci ruchu nieustannego, potrzebie przerzucania się z miejsca na miejsce, i codziennie prawie musiała iść wieczorem na plac Teatralny.

Jeżeli jej było bardzo pilno, to przechodziła tylko przez plac, spoglądała na teatr Wielki i szła do domu, a jeśli miała czas, to siadała na skwerze, albo na ławce przy budce tramwajowej i patrzyła stamtąd na szeregi kolumn, na wyniosłe i czyste profile frontu, i tonęła w rozmarzeniu… Nie myślała, dlaczego to robi; czuła tylko, że ją nieprzeparcie ciągną te mury… Miała chwile prawdziwej i głębokiej przyjemności, kiedy przechodziła pod kolumnadą, albo gdy w ciszy jasnej nocy przypatrywała się szaremu, długiemu korpusowi.

Mówił do niej ten kamienny olbrzym, słuchała szeptów, co płynęły stamtąd, ech i dźwięków; rozcieńczone w mroku i widzialne tylko dla jej duszy odbicia scen, niedawno tam odgrywanych, przesuwały się przed jej wyobraźnią. Kochała ten gmach… więcej, ona go uwielbiała; był dla niej kultem, modliła się do niego rozmarzeniem i niejasnemi, niesformułowanemi w żadną ideę myślami.

Marzenia jej zaczynały przybierać czasami formy prostego rozprężenia mózgowego. Była to burza, która w mgnieniu oka chciała posiąść świat cały, a którą pierwsza lepsza wyniosłość zmuszała do wyczerpywania sił, a ladajaki konduktor mógł sprowadzić do ziemi.

Marzyła i dlatego jeszcze, żeby nie czuć biedy, bo druga połowa sezonu, pod względem kasowym, była o wiele gorsza od pierwszej. Publiczność przychodziła coraz nieliczniej, przeszkadzały ciągłe deszcze i zimne wieczory; ma się rozumieć, że i akonta były kwadratowo mniejsze.

Bywało i tak, że Cabiński w połowie przedstawienia zabierał kasę i wynosił się, udając chorego i zostawiając zaledwie kilkanaście rubli na podział kilkudziesięciu osób, a złapany przed ucieczką, płakał prawie na nędzę i narzekał:

– Garstka osób… połowa biletów frejowych do tego; jak dzieci kocham, połowa frej… Cóż ja zrobię?… sam nie mam na komorne, no groszem po prostu nie śmierdzę!… Spytajcie się Golda; on was niesprzedanymi biletami przekona. Z torbami pójdę, jak takie powodzenie będzie dłużej!.. Chodźcie do kasy, jeśli co jest… dam.

I jeśli przyprowadzał kogo do kasy, pod ramię, po przyjacielsku, było to umówionym znakiem dla Golda, że pieniędzy ma nie być; jeśli zaś nie, to kasyer robił skłopotaną minę i narzekał:

– Na gaz nie wystarczy… a gdzie teatr, gdzie rekwizyta?… No po prostu na koszta niema.

– Daj pan cokolwiek… Może się dzisiaj czego nie dopłaci… – wstawiał się niby Cabiński.

Zostawił kwit na wydanie pieniędzy i odchodził.

Zawsze prawie tak się nieszczęśliwie składało, że Gold nie miał w całości takiej sumki, na jaką kwit był wystawiony. Choćby kilkanaście kopiejek, ale brakować musiało. Wymyślali mu od parchów i złodziei, ale każdy brał, bo inaczej mógłby nic nie dostać.

Gold udawał obrażonego i odwoływał się zwykle do dyrektorowej, przesiadującej zawsze w kasie, ile razy nie grała.

Cabińska wtedy powstawała ostro na aktorów i głośno mówiła o uczciwości Golda, który z takiej małej pensyi, jaką miał, pomagał jeszcze siostrze. Gold promieniał na przypomnienie siostry; oczy przebłyskiwały mu tkliwością i wtedy gorąco zapewniał, że brakujące pieniądze dopłaci jutro z pewnością, ale nie dopłacał.

W teatrze zaczynały się awantury, ogólne kłótnie z dyrekcyą i zrywanie przedstawień. Większość towarzystwa chodziła zgryziona ciągłem niepowodzeniem i biedą. Coraz więcej projektów na nowe towarzystwa snuło się po mózgach i coraz częściej naradzano się przy czarnej kawie w cukierni na Nowym-Świecie.

Przedstawienia zbywano wprost, byle prędzej, bo rozprężenie, z powodu jawnych złodziejstw Cabińskiego, było coraz większe, a przytem bliskość wyjazdu z Warszawy, długi, w jakich wszyscy tonęli, nadchodząca zima i troski o zaangażowanie się, nie usposabiały nikogo do gry.

 

A Cabiński wciąż wyrzekał, całował, obiecywał i nie płacił.

Tak się umiał ułożyć, tak doskonale grał zatroskanego o byt wszystkich, że Janka, odczuwając jego kłopoty i wierząc mu, nie śmiała nieraz wspominać o pieniądzach; wiedziała zresztą, że pomiędzy dyrektorstwem toczyła się ciągła walka o wydatki i że niania bardzo często za własne oszczędności kupowała dzieciom rozmaite rzeczy, a Cabińska dwa razy dłużej niż zwykle przesiadywała w cukierni, ażeby nie słyszeć narzekań i nie spotykać się często z towarzystwem.

Tak się składało, że Janka z jednych narzekań na biedę, wpadała w drugie, bo M-me Anna przy każdym obiedzie opowiadała o coraz większej drożyźnie i o podniesieniu komornego.

Janka nie mogła jeść, słysząc te utyskiwania, bo była winna za pół miesiąca i nie miała czem zapłacić.

Bieda powolnie, ale coraz ciaśniejszem kołem ją otaczała i zaczęła jej twarz powlekać wyrazem ustawicznej troski.

Nie przynoszono już jej śniadań, zapominano czyścić bucików, dawać lampy wieczorem, i tych tysiącznych drobnych uchybień i lekceważeń zbierało się tyle, że ilekroć przychodziła na obiad i siadała do stołu ze źle skrywanym wstydem i obawą, drżała na każde głośniejsze słowo M-me Anny, patrzyła z niepokojem w twarze siedzących, gdyż zdawało się jej, że we wszystkich oczach czyta niechęć do siebie i pogardę, albo ten wyraz litościwy ludzi, mających zawsze pieniądze, i wyrazu tego lekceważenia bała się strasznie.

Na zewnątrz zrobiła się powolniejszą, ale w niej samej toczyła się smutna, wyczerpująca jej siły walka pomiędzy marzeniami o sztuce, o sławie, a uczuciem nędzy. Zaczynała się czegoś bać i ze strachem spoglądała przed siebie.

Przytem miasto dusiło ją coraz bardziej. Dusiły ją mury domów, onieprzytomniał ten wieczny chaos i pośpieszna bieganina miejskiego życia, które jej sprawiało obrzydzenie, bo zobaczyła, że jest bardzo jeszcze płytkiem, bardziej rozklasyfikowanem i bardziej nudnem niż na wsi. Tu każdy był niewolnikiem swoich własnych potrzeb, dla zaspokojenia których pracował, kradł, oszukiwał i pośpiesznie pchał taczkę swojego życia…

Męczyła się jeszcze więcej swojem położeniem wskutek tego, że nie mogła odosobnić się od ludzi, jak to robiła w Bukowcu po każdej kłótni z ojcem; nie mogła poszaleć z wichrami i uspokoić się wewnętrznie wyczerpaniem fizycznem.

Chodziła po mieście, ale wszędzie za wielu spotykała ludzi. Byłaby się chętnie zwierzyła Głogowskiemu ze wszystkiego, co ją trapiło, ale nie śmiała; duma wstrzymywała ją od tego. Głogowski zdawał się odgadywać jej położenie, a przynajmniej zgryzoty, i ciągle jej przypominał że powinna mówić przed nim wszystko… wszystko… Nie powiedziała.

Przebywała w mieszkaniu o ile można najmniej, a ile razy wchodziła starała się to robić tak cicho, żeby nikt nie słyszał, żeby nikomu się nie narazić i nie wywołać rozmowy o swoim długu.

Nie to ją przerażało, że jutro może się znaleźć na bruku, ale to, że M-me Anna, albo Sowińska mogą jej powiedzieć krótko: „Zapłać pani, coś winna!” a ona nie będzie mogła zapłacić…

A chwila ta przyszła nareszcie.

Jedząc tego dnia obiad, wiedziała już, że ją to spotka dzisiaj nieuchronnie, choć Stępiński, M-me Anna, a nawet Sowińska, byli w doskonałych humorach; ale schwyciła jedno spojrzenie M-me Anny, przy rozlewaniu zupy; i przeczytała w niem wszystko.

Jadła wolno, bo taka trwoga szarpała jej sercem, że połykała z trudnością i siedziała przy stole jak mogła najdłużej, byle odwlec trochę jeszcze tę spodziewaną rozmowę, ale wkońcu musiała iść do swego pokoju.

Przyszła zaraz za nią M-me Anna i z miną najswobodniejszą opowiadać zaczęła o jakiejś fantastycznej klientce, a potem, przeskakując nagle z przedmiotu, jakby sobie dopiero przypomniała, rzekła:

– Ale, ale!… może mi pani da za te pół miesiąca, bo dzisiaj muszę płacić komorne.

Janka zbladła i ledwie potrafiła wykrztusić:

– Nie mam dzisiaj…

Chciała jeszcze coś mówić, ale zabrakło jej głosu.

– Co to jest: nie mam?… Proszę o moją należność!… Pani nie myśli przecież, że ja mogę żywić kogoś darmo… ot, tak sobie!… dla ozdoby mieszkania!… Ładna ozdoba, co rano dopiero wraca do domu!…

– Oddam pani przecież!… – zawołała Janka, ocknąwszy się nagle pod uderzeniem jej słów.

– Potrzebuję zaraz pieniędzy! Będziesz je pani miała… za godzinę! – odpowiedziała, powziąwszy jakieś nagłe postanowienie i spojrzała tak pogardliwie, że M-me Anna wyszła bez słowa, trzasnąwszy drzwiami.

Janka wiedziała coś od koleżanek o lombardzie i poszła tam zaraz zastawić złotą bransoletkę, jedyną, jaką miała.

Powróciwszy, zapłaciła zaraz zdziwionej i pomimo to niezbyt uprzejmej M-me Annie, dodając:

– Będę się stołowała na mieście; nie chcę państwu robić ambarasu…

– Jak pani chce. Jeśli u nas źle, wolna droga! – szepnęła M-me Anna, upokorzona głęboko.

Tem jednem postąpieniem stanęła z całym domem na stopie wojennej.

– Wszystko sprzedam… do ostatka! – zacinała się Janka.

I obliczyła, że za połowę tego, co płaciła M-me Annie, wyżywi się doskonale.

Wolska zaprowadziła ją do taniej kuchni i tam chodziła na obiady; a jeśli nie było i na to, to serdelek z bułką musiały starczyć często i na dzień cały.

Ale dnia jednego zamknięto przedstawienie, bo było coś dwadzieścia rubli w kasie, a następnego także nie grano, z powodu ulewy nadzwyczajnej. Nie dostała, jak i wszyscy, ani grosza od Cabińskiego i przez te dwa dni absolutnie nic nie jadła.

Ten pierwszy głód, którego nie miała czem zaspokoić, okropnie na nią podziałał. Czuła ciągle w sobie jakiś ból dziwny i nieustanny.

– Głód!… głód!… – szeptała przerażona.

Znała go dotychczas tylko z nazwiska. Dziwiło ją to uczucie; dziwiło ją to, że się jej chce jeść naprawdę, że nie ma nawet na kupno – bułki!

– Czy naprawdę nie mam co jeść? – zapytywała siebie samej.

Od przedpokoju dolatywał ją zapach smażonego mięsa. Przymknęła szczelniej drzwi, bo ten zapach przyprawiał ją o mdłości.

Przypomniała sobie z pewnem dziwnem wzruszeniem, że większość wielkich artystów rożnych czasów także cierpiała nędzę, i to ją na chwilę pocieszało; czuła się jakby namaszczoną pierwszem męczeństwem w imię sztuki…

Uśmiechała się w zwierciadle do swojej żółtawej, mizernej twarzy, z pewną melancholijną pozą; próbowała czytać, zapomnieć o sobie, wyzbyć się niejako własnej osobowości, ale nie mogła, bo ciągle czuła, że się jej chce jeść.

Wyglądała oknem na długie podwórze, obstawione ze wszystkich stron wysokiemi oficynami, ale zobaczyła w kilku mieszkaniach, że siadają do obiadów; robotnicy jacyś na dole siedzieli pod murami i jedli także swój obiad z czerwonych, glinianych garnczków… Cofnęła się, bo poczuła, że głód, jak jaka stalowa ręka o ostrych pazurach, szarpie ją coraz silniej.

– Wszyscy jedzą! – szepnęła, jakby zdziwiona, jakby pierwszy raz dopiero zwróciła uwagę na ten fakt.

Później położyła się i przespała do wieczora, nie idąc na próbę, ani do Cabińskiej, ale uczuła się bardziej osłabioną i miała jakieś bolesne zawroty głowy, a to niezmierne ssanie, jakie czuła w sobie, rozdrażniało ją aż do płaczu.

Wieczorem, w garderobie, ogarnęła ją hałaśliwa wesołość; śmiała się ustawicznie, mówiła dowcipy, drwiła z koleżanek, pokłóciła się o jakąś bagatelkę z Mimi, a ze sceny kokietowała pierwsze rzędy.

Mecenasa, który zaraz w antrakcie zjawił się za kulisami z pudełkiem cukierków, przywitała radośnie i ścisnęła mu tak mocno rękę, że aż stary się zmieszał. Potem, w jakimś ciemnym kącie, gdzie usiadła, oczekując, aż inspicyent zawoła: „wejść!”. Gdy ją ogarnęła ciemność i cisza, rozpłakała się spazmatycznie.

Po przedstawieniu dostała akonto poczwórne, bo aż dwa ruble. Cabiński dał jej sam i w tajemnicy przed drugimi, bo zabezpieczał sobie w ten sposób lekcye córki.

Poszła na kolacyę pod werandę i upiła się zupełnie jednym kieliszkiem wódki, tak, że sama prosiła Władka, ażeby ją odprowadził do domu.

Władek od tego wieczoru chodził za nią jak cień i zaczął jawnie okazywać jej swoją miłość, nie zważając, że matka wszystkich wypytuje w teatrze o niego i że śledzi ciągle ich oboje.

Pewnego dnia do mieszkania Janki wpadł Głogowski i już ode drzwi zawołał:

– No, jadę już do tych moich Syngalezów!…

Rzucił kapelusz na kufer, usiadł na łóżku i zaczął zwijać papierosa.

Janka patrzyła na niego spokojnie i myślała, że teraz jest jej już wszystko jedno, że jednak dawniej więcej ją obchodził ten przyjaciel.

– Nie płaczesz pani, co?… Ha, trudno!… psy już chyba zapłaczą po mnie, niech zdechnę! Ale nie wie pani, co się dzieje z Kotlickim?… Nie bywa w teatrze i nie mogę go nigdzie spotkać… Musiał zapewne wyjechać…

– Nie widziałam go od tej kolacyi… – odpowiedziała wolno.

– Coś w tem jest!… awantura, miłostka, ul… licz do dwudziestu! Ale co ja się będę zajmował taką zieloną małpą, hę? nie prawda?…

– Istotnie, prawda! – szepnęła, odwracając się do okna.

– O! a to co?… – zawołał, zaglądając jej bystro w oczy. – Jak się pani zmieniła!… Oczy wpadnięte, cera żółta, spojrzenie szkliste, rysy zaostrzone… Co to znaczy?… – rzekł ciszej.

Naraz uderzył się w czoło i zaczął biegać po pokoju, jak waryat.

– To ze mnie idyota, to hotentot, to potworny człowiek!… Ja sobie spaceruję po Warszawie, a tu artystyczna bieda rozkwaterowała się na dobre!… Panno Janino! – zawołał, biorąc jej rękę i patrząc energicznie w oczy – panno Janino! chcę wiedzieć wszystko, jak na spowiedzi… Niech zdechnę!… ale pani musisz mi powiedzieć!…

Janka milczała; ale widząc jego twarz poczciwą i słysząc ten głos współczucia, który miał dziwnie chwytające za serce akcenta, poczuła nagle wielkie rozrzewnienie i łzy stanęły jej w oczach, ale ze wzruszenia nie mogła przemówić.

– No, no, na nic płacze, bo i tak odjadę… – mówił, żartując, aby pokryć własne wzruszenie. – Niechno pani posłucha… ale bez żadnych protestów i opozycyi głośnej… nienawidzę parlamentaryzmu! Pani sobie używa biedy, takiej teatralnej do tego… no, ja to znam.

Niech-że się pani, do dyabła, nie rumieni… Bieda, uczciwie nabyta, to nie wstyd żaden! ot, zwyczajna ospa, którą, co lepsze tylko na świecie, przechodzić musi… Ho! ho! albo to ja jeden roczek gram w ciuciubabkę z kłopotami!… No, już kończę galopem… Zrobimy tak… o!…

Odwrócił się, wyjął z pugilaresu trzydzieści rubli, to jest wszystkie pieniądze, jakie mu przysłano na podróż, włożył je pod poduszkę i powrócił na dawne miejsce.

– „Wszak teraz zgoda między nami, mój kuzynie…” powiedział Ludwik XI, uciąwszy głowę księciu d'Anjou… Już apelacyi nie przyjmę, a niech pani śmie… to!…

Pochwycił kapelusz i rzekł cicho, wyciągając rękę:

– Do widzenia, panno Janino!

Janka szybko zasłoniła sobą drzwi jakimś rozpaczliwym ruchem.

– Nie, nie!… nie upokarzaj mnie pan!… Już i tak dosyć jestem nieszczęśliwa – szeptała, trzymając silnie jego dłoń.

– Ot, macie babską filozofię!… Niech zdechnę, ale przecież to takie naturalne, jak to, że ja sobie palnę w łeb, a pani będziesz wielką aktorką!

Janka zaczęła mu tłómaczyć, prosić, wreszcie nalegać, żeby zabrał pieniądze; że ona nic nie potrzebuje, że nic nie przyjmie, i okazywała wprost wstręt do tej pomocy.

Głogowski spochmurniał i rzekł rubasznie:

– Cóż?… niech zdechnę, ale z nas dwojga, nie ja jestem głupi!… Otóż nie! nie będę się irytować; siadam najspokojniej i pomówimy seryo… Nie chcę, żeby się za marny grosz miała pani gniewać na mnie… Nie chce ich pani przyjąć, choć są potrzebne i dlaczego?… bo pani fałszywy wstyd zabrania, bo panią nauczono, że takie zwyczajne, ludzkie rzeczy, jak pomaganie jeden drugiemu, jest obrazą godności. Takie pojęcia już cuchną; na Pociejów z niemi! To są głupie i złe przesądy. Jak Boga kocham, ale na to trzeba tylko europejskiego mózgu i subtelności histerycznej, żeby się wzdragać wziąć pieniądze od człowieka podobnego sobie, wtedy, kiedy są potrzebne. Na cóż i dlaczegóż, myślisz pani, banda ludzka łączy się w jakąś społeczność?… żeby się gryzła i okradała wspólnie, czy też, żeby sobie pomagała? Pani mi powiesz, że jest inaczej, a ja odpowiem, że przez to jest właśnie źle; a skoro coś uznaje się za złe, to powinno się go unikać. Człowiek powinien robić dobrze, to jest jego obowiązek. Robić dobrze, to właśnie najmądrzejsza matematyka. Boże!… co ja będę wreszcie długo gadał!… – wykrzyknął zirytowany.

Mówił jeszcze długo: szydził, klął czasami, krzyczał: „niech zdechnę!”, srożył się, – ale w głosie jego było tyle szczerej i głębokiej życzliwości i serca, że Janka, choć wcale nie przekonana, ale tylko dlatego, żeby go nie zrazić odmową, przyjęła, ścisnąwszy mu dłoń na podziękowanie.

 

– No, tak, to lubię!… A teraz… do widzenia!

– Do widzenia! Dziękuję panu i jestem mu tak wdzięczną i tak obowiązaną…

– Żebyś pani wiedziała, ile mnie ludzie zrobili dobrego!… Ja tylko w setnej części chciałbym to zrobić drugim… Powiem jeszcze, że my się pewno spotkamy z sobą na wiosnę.

– Gdzie?…

– Ba! nie wiem!… ale że w teatrze, to pewne, bo już postanowiłem wstąpić do teatru na wiosnę, choćby na pół roku, aby lepiej poznać scenę.

– Ależ toby było dobre!

– Na czysto teraz z nami, jak mawiał mój ojciec, kiedy mi wymasażował skórę, że świeciła jak świeżo garbowana. Zostawiam pani mój adres i nie mówię nic, tylko przypominam, że pani mi wszystko mówić będzie listownie… wszystko!… No, słowo?…

– Słowo! – odpowiedziała poważnie.

– Ja pani słowu wierzę, jak męskiemu, choć wogóle u bab słowo jest tylko wyrazem, którym się operuje, ale którego się nigdy nie wypełnia. Do widzenia!

Ścisnął ją silnie za obie ręce, podniósł je nieco w górę, jakby miał ochotę ucałować, ale opuścił prędko, spojrzał jej w oczy, zaśmiał się trochę sztucznie – i wybiegł.

Janka długo myślała o nim. Taką serdeczną wdzięczność poczuła do niego, tak nabrała od razu sił i humoru po tej rozmowie, że żałowała, iż nie wie, którą koleją pojedzie Głogowski, bo miała ochotę zobaczyć go raz jeszcze.

To znowu zrywało się w niej coś, co głośno protestowało przeciw tej pomocy, coś, co widziało w tej życzliwości – obelgę.

– Jałmużna! – szeptała gorzko i palił ją ból upokorzenia.

– Jakto? nie mogę żyć sama, iść o własnych siłach, wystarczyć sobie?… muszę się wiecznie opierać na kimś?… musi zawsze ktoś czuwać nade mną!? A oni dają sobie przecież radę…

Zamyśliła się nad tem, ale w chwilę potem poszła wykupić bransoletkę z lombardu i po drodze kupiła sobie jakiś jesienny kapelusik.

Życie się wlokło jakoś powoli, leniwie i nudnie.

Jankę podtrzymywała tylko nadzieja, a raczej wiara głęboka że się to wszystko zmieni zupełnie i niedługo i w tem tęsknem oczekiwaniu zaczęła zwracać coraz więcej uwagi na Władka. Wiedziała, że ją kocha… Słuchała prawie codziennie jego wynurzeń i oświadczyn, uśmiechając się w głębi i myśląc, że pomimo wszystkiego, nie zostanie ona tem, czem zostawały jej towarzyszki, które obudziły w niej głęboką odrazę, gdyż czuła wprost wstręt organiczny do wszelkiego błota; ale te umizgi Władka robiły tyle, że się w niej zaczynały budzić po raz pierwszy świadome myśli o miłości.

Marzyła chwilami o kochaniu człowieka, któremu oddałaby się na zawsze i ze wszystkiem; o życiu we dwoje, pełnem uniesień i miłości, o takiem życiu, jakie przedstawiali w sztukach poeci – i wtedy przesuwały się przez jej mózg obrazy kochanków, namiętne szepty, uściski palące, namiętności wulkaniczne i całe to życie miłości potężnej, którego przypomnienie przejmowało ją już dreszczem na wskróś…

Nie wiedziała, skąd się biorą takie marzenia, ale stawały się coraz częstszemi, pomimo nędzy, która znowu rosła, pomimo częstego głodu, który ją brał w swoje kościste uściski. Bransoletka znowu poszła do lombardu, bo ciągle trzeba było kupować jakieś nowe szmatki, konieczne na scenę, tak, że musiała nieraz nie jeść, a kupić… Wystawiali coraz nowe sztuki, żeby złapać powodzenie, ale powodzenia nie było.

Nękało ją ogromnie takie położenie i męczyło, odbierając siły, ale podnosiło w niej nowy bunt, który wrzeć zaczynał w niej głucho.

Czuła jakąś nieokreśloną z początku urazę do wszystkich. Z pewną dziką zawiścią przyglądała się kobietom na ulicy; porywała ją nieraz szalona chęć zaczepienia takiej strojnej, wspaniałej damy i spytania się jej, czy ona wie, co to jest nędza?

Przyglądała się bacznie ich twarzom, sukniom i uśmiechom i przychodziła do bolesnego przekonania, że takie damy muszą nie wiedzieć, iż są inni ludzie, którzy cierpią, płaczą i są głodni.

Ale zaczęła później rozumować, że i ona sama ubraną jest podobnie; że takich może być więcej, może przechodzą obok niej i tak samo głodni, zrozpaczeni, czepiają się spojrzeniami twarzy przechodniów… Chciała rozpoznawać w tłumach twarze cierpiące i nie mogła. Wszyscy wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych.

Wtedy coś, jakby tryumf własnej wyższości nad tłumem strojnym i najedzonym opromienił jej twarz. Czuła się znacznie wyższą od tego świata…

– Mam ideę, cel jakiś! – myślała.

– Dlaczego one żyją?… po co?… – zapytywała się nieraz.

I, nie umiejąc sobie odpowiedzieć, uśmiechała się z politowaniem nad marnością ich egzystencyi.

– Motyli ród! Nie wie, skąd?… po co?… i dokąd?… – szeptała, nasycając się dowoli tą cichą pogardą ludzi, jaka się w niej nadmiernie rozrastała.

Dyrektorowej nienawidziła teraz z całej duszy, bo choć Pepa była zawsze dla niej słodko uprzejmą, ale nie płaciła za lekcye, wyzyskując z uśmiechem życzliwości jej położenie i siły.

Janka nie mogła zerwać z nią, bo czuła wyraźnie, że poza tą jej wdzięczącą się maską twarzy, ukrywa się jędza, któraby jej tego nie darowała; zresztą nienawidziła jej jako kobiety, matki i jako aktorki. Poznała ją doskonale, a zresztą, w tem swojem rozdarciu i szamotaniu się ciągłem, musiała kogoś kochać ogromnie, albo nienawidzić.

Nie kochała jeszcze nikogo, ale już nienawidziła.

– Wie pan, że to nie do uwierzenia, aby taka niewielka znawczyni, jak dyrektorowa, obsadzała sama sztuki! – powiedziała raz do Władka, rozgoryczona ogromnie, że pominięto ją przy wystawianiu starej szopki melodramatycznej p. t.: Marcin podrzutek.

– Szkoda, że pani jej nie prosiła o rolę, bo jak pani widzi, dyrektor nic nie może…

– Prawda! doskonała myśl!… Spróbuję jutro…

– Niech pani prosi o rolę Maryi w Doktorze Robin; wystawiają na drugi tydzień. Chce się do nas zaangażować jeden amator i ma grać na debiut Garricka.

– Jakaż ta rola Maryi?…

– Na popis wspaniała! Zdaje mi się, że grałabyś ją pani świetnie… Mogę przynieść sztukę…

– Dobrze, to przeczytamy razem.

Nazajutrz dostała od Cabińskiej solenną obietnicę.

Po południu Władek przyniósł Doktora Robin. Był po raz pierwszy w jej mieszkaniu, więc się zrobił szczególniej pięknym, eleganckim, uprzejmym i jakimś melancholijnie roztargnionym. Grał doskonale miłość i szacunek; był bardzo cichy, jakby z nadmiaru szczęścia.

– Pierwszy raz jestem nieśmiały i szczęśliwy! – rzekł, całując ją w rękę.

– Dlaczego nieśmiały?… Pan taki swobodny zawsze na scenie! – odparła zmieszana nieco.

– Tak, na scenie, gdzie się tylko grywa szczęście; ale nie tu, gdzie się jest… naprawdę szczęśliwym.

– Szczęśliwym?… – powtórzyła.

Spojrzał na nią tak płomiennie, tak wymownie podkreślił uśmiechem i z taką maestryą zrobił w twarzy zachwyt i omdlewanie miłosne, że gdyby to pokazał na scenie, brawo miałby pewne.

Janka zrozumiała go doskonale i coś w niej zatrzepotało, jakby jakąś nową strunę serca lekko szarpnięto.

Zaczął czytać sztukę. Z każdem słowem Maryi, entuzyastyczna natura Janki wybuchała; z zawieszonym oddechem, zapatrzona we Władka, słuchała, nie odważając się słowem, albo gestem zmącić wrażenia, jakie ją przenikało; bała się spłoszyć czaru, przenikającego w dźwięki jego słów i w barwy jego aksamitno-czarnych oczu.

Gdy skończył czytać, Janka zawołała upojona:

– Przepyszna rola!

– Że pani zrobisz w niej furorę, za tobym ręczył.

– Tak… czuję, że może zagrałabym ją nieźle.

– „Garrick, ten twórca dusz, taki potężny w Koryolanie!” – szepnęła zapamiętany frazes, wchodząc w rolę.

I twarz jej zajaśniała takim zapałem, tak się rozjaśniła wewnętrzną głęboką radością, że Władek nie poznawał jej prawie.

– Jesteś pani entuzyastką.

– Tak, bo kocham sztukę! Wszystko dla niej, i wszystko w niej!… to moje hasło. Poza sztuką prawie nic nie widzę!… mówiła, zapalając się niespodzianie.

– Nawet miłości?…

– Kiedy sztuka wydaje mi się większem i zupełniejszem upostaciowaniem ideału, niżeli miłość…

– Ale jest więcej obcą dla ludzi i nie tak konieczną do życia, jak miłość. Bez sztuki świat mógłby istnieć, ale bez miłości… nigdy!… zresztą, sztuka daje boleśniejsze zawody…

– Ale i większe rozkosze… Miłość, to wzruszenie jednostkowe; sztuka, to wzruszenie społeczne, to synteza. Kocha się ją swojem człowieczeństwem; cierpi się przez nią, ale tylko przez nią bywa się czasami nieśmiertelnym!