Za darmo

Znachor

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Znachor
Znachor
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Latem w sobotnie wieczory cała młodzież była na ulicach, a głównie na Krowiej Promenadzie. Pan Sobek wciąż spotykał znajomych. Z niektórymi przystawał, pogawędził, pożartował, innym tylko ukłonił się z daleka. Przeszedł Wileńską, ulicą Napoleona, potem poszedł do Trzech Gruszek i zawrócił. Dziewczęta usiłowały ściągnąć go, każda do swego towarzystwa. Zawsze przyjemnie jest posłuchać muzyki. On jednak wymawiał się i spacerował sam, brzdąkając od czasu do czasu kosteczką po strunach.

Gdy przechodził ulicą Oszmiańską, zobaczył na ganku u Lejzora kilku młodych ludzi. Siedzieli i palili papierosy.

– Ej – zawołał jeden – panie Sobek. Chodź pan, zagraj co.

– Jakoś ochoty nie mam – Sobek przystanął.

– Co tam ochota – odezwał się drugi głos. – Siadaj pan z nami, to i ochota przyjdzie.

– A z wami ja nie usiądę – odpowiedział Sobek.

– Czemuż to?

– Bo między wami jest żulik, a ja z żulikami zadawać się nie będę.

Zapanowała chwila milczenia i trzeci głos zapytał:

– Kogoż to masz pan na myśli, jeśli łaska?

– Na myśli ja jego nie mam – spokojnie wycedził Sobek. – Ja jego mam w pogardzie. A jeśli pan ciekaw, o kim mówię, panie Wojdyłło, to właśnie akurat o panu.

– O mnie?

– Tak, o panu, panie eks-kleryk! Pan jesteś dla mnie żulik i z panem towarzystwa mieć nie chcę.

– Za cóż pan człowieka obrażasz, panie Sobek? – pojednawczo odezwał się inny głos.

– Nie człowieka, tylko bydlę. Gorzej bydlęcia, bo chuligana.

– Pijany czy co?!… – zawołał Zenon.

– Czy pijany?… Nie, panie Wojdyłło, ja nie trunkowy. Trzeźwy ja zupełnie. Nie tak jak pan, co po rynsztokach nocujesz. Co nieprzyzwoite napaści na młode panienki robisz. Tylko pijana świnia, za przeproszeniem, może niewinną i bezbronną dziewczynę na publicznej ulicy parszywymi słowami obrzucać. Ot, co.

I brząknął kilka taktów walca z „Manewrów jesiennych”.

– Jemu o tę Maryśkę od Szkopkowej chodzi – zauważył ktoś.

– Pewnie że o nią – potwierdził Sobek. – O nią, na którą taki żulik, jak szanowny pan Wojdyłło…

– Zamilcz pan! – krzyknął Wojdyłło. – Dość mi tego!

– Panu dość, a mnie mało!…

– Patrz pan swego nosa!

– I pan mógłby popatrzeć swojego. Tylko ciemno. Z daleka nie widać. Ale do mnie tu pan nie zejdziesz, bo się boisz.

Zenon zaśmiał się.

– Czego, czego, ty durniu, mam się bać?

– A taki się boisz, żeby nie dostać po mordzie!…

– Zostawcie, nie warto – łagodnie poradził ktoś z ganku.

– Pewno, że nie warto rąk paskudzić – tymże tonem przyznał Sobek.

– Sam dostaniesz po mordzie! – wrzasnął Zenon.

I zanim obecni zdążyli go przytrzymać, skoczył z ganku. Zakotłowało się w ciemności. Rozległo się kilka głuchych uderzeń, a potem silny trzask. To piękna mandolina pana Sobka rozleciała się w drzazgi w zetknięciu z głową eks-kleryka. Przeciwnicy zwarli się i zwalili na ziemię. Potoczyli się pod płot.

– Puść – odezwał się zduszony głos Zenona.

– A ot, tobie, chuliganie, ot tobie, ot, ot, żebyś pamiętał!

Głosowi Sobka towarzyszyły odgłosy uderzeń.

– Na mnie się narwałeś!… A ot, tobie! A ot! A ot! Będziesz panny zaczepiać?! A?

– Nie będę!

– To masz, żebyś pamiętał!

– Nie będę, przysięgam!

– To masz jeszcze, żebyś przysięgę pamiętał też! I jeszcze! I jeszcze!

– Bracia, ratujcie! – zaskowytał Zenon.

Dookoła zebrało się kilkanaście osób zwabionych bójką. Nikt jednak nie ruszył się na pomoc. Sobek cieszył się powszechnym szacunkiem i nawet ci, którzy nie wiedzieli, o co tu poszło, woleli przypuszczać, że słuszność jest po jego stronie, tym bardziej że przeciwnikiem jego był ogólnie nielubiany awanturnik. Kompani Zenona również nie poczuwali się do obowiązku solidarności. W głębi duszy od początku byli po stronie Sobka. Zresztą bójkę zaczął Zenon.

– Panowie – odezwał się jeden z tłumu. – Dosyć, dosyć!

– Przestańcie! – dodał drugi.

Sobek podniósł się z ziemi. Z domu wybiegł Lejzor z naftową lampą w ręku. W jej świetle stało się widoczne całe spustoszenie dokonane w zewnętrznej powłoce Zenona. Wstał w ubraniu podartym, oczy miał podbite, nos rozkrwawiony. Obracał przez chwilę językiem w ustach i wypluł kilka zębów.

Sebek otrzepnął11 ubranie, podniósł z ziemi trzonek mandoliny, przy którym na strunach żałośnie podrygiwały szczątki pudła, chrząknął i nic nie powiedziawszy, odszedł.

Inni też zaczęli się rozchodzić, nic nie mówiąc i o nic nie pytając. Nazajutrz jednak w całych Radoliszkach wrzało jak w ulu. Po sumie przed kościołem nie było innych tematów rozmowy. Wszyscy znali już dokładnie przyczyny i przebieg zajścia. Ogólnie przyznawano rację Sobkowi i cieszono się z poskromienia Zenona. Z drugiej jednak strony potępienie skierowało się ku Marysi. Raz, że to przez nią, a dwa, że przesiadywanie młodego Czyńskiego w sklepie bądź co bądź niedobrze świadczy o moralności młodej panienki.

Poza tym wprost nie uchodziło, by o jakąś tam przybłędę, o dziewczynę sklepową bili się publicznie ludzie z miasteczkowego towarzystwa, urzędnik i syn bogatej, szanowanej rodziny.

Powszechnie interesowano się, jak zareaguje właśnie rodzina Wojdyłłów. Nagabywano, i to nawet od niechcenia braci Zenona, lecz ci wzruszali tylko ramionami.

– Nie nasza sprawa. Ojciec wróci, sam będzie wiedział.

Starego Mosterdzieja istotnie nie było w Radoliszkach. Wyjechał po zakupy do wileńskich garbarzy.

Marysia o pobiciu Zenona dowiedziała się wczesnym rankiem. Przybiegły dwie sąsiadki i opowiedziały wszystko z detalami. O ile pani Szkopkowa przyjęła wiadomość z zadowoleniem, jako boską karę na Zenona za porzucenie świętego stanu kapłańskiego, o tyle Marysia wręcz przeraziła się. Robiła sobie gorzkie wyrzuty za niepotrzebną gadatliwość. Po co skarżyła się temu zacnemu panu Sobkowi! Naraziła go na takie przykrości. Bóg wie, co za następstwa pociągnie to za sobą. Stary Wojdyłło nie daruje pobicia syna. Pewno podadzą sprawę do sądu, pewno złożą skargę w dyrekcji poczt. Za swoją szlachetność może pan Sobek zapłacić utratą posady…

Niewątpliwie czuła doń wdzięczność, ale i żal czuła do niego. Poświęcił się dla niej, narażał się, dobrowolnie wmieszał siebie w to obrzydliwe plotkarstwo, które będzie teraz długo jego nazwiskiem gęby sobie wycierać. I dzięki temu wszystkiemu stał się jej, Marysi, wierzycielem. Choćby i słowa o tym nie bąknął, każde jego spojrzenie będzie jej mówić:

„Stanąłem w obronie twego honoru, twojej czci i dobrej sławy, czyż nie należy mi się za to zapłata?”

I jeszcze jedno. Z przyczyny całej awantury, Marysia dokładnie zdawała sobie sprawę, wezmą ją na języki i zatrują jej życie.

Nie kłamała też, że głowa ją boli, gdy wymawiała się od pójścia na sumę. Rzeczywiście czuła się chora, nieszczęśliwa, roztrzęsiona. Przez całą niedzielę nie wyszła z domu, popłakując i rozmyślając nad tym, co teraz będzie. Gdybyż mogła uciec stąd, wyjechać najdalej. Bodaj do Wilna. Wzięłaby każdą robotę, zostałaby służącą… Na podróż jednak nie miała pieniędzy, a nie łudziła się, by pani Szkopkowa zechciała jej pożyczyć. Ani pani Szkopkowa, ani nikt w miasteczku. Chyba… chyba…

I tu przyszedł jej na myśl znachor z młyna. Stryjcio Antoni na pewno nie odmówiłby jej niczego. Oto jeden człowiek, jedyny człowiek, jaki jej na świecie pozostał.

Zaczęła gorączkowo obmyślać plan działania. Wieczorem, gdy się zrobi ciemno, przejdzie tyłami ogrodów do tartaku… A stamtąd do młyna. Gdzieś po drodze wynajmie furmankę i na ranek będzie już na stacji. Stamtąd napisze list do pani Szkopkowej… I do niego, do pana Leszka.

Serce Marysi ścisnęło się. A co będzie, jeśli on nie zechce przyjechać do Wilna?…

I od razu wszystkie projekty upadły.

Nie, stokroć wolała narażać się tu codziennie na obmowę, na szyderstwa, na plotki, nawet na wstyd niż wyrzec się możności widywania jego oczu i ust, i włosów, słuchania jego niskiego, drogiego głosu, dotyku jego mocnych, pięknych rąk.

„Niech się dzieje, co chce” – zdecydowała się.

Było jeszcze jedno wyjście: zwierzyć się mu ze wszystkiego. Jest przecie od niej znacznie mądrzejszy i na pewno znajdzie najlepszy sposób.

Na to jednak nie zdobyłaby się nigdy. Wiedziała, że nikt w miasteczku nie ośmieli się mu opowiedzieć o przyczynie zajścia między panem Sobkiem i synem Wojdyłły. Zresztą pan Leszek z nikim tu nie wdawał się w rozmowy. Gdyby jednak dowiedział się o awanturze, gotów by nabrać podejrzeń, że pan Sobek miał jakieś prawo do występowania w obronie Marysi, a wówczas…

„Nie, nic mu nie powiem, nic! – postanowiła. – Tak będzie najrozsądniej”.

Z rana szła z domu do sklepu z głową opuszczoną i tak prędko, jakby ją goniono. Odetchnęła dopiero wówczas, gdy znalazła się w środku. Przejrzała się w lusterku i ze zmartwieniem stwierdziła, że dwie nieprzespane noce i ostatnie przeżycia zostawiły ślady. Blada była, a oczy miała podkrążone. To ją do reszty wytrąciło z równowagi.

„Gdy zobaczy, jak zbrzydłam – myślała – zniechęci się do mnie. Byłoby już lepiej, żeby nie przyjechał”.

Mijała godzina za godziną i Marysia niepokoiła się coraz bardziej.

„W złą chwilę pomyślałam, żeby nie przyjechał!” – robiła sobie wyrzuty. W kościele dzwonili już na południe, gdy ujrzała konie z Ludwikowa. Pana Leszka jednak w bryczce nie było. Stangret, ziewając, siedział na koźle. Gruba pani Michalewska, gospodyni z Ludwikowa, wysiadła i poszła załatwić sprawunki. Marysia miała wielką ochotę pobiec do bryczki i zapytać o pana Leszka, zdołała się jednak pohamować i postąpiła rozsądnie, gdyż nie minęła godzina, a rozległ się na ulicy warkot motocykla.

 

Omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Pan Leszek jednak nie spostrzegł ani jej bladości, ani łez w oczach. Wpadł jak huragan, w mazurowym tempie, wybił kilka hołubców i zawołał:

– Wiwat genialny mechanik! Niech żyje! Złóż mi gratulacje, Marysieńko! Myślałem już, że mię diabli na tym upale wezmą, ale zawziąłem się!

Zaczął opowiadać, jak mu się motocykl w drodze zepsuł i z jakim trudem sam naprawił uszkodzenie, chociaż mógł zabrać się bryczką z panią Michalewską.

Był tak z siebie kontent, że aż promieniał.

– Nie ma złej drogi do swej niebogi! – wykrzykiwał.

– Ale się pan wysmarował, panie Leszku! Zaraz dam panu wody.

Nalewała ją właśnie do miednicy, gdy weszła pani Szkopkowa z obiadem. Obrzuciła ich karcącym spojrzeniem, nic wszakże nie powiedziała.

– Pan Czyński musiał naprawiać swoją maszynę – objaśniła Marysia. – I chciał się umyć, bo zawalał się smarami.

– Nie nachlapię tu pani zanadto – dodał Czyński.

– Nie szkodzi – sucho odpowiedziała pani Szkopkowa i wyszła.

Inżynier nie przejął się bynajmniej oschłością właścicielki sklepu. Z humorem tłumaczył Marysi, na czym polegał defekt motoru i jak sobie dowcipnie poradził z reperacją. Stopniowo i dziewczyna odzyskała swobodę.

– Jak ty ślicznie się śmiejesz! – powtarzał Czyński.

– Zwyczajnie.

– Właśnie że niezwyczajnie! Przysięgam ci, Marysieńko, że jesteś pod każdym, absolutnie pod każdym względem nadzwyczajna. A jeżeli chodzi o śmiech… każdy śmieje się inaczej.

Tu zaczął dawać próbki śmiechu różnych osób. Robił to tak komicznie, takie miny przy tym wyprawiał, że umarłego by rozruszał. Najlepiej i najdłużej naśladował grubą gosposię, panią Michalewską.

Nie wiedział, że w tej właśnie chwili pani Michalewska bliższa była płaczu niż śmiechu, i to z jego powodu.

Już gdy windowała się do bryczki, stangret zauważył, że gospodyni dostała purpurowych wypieków, tak jakby przed chwilą odeszła od smażenia konfitur. Przez całą drogę słyszał, jak mamrotała mu coś za plecami, wzdychała i pojękiwała.

„Coś musiało się stać” – miarkował.

Jakoż i stało się. W miasteczku pani Michalewska dowiedziała się tak strasznych rzeczy, że wprost nie chciała im wierzyć i nie uwierzyłaby, gdyby nie świadectwo kilku osób i gdyby nie to, że na własne oczy zobaczyła, gdzie pan Leszek postawił motocykl i gdzie siedział już bite dwie godziny.

Para małych, lecz dobrze wypasionych kasztanów szła dziarskim kłusem, lecz pani Michalewskiej zdawało się, że bryczka ledwie się porusza. Wciąż wyglądała przed siebie, obliczając, ile to kilometrów zostało do Ludwikowa.

Wreszcie za lasem otworzył się szeroki widok. Pola łagodną pochyłością zniżały się do widocznej na horyzoncie niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetryczne rzędy małe kubiki budynków z czerwonej cegły i kominy. Na wzgórzu w pękach zieleni bielił się wysoki, smukły pałac, uchodzący w całym powiecie za ósmy cud, jeżeli nie świata, to przynajmniej kresów północno-wschodnich. Jedna jedyna pani Michalewska nie podzielała tych zachwytów. Wolała dawny, drewniany, lecz większy i przytulniejszy od nowego dwór, w którym się urodziła, wychowała i pracowała od dziecka.

Nie umiała też przebaczyć swemu chlebodawcy i rówieśnikowi, staremu panu Czyńskiemu, że zamiast odbudować dokładnie spalony podczas inwazji dom, kazał wznieść nowoczesny i do tego dwupiętrowy pałac, jakby zależało mu na tym, by stare nogi gospodyni miały jak najwięcej schodów do włażenia i złażenia.

I teraz, chociaż pochłonięta innymi myślami, pani Michalewska poświęciła jedno stęknięcie tej niedorzecznej innowacji, do której pomimo upływu kilkunastu lat nie umiała się przyzwyczaić.

Minąwszy wjazdową bramę, bryczka skręciła w boczną aleję parku i zatrzymała się przed służbowym wejściem. Pani Michalewska zbyt była podniecona, by osobiście zająć się wyładowaniem i umieszczeniem w spiżarni przywiezionych zapasów. Niczym lokomotywa pośpiesznego pociągu przewaliła przez kuchnię, kredensowy i jadalnię, sapiąc może nawet bardziej, niż wymagało tego zmęczenie i rozwijana szybkość.

Wiedziała, gdzie o tej porze znajdzie państwa Czyńskich i nie omyliła się. Byli na północnym tarasie. Pani Eleonora, sztywna i wyprostowana w swoim gorsecie, siedziała na twardym, niewyściełanym krześle (innych nie uznawała) i zagłębiona była w wielkich księgach fabrycznych. Za nią stał buchalter, pan Słupek, z miną nieszczęśnika, którego za chwilę wezmą na tortury. Jego łysa głowa, podobna do wielkiej, różowej purchawki, pokryta była gęstymi kropelkami potu. W drugim końcu tarasu, w wielkim, trzcinowym fotelu siedział pan Stanisław Czyński obłożony nieprawdopodobnymi stosami gazet. Pani Michalewska stanęła na środku bez słowa, jak posąg grozy.

Pan Czyński opuścił niżej okulary i zapytał:

– O co chodzi, Michalesiu?

– Nieszczęście! – jęknęła.

– Cytryn nie ma?

– Ach, co tam cytryny!… Kom-pro-mi-ta-cja!

– Co się stało? – spokojnie, lecz już z większym zainteresowaniem zapytał pan Czyński, odkładając gazetę.

– Co się stało?… Skandal!… Myślałam, że spalę się ze wstydu. Całe miasteczko o niczym innym nie mówi! Tylko o nim!

– O kim?

– No, o naszym kochanym Leszku.

– O Leszku?

Pani Czyńska podniosła głowę i powiedziała:

– Niech pan zapamięta, panie Słupek. Przerywamy na tej pozycji, 1482 złote i 24 grosze.

– Tak jest, proszę pani – buchalter odetchnął. – Dwadzieścia cztery grosze. Czy mam odejść?

– Nie, niech pan zostanie. Więc co Michalesia mówi?

– O panu Leszku! Wstyd całej rodzinie! Dowiedziałam się takich rzeczy, że no!

– Więc proszę powtórzyć. Pewno jakieś plotki – z kamiennym spokojem rzekła pani Czyńska.

– W Radoliszkach biją się, mordują się przez naszego pana Leszka. Kierownik agencji pocztowej gitarę na nim połamał i turlali się po całym rynku. Nos mu rozbił! Zęby wybił…

– Komu? – zerwał się pan Czyński. – Leszkowi?

– Nie, temu synowi Mosterdzieja, rymarza.

– Więc cóż to nas obchodzi?

– A bo to przez tę dziewczynę, z którą pan Leszek romans uprawia.

Pani Czyńska zmarszczyła brwi.

– Nic nie rozumiem. Proszę Michalesię, by opowiedziała wszystko po porządku.

– Toż mówię! Przez dziewczynę. Przez tę Marysię od Szkopkowej. Ja od dawna wiedziałam, że tu musi być sprawa nieczysta. Stare oczy, ale dobrze patrzą. Czy nie mówiłam jeszcze w zeszłym tygodniu: no, no, coś mi za bardzo pan Leszek do tych Radoliszek jeździ!… Może nie mówiłam?… No, niech państwo powiedzą, że nie mówiłam…

– Mniejsza o to. I cóż ta dziewczyna?

– Dziewczyna jak dziewczyna. Ładna, bo ładna, ale ja tam w niej nic specjalnego nie widzę. Żeby aż bić się o taką?… Ale to swoją drogą, a swoją drogą pan Leszek. Co dzień gania do miasteczka. Myślę sobie: co go tam ciągnie, aż teraz okazuje się! Dopiero teraz.

– I cóż się okazuje?

– Że do niej, do tej Marysi. Motocykiel całymi dniami gdzie stoi?… A pod sklepem pani Szkopkowej. Wszyscy widzą i głowami kręcą. A pan Leszek gdzie przebywa?… Ano w sklepie. Sam na sam! Tak! Sam na sam z nią, bo Szkopkowa w sklepie nie siedzi. Pani aptekarzowa powiada, że to dziw, powiada, że dotychczas ksiądz proboszcz z ambony, powiada, takiego zgorszenia nie potępił. I jeżeli, powiada, tego nie zrobił, to chyba przez wzgląd na szacunek i poważanie dla rodziców tego, powiada, przedsiębiorczego kawalera.

Pan Czyński skrzywił się niemiłosiernie.

– Cóż dalej?

– Ano, to ten właśnie syn rymarza, eks-kleryk, w sobotę… Nie, nie, w piątek… Nie, dobrze mówię, w sobotę, publicznie ową Marysię zapytuje, dlaczego to do sklepu kanapę wstawiła… To owa Marysia na to nic. To on zaczął takimi słowami z naszego pana Leszka i z niej podrwiwać, że wszyscy za brzuchy się trzymali ze śmiechu.

– Jacy wszyscy? – spokojnie zapytała pani Eleonora.

– No, naród. Na ulicy przecie było i każdy słyszał. To dziewczynę wstyd widocznie zdjął, bo ani pary nie puściła i w nogi. Ale musiała się poskarżyć temu, co pocztę załatwia, Sobkowi. A może on i tak od kogoś się dowiedział. Dość, że jak tylko eks-kleryka spotkał, rzucił się na niego i tak wykotłował, że tamten ledwie z życiem wyszedł. A dziś to na własne oczy widziałam motocykiel pana Leszka znowu pod tym sklepikiem. Jeszcze nieszczęście napyta na siebie. Ten Sobek gotów mu jaką krzywdę zrobić, bo to…

– No, dobrze – przerwała pani Czyńska. – Dziękujemy Michalesi za informacje. Zajmę się tą sprawą.

Mówiła zupełnie obojętnie, lecz gospodyni dobrze wiedziała, czym to pachnie. Przyszło jej teraz do głowy, że postąpiła zbyt pośpiesznie i nierozważnie. Wprawdzie była oburzona niemoralnymi wizytami Leszka, lecz kochała go bardziej od rodzonych dzieci i teraz żałowała swego postępku.

– Bo ja, proszę państwa – zaczęła – nic na naszego pana Leszka nie mówię, bo ma się rozumieć…

Ale państwo Czyńscy rozmawiali już po francusku, co oznaczało, że Michalesia powinna wynieść się. Zrobiła to, ociągając się, i zastanowiła się nad tym, czyby nie wybiec zawczasu na drogę i nie uprzedzić Leszka o piwie, którego nawarzyła. Po zastanowieniu się doszła jednak do przekonania, że młodemu porządna bura, na którą zasłużył, wyjdzie tylko na korzyść, i zaniechała zamiaru.

Na potępienie zasługiwał w każdym razie. Jeżeli uwodził przyzwoitą dziewczynę, to postępował brzydko. Jeżeli owa Marysia nie należała do przyzwoitych, kompromitował siebie i rodzinę.

Tak rozumowała Michalesia, takiego również zdania byli państwo Czyńscy.

Toteż gdy Leszek przyjechał, ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauważył zimne spojrzenia, jakimi go przyjęto. Początkowo był przerażony domysłem: ten łajdak Bauer, dyrektor hotelu z Wilna, musiał przysłać rachunek.

„A to świństwo – myślał, jedząc kolację w milczeniu – nie mógł paru tygodni poczekać”. Rachunek – o ile pamięć Leszka nie zawodziła – zawierał pozycje, których za żadną cenę nie chciałby zademonstrować rodzicom. Zwłaszcza owe rozbite lustra i zbyt wiele, naprawdę zbyt wiele butelek szampana…

– Czy mógłbyś teraz poświęcić nam pół godziny czasu? – odezwała się, wstając od stołu, pani Czyńska. – Chcielibyśmy z tobą pomówić.

– Aż pół godziny? – podejrzliwie zapytał Leszek.

– Czy uważasz, że to dla rodziców zbyt dużo?

– Ależ nie, mamo. Jestem do waszej dyspozycji.

– Przejdziemy do gabinetu.

– Oho! – mruknął do siebie Leszek. – Rzecz musi być poważna.

W gabinecie z reguły odbywały się najmniej przyjemne i najbardziej oficjalne konferencje z rodzicami.

Pan Czyński zasiadł na prezydialnym miejscu przy biurku i, chrząknąwszy dwukrotnie, zaczął:

– Mój Leszku! Doszło do naszej wiadomości, że lekkomyślność swoją posuwasz do granic, które przekraczają nie tylko dobre obyczaje, ale i pojęcie o godności osobistej, jakie staraliśmy się oboje z matką w ciebie wpoić.

– Nie wiem, ojcze, o co chodzi – przybierając ton chłodny i obronny, odpowiedział Leszek.

– Chodzi o obrzydliwe burdy wśród miasteczkowych… kawalerów… o burdy wywołane przez ciebie.

Leszek pomyślał z ulgą:

„Więc nie rachunek! Dzięki Bogu!” – i już z całą swobodą uśmiechnął się.

– Moi kochani rodzice! Widzę, że wprowadzono was w błąd, mówiąc po prostu, zbujano jakimiś niedorzecznymi bajkami. O żadnych burdach nic nie wiem. A tym bardziej nie mogłem ich wywołać.

– A czy nie wiesz też nic o niejakiej Marysi – powoli zapytała matka – o ekspedientce ze sklepiku Szkopkowej?

Leszek zaczerwienił się lekko.

– Cóż to ma do rzeczy?

– Bardzo wiele, mój drogi.

– Owszem. Znam tę Marysię. Miła dziewczyna.

Chrząknął i dodał:

– Wstępuję do tego sklepu dość często po papierosy.

– Codziennie – podkreśliła matka.

– Być może – zmarszczył brwi. – I cóż z tego?

– Bywasz tam codziennie i przesiadujesz godzinami.

– Jeżeli nawet… Czy nie sądzisz, mamo, że wyrosłem już z tych lat, kiedy podlegałem kontroli?…

– Zapewne. Jeżeli chodzi o naszą kontrolę. Ale najbardziej dojrzały i najzupełniej samodzielny człowiek podlega zawsze jeszcze innej i to znacznie mniej wyrozumiałej kontroli. Myślę o kontroli opinii publicznej…

Leszek żachnął się.

– Daruj, mamo, ale nie popełniłem żadnej zbrodni!

– Nikt ci zbrodni nie zarzuca.

– Więc o co chodzi?

– O takt i godność – dobitnie odpowiedziała pani Czyńska.

– Nie uważam, bym uchybił jednemu lub drugiemu.

Pan Czyński niecierpliwie poruszył się w fotelu.

– Mój Leszku – zaczął. – Musisz to sam rozumieć, że twoje stałe przebywanie, demonstracyjne przebywanie w sklepiku nie mogło nie wywołać komentarzy…

– Nikomu nic do tego. Sklep… sklep jest miejscem publicznym. Każdy ma prawo wejść do sklepu.

 

– Daruj – przerwała matka – ale podobne wykręty stoją poniżej twego poziomu. Przede wszystkim przesiadujesz tam całymi dniami, co zwraca wszystkich uwagę i wywołuje komentarze. Nie posądzisz chyba nikogo o taką naiwność, by przypuszczał, że spędzasz ten czas na studiach metod handlu sklepikarskiego. Przesiadujesz tam dla owej ekspedientki.

– Możliwe. Więc cóż z tego?

– Z tego wynikałoby, że uważasz jej towarzystwo za nader interesujące.

– Istotnie, mamo.

– I za odpowiednie dla ciebie?… Czy tak?… Odpowiednie dla pana Czyńskiego pod względem towarzyskim, intelektualnym, socjalnym?

Leszek wzruszył ramionami.

– To kwestia poglądu, zapatrywań…

– Otóż pozwól sobie powiedzieć, że naszym zdaniem nie ma tu żadnej kwestii. A najlepszy dowód w tym, że twoje wizyty stały się tematem plotek w miasteczku.

– Kpię sobie z plotek! – zawołał porywczo.

– I nie tylko plotek. Owa dziewczyna została publicznie zelżona przez jednego z mniej szczęśliwych… twoich współzawodników, w następstwie czego inny… adorator tej… popularnej panienki w ulicznej bijatyce uważał za stosowne stanąć w obronie jej czci. Dzięki temu twoje… zaloty i twoja osoba nabrały w okolicy rozgłosu.

Leszek szeroko otworzył oczy.

– Ależ ja o niczym nie wiem! To w ogóle jest niemożliwe!

Zerwał się wzburzony i zawołał:

– To są ohydne plotki, w których nie ma ani jednego słowa prawdy!

– Niestety, synu – odezwał się pan Czyński – mamy zupełnie pewne wiadomości.

– Nie wierzę! – wybuchnął. – Powiedziałaby mi o tym! A mama nie powinna, mówiąc o dziewczynie, której nie zna, o najprzyzwoitszej dziewczynie, posługiwać się takimi… takimi… dwuznacznymi aluzjami! To… to jest wstrętne!

Państwo Czyńscy zamienili szybkie spojrzenie. Byli zaskoczeni wybuchem syna, który dotychczas sam zbyt lekko wyrażał się o kobietach.

– Widzę, że owa panienka bardzo cię obchodzi.

– Naturalnie, że obchodzi, jeżeli z mojej przyczyny ma być narażona na podobne… podobne…

Przygryzł wargi i nie dokończył.

Pani Czyńska spokojnie opowiedziała wszystko to, czego dowiedziała się od gospodyni. Leszek zdołał opanować się o tyle, że nie przerwał jej ani razu. Gdy skończyła, odezwał się sucho:

– I jakież konsekwencje zamierzacie z tego wyciągnąć?

– Jak to konsekwencje? – zdziwił się pan Czyński. – Właśnie jedyną konsekwencją jest to, że chcieliśmy cię prosić, byś zastanowił się nad swoim postępowaniem. To wszystko.

Leszek potrząsnął głową.

– To nie wszystko. Możecie to uznać lub nie, lecz ja w swoim postępowaniu nie widzę nic, co by wam, mnie czy komukolwiek przynosiło ujmę. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Absolutnie nic! Natomiast ani ja, ani chyba moi rodzice nie mogą puścić płazem jakiemuś chamowi, że plugawi opinię biednej wprawdzie, ale godnej szacunku dziewczyny, posługując się moim nazwiskiem.

Pani Eleonora zmierzyła syna ironicznym spojrzeniem.

– Zbyt pewien, mój drogi, jesteś owego szacunku, na który zasługuje rzekomo ta panieneczka. Nie posądzam cię o naiwność! Ale jakże myślisz zareagować?… Jestem bardzo ciekawa. Czy idąc wzorem owego urzędnika pocztowego zamierzasz wdać się z synem rymarza w bijatykę?

– Nie, ale skieruję sprawę do sądu!

– Nie będzie to świadczyło o twoim rozsądku. Sprawa sądowa z pewnością nie poprawi reputacji tej panienki.

– Więc każę stangretowi oćwiczyć go batem! – krzyknął zniecierpliwiony. – A w każdym razie… Od dzisiejszego dnia nie będziemy ani do fabryki, ani do folwarku brać wyrobów jego ojca!

– Ojciec tu nic niewinien – zauważył pan Czyński.

– Oczywiście – dodała pani Eleonora. – A poza tym pozwól, że wyrażę zdziwienie z powodu twego tonu, tonu tak apodyktycznego, jakby fabryka i folwark stanowiły twoją własność i sprawa zamówień zależała wyłącznie od ciebie.

Leszek miał już jednak zbyt roztrzęsione nerwy. Odstąpił krok wstecz i zapytał:

– Więc to tak?… Więc mama zamierza nadal zaopatrywać się u tego rymarza?

– Nie widzę powodu do zmiany.

– Ale ja widzę! – krzyknął.

– To jeszcze nas na szczęście nie obowiązuje.

– Tak? Zatem słuchajcie! Żądam tego stanowczo. Macie wybór. Albo zastosujecie się do mego żądania, albo nie zobaczycie mnie nigdy więcej!

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Był wzburzony do ostatecznych granic, wzburzony do tego stopnia, że rzeczywiście nie zawahałby się wykonać groźby i wyjechać chociażby natychmiast.

Nie chciał i nie mógł zastanowić się teraz nad tym, czy postępuje słusznie. Sama myśl, że jakiś miasteczkowy chłystek ośmielił się publicznie stroić zeń żarty, doprowadzała go do furii, zaciemniała trzeźwy sąd i domagała się bezzwłocznej reakcji. I to w tej chwili było najważniejsze: ukarać, zemścić się. Bodaj rodzice stanęli na przeszkodzie! Bodaj! Niemal pragnął tego. Pokazałby im, że potrafi nie cofnąć się przed niczym. Ukarze ich również.

Wybiegł do parku i laską ojca, którą zabrał z przedpokoju, z wściekłością obijał liście z gałęzi kasztanów.

Oczywiście zerwanie z domem równałoby się nędzy. Otrzymał wprawdzie fachowe wykształcenie jako ceramik, mógłby dostać w Ćmielowie czy w jakiejś innej fabryce posadkę. Zamknęłoby to jednak jego budżet w kwocie nędznych paruset złotych miesięcznie.

– To trudno – przekonał siebie. – Przetrwam.

I nagle zjawiło się pytanie:

– Co właściwie było przyczyną konfliktu, konfliktu, który miałby zaważyć na całym moim życiu?

Odpowiedź przyszła łatwo:

– Marysia…

Tak, w gruncie rzeczy chodziło tu o Marysię, o tę śliczną dziewczynę, dla której gotów był na wszystko. A jeżeli, przypuśćmy, nie na wszystko, to na bardzo wiele…

– Na bardzo wiele – upewnił siebie.

Lecz natychmiast wyrosły wątpliwości. Czy zerwanie z rodzicami, czy wyrzeczenie się pozycji i dobrobytu, czy to wszystko nie byłoby ceną zbyt wysoką?…

Z oburzeniem odrzucił tę myśl. Sprawa przedstawiała się jasno: ktoś ośmielił się obrazić Marysię i jego, musi więc ponieść karę. Jeżeli zaś rodzice odmawiają jedynemu synowi tak drobnej satysfakcji, tym samym dają dowód, że nie zasługują na żadne względy. Niech cierpią.

A Marysia?… Z Marysią to całkiem inna kwestia. Tu nie powinno wchodzić w grę pytanie, czy ona zasługuje na to. Bo trzeźwo rzecz biorąc, Marysia nie jest w porządku. Stanowczo nie jest. Ten syn rymarza poczuwał się widocznie do jakiejś poufałości w stosunku do niej albo powodowała nim zazdrość. A ten pocztowiec, jakiś Sobek?… Dlaczego stanął w obronie Marysi?… Całkiem bez powodów?…

Tak myśleć byłoby dowodem najgłupszej naiwności. Oczywiście dziewczynę musi coś z nim łączyć.

Ogarnęło go krańcowe rozdrażnienie. Sam domysł podsunięty przez matkę, że owi ludzie są jego… rywalami, wydawał się obrazą, najcięższą obrazą.

„Oto są skutki – myślał z goryczą – zbliżania się do osób z takiego środowiska”.

Matka niewątpliwie jest kobietą doświadczoną. I umie rozsądnie patrzeć na życie. Jeżeli jej podejrzenia bodaj w części są słuszne…

– To ładnie wyglądam! Ośmieszyłem się jak smarkacz! Ta dziewczyna przy mnie udaje lilię polną, a kto wie, na co sobie pozwala z takim, powiedzmy, Sobkiem…

Posądzenie wprawdzie było wstrętne, ale któż może zaręczyć, że życie, że prawda nie jest równie wstrętna?

I Leszkiem owładnęło zupełne zniechęcenie. Usiadł na ławce kamiennej, mokrej od rosy, a świat wydał mu się czymś obrzydliwym, nudnym, niegodnym żadnych wysiłków, żadnych walk, żadnych poświęceń…

…Bo gdyby Marysia była uczciwą, szczerą dziewczyną, nie ukrywałaby tej awantury przed nim. Przeciwnie. Wyznałaby wszystko, prosiłaby o obronę jego, nie zaś jakiegoś Sobka…

Zza drzew wyłonił się okrągły księżyc. Leszek w ogóle nie lubił księżyca. Tym jednak razem dostrzegł w jego nieprzyjemnej fizjonomii wyraźnie ironiczny uśmiech.

„Jestem jeszcze straszliwie głupi – pomyślał – straszliwie głupi”.

I zastanowił się nad tym, co też o całej historii i o jego zachowaniu się powiedzą sobie rodzice.

Gdyby mógł słyszeć ich rozmowę, przekonałby się, że nie różni się od nich w ocenie swojej mądrości.

Po jego wyjściu państwo Czyńscy milczeli dość długo, wreszcie pani Eleonora westchnęła:

– Martwi mnie bardzo głupota Leszka.

– I ja się nie cieszę – dodał pan Stanisław, wstając. – Późno już. Czas spać.

Codziennym zwyczajem pocałował żonę w rękę i w czoło i poszedł do siebie. Po kwadransie był już w łóżku i właśnie zabierał się do czytania Potopu, który przed snem stanowił dlań najniezawodniejszy środek na uspokojenie nerwów, oderwanie myśli od spraw dziennych i błogo kołysał wyobraźnię, gdy zapukano do drzwi.

– To ty? – zdziwił się na widok żony. Już od wielu lat odzwyczaił się od jej odwiedzin w szlafroku i o tej porze.

– Tak, Stasiu. Chciałam zasięgnąć twojej opinii. Sama nie wiem, jak należy postąpić. Czy sądzisz, że pogróżkę Leszka należy brać serio?

– To jest chłopak niezrównoważony – oględnie zauważył pan Czyński.

11otrzepnął – dziś: strzepnął a. otrzepał. [przypis edytorski]