Za darmo

Znachor

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Znachor
Znachor
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tak.



– A przez kogo poślesz?



– Będę pytać. Przecie często się zdarza, że zajeżdża tu kto, co do Wilna się wybiera.



Zonia zamyśliła się, a po chwili wyciągnęła chusteczkę, rozwiązała węzeł i wydobyła dwie monety pięciozłotowe.



– Masz, to i te pieniądze jemu poślij.



– Jakaś ty dobra, Zoniu! – powiedziała Marysia.



Ale Zonia nastroszyła się.



– Dla jednych dobra, dla drugich niedobra. Jemu daję, nie tobie!



Marysia od dawna zauważyła, że u Zoni nie cieszy się specjalnymi łaskami. Powiedziała pojednawczo:



– Więc dziękuję ci za niego.



Zonia wzruszyła ramionami.



– Ty jemu taki swat czy brat, jak i ja. Co masz za niego dziękować. On sam podziękuje, jak wróci. I za to, i za to, że tu koło jego dobytku będę chodziła, że mu tu wszystkiego dopilnuję, żeby nie zmarniało.



– Po cóż, Zoniu, masz się tym zajmować?



– A kto ma się zajmować?



– Ja.



– Ty?… Jakimże sposobem ty?… Czy ty myślisz przez trzy lata tu, u mego teścia, siedzieć?…



Marysia zaczerwieniła się.



– Dlaczego trzy lata?… W apelacji przecie uwolnią stryjcia Antoniego…



– Albo uwolnią, albo nie. A on tobie nie żaden stryj. Jakże ty myślisz żyć tu?… Z czego?…



Zobaczyła w Marysinych oczach łzy i dodała:



– No, nie płacz. Przecie nikt cię stąd nie wypędza. Dachu nad głową starczy… A jedzenia też. Tylko tak mówiłam. Przez ciekawość. Nie płacz, głupia. Czy ci kto żałuje? No?…



Pomimo tych zapewnień, Marysia uświadomiła sobie teraz swoje położenie. Istotnie, gdy zabrakło stryjcia Antoniego, nie miała tu prawa pozostać. Dano jej to do zrozumienia z większą delikatnością niż zwykle u prostych ludzi, ale wyraźnie.



Toteż gdy usłyszała wołanie na obiad, nie ruszyła się z miejsca. Drżała na myśl, że cała rodzina Mielników będzie przyglądać się jej przy stole, będzie liczyć łyżki strawy, darowanej strawy i każdy kęs podnoszony do ust… Między sobą po cichu będą nazywać ją przybłędą, darmozjadem póty, póki nie powiedzą jej tego głośno.



– Muszę stąd odejść, muszę… Tylko dokąd?..



Wiedziała od ludzi, że w sklepie pani Szkopkowej pracuje już jakaś inna dziewczyna. W całej okolicy na żadną posadę nie mogła liczyć. Nikt przecie nie wiedział, że była zaręczona z Leszkiem, nikt by nie uwierzył, gdyby nawet zdobyła się na powiedzenie tego głośno. Natomiast wszyscy wiedzieli, zwłaszcza po katastrofie, że spotykała się z nim, że jeździli na samotne spacery do lasu… Z taką opinią nie mogła spodziewać się jakiejkolwiek posady.



A odejść… dokąd?…



Rzuciła się na łóżko i płakała. Płakała nad swoim okrutnym losem, nad swoją wielką, jedyną miłością, która nie dała jej nic tylko ból, nic tylko wstyd, nic tylko nieszczęście…



– Leszku, Leszku, dlaczego zapomniałeś o mnie!… – powtarzała, zalewając się łzami.



– Hej, panno Marysiu, obiad! – rozległ się za oknem głos Wasila.



Nie poruszyła się, a on po chwili wszedł.



– Czego panna Marysia płacze? – zapytał.



– Nie wiem – odpowiedziała wśród szlochu.



– Jakże to tak?… Skrzywdził kto pannę Marysię?… No, proszę powiedzieć!…



– Nie, nie…



– To czego płakać?… Nie trzeba…



Zadreptał na miejscu bezradnie i dodał:



– Jak panna Marysia płacze, to ja patrzeć na to nie mogę. No, dosyć… dosyć… A może kto co powiedział?



– Nie, nie…



Chłopak nagle przypomniał sobie, że widział niedawno Zonię wychodzącą z przybudówki. Ogarnęła go złość.



– Dobrze – mruknął i wyszedł.



Cała rodzina siadała już do stołu. Wasil stanął na progu kuchni i odezwał się spokojnie:



– Dlaczego Marysi nie ma?



– Wołałam, nie wiem dlaczego nie przyszła – Olga wzruszyła ramionami.



– Nie wiesz?…



– Nie wiem.



– To może Zonia wie?



Zonia odwróciła się doń plecami.



– Skąd ja?…



Wasil wrzasnął nagle:



– To ja wiem, cholero ty zatracona!



– Co ty, Wasil, co tobie? – szczerze zdziwił się stary Prokop.



– A to mnie, że ona tam płacze! A przez kogo może płakać, jak nie przez tę wiedźmę?… Coś jej tam nagadała?!



Zonia wzięła się w boki, podniosła wojowniczo głowę.



– Co chciałam to i nagadałam. Rozumiesz?!



– Cicho! – zniecierpliwił się Prokop.



– To czego on na mnie!… Ja jej nic takiego nie powiedziałam, ale choćby, to co?… Na naszej łasce tu jest, to niech nie będzie taka honorowa.



– Nie na twojej łasce! – ryknął, nie panując już nad sobą, Wasil.



– To niech sobie idzie na cztery wiatry! – zawołała Zonia w podnieceniu.



– Ona?… – zaśmiał się Wasil, usiłując nadać swemu śmiechowi złowrogie brzmienie. – Ona?… Pierwej ty pójdziesz. Jeszcze nie wiadomo, czy ona tu nie będzie większą gospodynią od ciebie, ty szlajo!… Nie zapominaj, że ojciec już stary, a potem moje panowanie. Ciebie wypędzę na cztery wiatry, ciebie! A zechcesz mój chleb jeść, to będziesz musiała buty jej czyścić!



Zapanowało milczenie. Domyślili się wprawdzie już wcześniej, że Marysia podoba się Wasilowi. Ale teraz usłyszeli to wprost z jego ust. Podobanie zaś to było, widać, nie byle jakie, skoro spokojnego zazwyczaj chłopca przyprawiło o taki gniew, że zagroził nawet bratowej, którą przecie lubił, wypędzeniem.



Stał blady, ze skurczoną twarzą i wściekłym wzrokiem wodził po obecnych.



– Cicho! – odezwał się Prokop, chociaż w izbie i tak panowała zupełna cisza. – Cicho, mówię! Ty, Wasil, wybij to sobie z głowy. Nie bądź durny. Nie dla ciebie ona, a ty nie dla niej. Sam pomyślisz, to i oprzytomniejesz. A ty, Zonia, idź do niej i poproś. Niech przyjdzie. A patrz – pogrodził palcem – patrz, żeby zechciała przyjść. I to jeszcze ci powiem, Zonia, że źle jest tak sierotę, biedaczkę krzywdzić! Bóg za to karze.



– Jaż jej nie krzywdzę, Bóg świadkiem – uderzyła się w piersi.



– No to idź. A wiedz i to, iż Antoni ją jak rodzoną kocha. Jakże to?… Jego nieszczęście spotkało, a ja mu tymczasem mam chleba i dachu żałować dla tej dziewczyny?… Boga się bój, Zonia. Idź… idź.



– Co nie mam pójść? Pójdę.



Zonia pobiegła do przybudówki. Żal już ją odszedł, a może i myśl, że ta panieneczka nie będzie jej rywalką, bo juści mając do wyboru starego Antoniego i Wasila, młodego i bogatego, raczej wyjdzie za niego, może i ta myśl sprawiła, że z rozczuleniem zaczęła przepraszać Marysię, tulić ją i całować.



– Co, co, nie płacz, ja dla ciebie wszystko, nie to żebyś przeze mnie miała łzy wylewać. Chcesz tę zieloną chustkę w kwiaty? Chcesz, to dam ją tobie… No, nie płacz, nie płacz…



Głaskała ją po plecach, po mokrej twarzy, po rękach, aż wreszcie Marysia uspokoiła się. Gdy wróciły do kuchni, nie było już więcej mowy o całej sprawie.



Pomimo to, pomimo całej życzliwości, jaką rodzina młynarza otaczała Marysię, jej wrażliwość raz zbudzona nie dawała jej spokoju. Uczucie, że jest dla tych ludzi ciężarem, że korzysta z ich dobroci, nie mogąc niczym wywdzięczyć się za to, wciąż odzywało się z jednakową siłą. Wielokrotnie ofiarowywała się z pomocą w gospodarstwie, lecz kobiet tu było dość i żadna nie dawała się wyręczyć.



Dręczyła się więc myślą, co ma z sobą począć i coraz wyraźniej widziała, że jest bezradna. O wyjeździe bez grosza przy duszy i mowy być nie mogło. Pozostawała jedna tylko nadzieja, że pani Szkopkowa przyjmie ją z powrotem do siebie.



Na krótko przed świętami Bożego Narodzenia wybrała się Marysia wreszcie do miasteczka. Wyszła dość późno, by w Radoliszkach nie pokazać się przy jasnym dniu. Nie chciała ludziom leźć w oczy.



Toteż był już zmierzch, gdy stanęła przed domkiem pani Szkopkowej.



Nadeszła właśnie pani Szkopkowa.



– O, Marysia! – powiedziała z nadrabianą serdecznością. – Jak się masz, drogie dziecko.



Marysia pocałowała ją w rękę.



– Dziękuję pani, już teraz dobrze, ale omal nie umarłam.



– Tak, tak… Trzeba zapalić lampę…



– Zaraz zapalę – Marysia ruszyła się, lecz pani Szkopkowa wzięła zapałki.



– Nie, daj spokój. U siebie w domu to już ja – powiedziała z wyraźną intencją. – A to wiem, żeś była umierająca. Cóż, własna twoja wina. Ja swój obowiązek spełniłam. Przestrzegałam, że nic z tego dobrego nie wyjdzie. Nie słuchałaś starej Szkopkowej. Tak… tak… Przyszłaś pewno po rzeczy?



– Po rzeczy – potwierdziła Marysia i odwróciła głowę, by ukryć łzy.



– Możesz je zabrać. Nie podźwigasz się. Dawno już je spakowałam i miałam zamiar odesłać ci je do młyna. Tylko okazji nie było.



Zapanowało milczenie.



– Jakże ci tam? – zapytała Szkopkowa, krzątając się przy komodzie.



– Tak sobie.



– No, to pewnie i nie szkodujesz, żeś tam u nich.



– Wolałabym, by było jak dawniej – bąknęła Marysia.



– I ja bym wolała – z naciskiem przytaknęła Szkopkowa. – Cóż począć, kiedyś wybrała inaczej. Wolałaś śmierć na siebie ściągnąć i hańbę, a na mnie wstyd… Matka tam twoja w grobie się pewno przewróciła… Byłam na cmentarzu w Zaduszki, byłam, lampkę na mogiłce postawiłam i wianek z nieśmiertelników zaniosłam, by ją biedną pocieszyć. Cóż, mówię, pani Okszyna kochana, nie wiń mnie, bo nie raz, nie dziesięć upominałam córkę twoją. Ale młodość nie wierzy doświadczeniu starych. Módl się tam za opamiętanie swego dziecka… Pomodliłam się i ja, byś lepszych opiekunów ode mnie znalazła… No i tak.



Marysi po policzkach spływały łzy.



– Proszę pani, przysięgam pani, że nic złego nie zrobiłam, przysięgam!



– Moje dziecko. Chciałabym ci wierzyć. Ale cóż moja wiara pomoże? Wszyscy widzieli, żeś się zadawała z tym lekkoduchem, którego dotychczas Bóg miłosierny w swojej łaskawości jeszcze nie pokarał. Wszyscy wiedzą, że cię omal nie zabił, a potem rzucił… I jeżeli chcesz ode mnie rady, to ci ją dam. Jedź stąd jak najdalej, do obcych, na drugi zaś raz unikaj takich elegantów i wariatów. A żebyś miała za co jechać i żebyś nie wspominała mnie takim ciężkim sercem, jak ja ciebie, to tam w swoim koszyku znajdziesz parę złotych… Na początek ci wystarczy. Najlepiej do Warszawy jedź. Tam zajdź do jakiego księdza i poproś o radę. W wielkim mieście o pracę łatwiej.

 



Wytarła nos i dodała:



– Tak sobie obmyśliłam. Tylko pewno znowu na próżno. Nie posłuchasz ty mojej rady.



Marysia chwyciła ją za rękę i pocałowała.



– Na pewno tak zrobię. Dziękuję pani, dziękuję… Nigdy nie zapomnę…



– No to idź, dziecko, z Bogiem. Niech cię Najświętsza Panienka błogosławi i strzeże.



Uściskała Marysię, a odprowadziwszy ją za próg, krzyknęła jeszcze:



– A napisz tam do mnie!



– Napiszę.



Koszyk z wikliny nie był ciężki, uboga jego zawartość również, a przecież ręka wciąż drętwiała i coraz częściej trzeba ją było zmieniać.



Od paru dni mróz zelżał, a teraz zaczął padać śnieg wielkimi płatami, które spadały wolno, leniwie, lecz tak gęsto, że na kilka kroków wokoło nic już widać nie było. Na szczęście wysokie drzewa po obu stronach gościńca nie pozwalały zabłądzić. Jeżeli zaś Marysia szła coraz wolniej, to nie z obawy o zgubienie drogi. Tyle myśli przebiegało przez jej głowę, tyle sprzecznych uczuć odzywało się w sercu. Przyznawała zupełną słuszność dawnej opiekunce. Istotnie, należało wyjechać, wyjechać najdalej, choćby do Warszawy. Ma teraz pieniądze na drogę i każdy dzień zwłoki byłby nonsensem…



Ale porzucić te strony, ale wyrzec się raz na zawsze nadziei zobaczenia Leszka, choćby z daleka… I tak zostawić stryjcia Antoniego?!… On przecie tu wróci… Tyle dobroci jej okazał, tyle wzajemnych uczuć wzbudził… Oczywiście, trzeba jechać. Lecz raczej do Wilna. Pewno pozwolą jej odwiedzić go w więzieniu… Naradzą się, co począć… Tak, to najważniejsze, to przecie teraz jedyne. Cóż jej innego pozostało?…



Z trudem odszukała boczną drogę do młyna. Śnieg padał tak gęsto, że gdyby nie szum wody na kole i nie prychanie koni pod młynem, nie dostrzegłaby go wcale. Światła zobaczyła dopiero z bliska i zdziwiła się: w oknach przybudówki też było jasno.



– To chyba Natalka przyszła tu odrabiać lekcje – pomyślała Marysia.



Otrzepała w sionce buciki ze śniegu, otworzyła drzwi i stanęła jak wryta.



Izba nagle zawirowała przed jej oczami, serce uderzyło gwałtownie, z ust wyrwał się cichy okrzyk i – straciła przytomność.



Rozdział XVI

W sanatorium doktora du Chateau w Arcachon zwykle z początkiem grudnia zaczynał się zimowy sezon i masowy napływ paryskich artretyków. Toteż gdy w połowie grudnia przybył pan Stanisław Czyński i oznajmił doktorowi, że chce zabrać syna do kraju, lekarz nie sprzeciwiał się wcale.



– Owszem – powiedział – pański syn jest właściwie zupełnie zdrów. Wykluczyłbym dlań na razie wszelkie forsowniejsze sporty, ale kości zrosły się bez zarzutu, mięśnie pod wpływem masażu zjędrniały dostatecznie, co zaś się tyczy usposobienia, myślę, że jest ono skutkiem nostalgii. Powrót do kraju, do rodziny ożywi go i rozrusza.



– I ja mam taką nadzieję – pan Czyński potrząsnął jego ręką.



A teraz, siedząc w wagonie naprzeciw syna, nie miał już z tej nadziei nic. Umyślnie po naradzie z żoną wyjechał sam do Arcachon, by zabrać Leszka na święta. Przerażeni byli jego listami. Przysłał im po długim bombardowaniu tylko dwa, i to krótkie, kostyczne, obojętne.



Równie obojętnie powitał ojca i zgodził się na powrót.



– Wszystko mi jedno – powiedział tylko.



Siedział milczący, ze zgasłym od dawna papierosem w ręku i zdawał się nie słyszeć opowiadań ojca o polityce, o poprawie koniunktury, o nowych zamówieniach. Zdawało się, że nic go nie obchodzi, nic nie może zainteresować, nic poruszyć. Czyżby nerwowy wstrząs, jakiego doznał przy tej nieszczęsnej katastrofie, miał na zawsze już zmienić tego wesołego chłopca w apatycznego melancholika?…



Pan Czyński na próżno wysilał się, by czymkolwiek zająć uwagę syna. Leszek ograniczał się do krótkich odpowiedzi, bezmyślnie przyglądał się końcom własnych butów i był w nim jakiś zastygły, bezwładny spokój.



W nocy pan Czyński nie mógł zasnąć i zajrzał do przedziału syna. Miał jakieś złe przeczucia i niewiele omylił się: Leszek pomimo mroźnej nocy otworzył okno i w cienkiej jedwabnej pidżamie stał, wychylając głowę na zewnątrz. Poryw lodowego wiatru przy otwarciu drzwi wtargnął do przedziału.



– Co ty wyprawiasz, synu! – przeraził się pan Czyński. – Dostaniesz zapalenia płuc!



Leszek odwrócił się.



– Możliwe, ojcze.



– Proszę cię, zamknij okno.



– Gorąco mi.



– Chcę z tobą pomówić.



– Dobrze.



Zamknął okno i usiadł.



– Jesteś bardzo nieostrożny, Leszku – zaczął pan Czyński. – Nie tylko nie dbasz o swoje zdrowie, lecz świadomie się narażasz.



Milczenie było jedyną odpowiedzią.



– Czemu nie położyłeś się?



– Nie jestem senny.



– Jednak powinieneś. Twój stan zdrowia wymaga jeszcze dużej dbałości.



– Po co? – Leszek spojrzał ojcu w oczy.



– Jak to po co?!



– Tak, po co? Czy sądzisz, że zależy mi na tym?



– Powinno ci zależeć.



– Aha! – machnął ręką.



– Leszku!



– Mój ojcze! Czy ty naprawdę sądzisz, że życie jest czymś godnym dbałości, niepokoju, zabiegów?… Wierzaj mi, że osobiście nie zależy mi na nim wcale.



Pan Czyński uśmiechnął się z przymusem.



– Gdy byłem w twoim wieku – skłamał – miewałem również tego rodzaju depresje, lecz miałem dość rozsądku, by zakwalifikować je jako stany przemijające.



– I w tym różnimy się, ojcze – skinął głową. – Ja wiem, że to nie jest przelotna depresja.



– Więc upewniam cię, że tak. Ufaj memu doświadczeniu. Oczywiście, szok fizyczny i psychiczny musi mieć swoiste następstwa. Ale to przejdzie. Przejdzie tym prędzej, im rozumniej ustosunkujesz się do swego obecnego usposobienia. Uświadomienie sobie powodów depresji jest najskuteczniejszym środkiem jej zwalczania.



Pan Czyński nie odniósł wrażenia, by jego przekonywająca argumentacja przemówiła do syna, i dodał:



– A jeszcze i to. Nie wolno ci zapominać o nas, o twoich rodzicach, dla których jesteś wszystkim. Jeżeli twój rozsądek nie może cię poruszyć, odwołuję się do twoich uczuć.



Leszek drgnął i po pauzie zapytał:



– Czy rzeczywiście uważasz, ojcze, uczucia za siłę tak potężną i godną szacunku, że należy je brać w rachubę wówczas, gdy zjawia się w nas hamletowskie zagadnienie: być albo nie być?…



– Oczywiście, Leszku.



– Dziękuję ci. Jestem tego samego zdania.



– A widzisz, synku. No, połóż się teraz i spróbuj zasnąć. Nad ranem będziemy w domu. Tak… Nie możesz sobie wyobrazić, jak twoja matka tęskni za tobą. Zawsze usiłuje udawać naturę silną… Ale ty sam wiesz, ile pod tą powierzchnią kryje się najgłębszej czułości. No, śpij, synu. Dobranoc.



– Dobranoc, ojcze – drewnianym głosem odpowiedział Leszek.



Zgasił światło, lecz nie położył się. Miarowy stukot kół pociągu, lekkie kołysanie się wagonu, jaskrawe smugi iskier na czarnej szybie… Tak samo wtedy wracał. Tylko wtedy pragnąłby przyśpieszyć bieg pociągu. Wiózł dla niej pierścionek zaręczynowy, a dla siebie szczęście.



Czy w Ludwikowskiej oranżerii są już bzy?… Tak, bzy i heliotropy, mocno pachnące… Każe wszystkie pościnać. I może… Tam na pewno leży głęboki i biały śnieg. A na śniegu nawet śladu niczyjego nie ma. Zapomniany, mały wzgórek…



Będzie szedł po tej niepokalanej, białej powierzchni… Pierwszy i ostatni… Tam cel. A już stamtąd żadna droga nie prowadzi… Ułoży kwiaty, całą mogiłkę zasypie kwiatami… Czy przez śnieg, przez warstwę ziemi i przez drewniane wieko dotrze do niej zapach bzu i heliotropu?… Czy dotrze jego szept powtarzający najdroższe imię, najczulsze zaklęcia, najrozpaczliwsze przysięgi?… Czy usłyszy ona słabnące, zamierające tętno jego serca wśród umierających kwiatów, czy przygotuje się na przywitanie go, czy zarzuci mu, jak dawniej, ręce na szyję i pozwoli mu do syta patrzeć w te promienne oczy?… Już na zawsze, już na wieczność…



Jakże błoga wiara ogarniała go, gdy o tym myślał. Jaki spokój spływał nań, odkąd się z tym pogodził. Ilekroć został sam, pogrążał się w tych beznamiętnych, ogromnych i jak pustka kosmiczna niezmierzonych przestrzeniach śmierci. Należał już do nich bez reszty.



O ileż gorszy, o ileż boleśniejszy był pierwszy okres. Gdy tylko mógł wymówić kilka sylab, zapytał ich:



– Co z nią?



Matka wówczas drgnęła i powiedziała krótko:



– Nie żyje, ale nie myśl o tym.



A doktor Pawlicki dodał:



– Strzaskanie podstawy czaszki. Z tym nie można żyć dłużej niż kilkadziesiąt minut.



Wówczas stracił przytomność ponownie. A ile razy odzyskiwał ją, świadomość śmierci Marysi zdawała się być zaprzeczeniem jego własnego życia. Leżąc z zamkniętymi oczyma słyszał rozmowę prowadzoną półgłosem. Doktor robił pani Czyńskiej wyrzuty:



– Nie należało mu mówić o śmierci tej dziewczyny. To było nieostrożne. Może pogorszyć stan nerwów.



A matka na to:



– Nie umiem kłamać, doktorze. A jeżeli o mnie chodzi, zawsze wolałam bodaj przykrą prawdę niż złudzenie. Zresztą mój syn nie ponosi przecie odpowiedzialności za wypadek.



– Myślałem – zawahał się lekarz – o czym innym. Mógł mieć jakiś sentyment do tej Marysi…



– To jest wykluczone – przerwała pani Czyńska z takim naciskiem, jakby samo domniemanie było dla niej obrazą.



Stan fizyczny Leszka poprawiał się z dnia na dzień. W wileńskim szpitalu zrobiono wiele zdjęć rentgenowskich, rany i okaleczenia goiły się normalnie. Natomiast psychiczny stan chorego budził coraz większe obawy. Toteż skoro to tylko nie mogło zagrażać jego zdrowiu, przewieziono go najpierw do kliniki chirurgicznej w Wiedniu, następnie zaś na okres rekonwalescencji do Arcachon. W Arcachon wesołe międzynarodowe towarzystwo miało wpłynąć na usposobienie Leszka zbawiennie. Niestety, wyraźnie unikał ludzi. Nie brał udziału w zabawach i wycieczkach, a chociaż automatycznie stosował się do przepisanej kuracji, jego nastrój nie uległ żadnym zmianom.



Przynajmniej pozornie. W gruncie rzeczy i niewidocznie dla otoczenia dojrzewała w nim decyzja.



Dojrzała i przyniosła ukojenie…



Oczywiście kochał rodziców i zdawał sobie sprawę z tego, jaki ból im wyrządzi. Byłby nawet gotów do dużych poświęceń, lecz myśl o skazaniu siebie na całe życie, na długoletnią katorgę cierpień, których nic już złagodzić nie mogło, wydawała mu się czymś potwornym i o wiele przerastającym jego siły.



A nadto pragnął śmierci, właśnie takiej śmierci, pragnął jak ekspiacji. Przecie wtargnął w życie, w spokojne i radosne życie tej najcudowniejszej istoty, nieproszony, niewołany, niemal przemocą. Gdyby nie on, wiodłaby do dziś dnia swoją, może prostą i ubogą, lecz pogodną egzystencję. On zburzył jej spokój, przez niego wreszcie zginęła i jeszcze po śmierci została na jej pamięci zła sława. Przez niego. Nie miał dość odwagi, by stawić od razu czoła wszystkim przeciwnościom. Był zbyt małoduszny. Ukrywaniem swoich zamiarów chciał zapewnić sobie wygodny byt. Za cenę jej opinii!



To wołało o karę! I musiał ją sobie wymierzyć, bo tylko ta kara stanie się rehabilitacją dla Marysi, bo tylko ta kara oczyści pamięć kochanej ponad wszystko istoty…



Pociąg zatrzymał się na małej, jakże znajomej stacyjce. Na peronie stała pani Czyńska, Tita Zenowiczówna, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego żona Zulka i jeszcze kilka osób z rodziny, która do Ludwikowa zwykle zjeżdżała na święta Bożego Narodzenia.



Zdawkowy półuśmiech, z jakim Leszek witał wszystkich, nikogo nie wprowadził w błąd: był zaledwie konwencjonalny. Umyślnie wyjechali na jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, by z miejsca go rozruszać, rozbawić, wciągnąć w swoje beztroskie, codzienne sprawy. Jedna tylko Anielka przyglądała mu się w milczeniu i jakby ze współczuciem.



– Jak on zmizerniał i jaki jest smutny – powiedziała pani Czyńskiej półgłosem.



– Postaraj się go rozbawić i udawaj, że nie spostrzegasz w nim żadnej zmiany – pani Eleonora ścisnęła ją za rękę. – Zawsze cię bardzo lubił.



Czworo sań z pobrzękiwaniem janczarów zajechało przed ludwikowski pałac niczym kuligiem. Przez cały dzień nie zostawiano Leszka ani na chwilę samego. W salonie hałasowało na zmianę radio z gramofonem.



Po kolacji nareszcie znalazł się u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecności. Z niepokojem zajrzał do biurka. Pamiętnik Marysi leżał na swoim miejscu.



Przez całą noc czytał, po kilkakroć wertował te same stronice, których treść, ba, niemal każde słowo, tak dobrze pamiętał. Zasnął dopiero nad ranem i obudził się późno. Służący przyniósł śniadanie i oznajmił:



– Pan starszy jest w fabryce i kazał zapytać, czy panicz nie zechce tam wstąpić.



– Nie – potrząsnął głową. – Ale proszę zawołać ogrodnika.



– Słucham, paniczu!



– Czy w oranżerii jest dużo kwiatów?



– Jak zwykle na święta. Szczególniej róże w tym roku udały się.



Po śniadaniu zjawił się ogrodnik i przeszli razem do oranżerii. Leszek wskazywał nieco zdziwionemu człowiekowi coraz nowe kwiaty i na zakończenie powiedział:

 



– To wszystko proszę ściąć.



– Ściąć?…



– Tak. I opakować.



– A dokąd to pójdzie, proszę pana?



– Ja sam zabiorę.



– To pan inżynier wyjeżdża?



Leszek nic nie odpowiedział i skierował się do wyjścia.



– Proszę pana – ogrodnik zatrzymał go. – Ale pan kazał ściąć prawie wszystkie kwiaty. To nie moja sprawa. Tylko że ja nie wiem, czy pani…



– Dobrze. Proszę powiedzieć pani i zapytać, czy nie ma nic przeciw temu.



– Pani wyjechała samochodem na stację i wróci dopiero na obiad.



– Więc po obiedzie Jan spyta. Ja też jadę dopiero po obiedzie.



Leszek nie wątpił, że matka zgodzi się nawet na największe spustoszenie w oranżerii. Oczywiście od razu domyśli się, po co mu kwiaty są potrzebne.



Wrócił do siebie i zabrał się do pisania listów. Najdłuższy był do rodziców. Krótkie i serdeczne do paru przyjaciół, oficjalny do policji i wreszcie do pani Szkopkowej. Na tym ostatnim szczególnie mu zależało. Miał on stanowić rehabilitację dla Marysi w opinii miasteczka.



Właśnie skończył pisanie, gdy do drzwi zapukała gospodyni, pani Michalewska. Wczoraj nie zdążyła przywitać się z Leszkiem. Była strasznie zapracowana, jak to przed świętami. A teraz dowiedziała się, że już po obiedzie Leszek wyjeżdża, więc oderwała się od ciast, zdając je na łaskę i niełaskę kucharza, by tylko zobaczyć się z panem Leszkiem i wyrazić mu swoją radość, że go znowu, dzięki Bogu, widzi w zdrowiu. Zaczęła opowiadać, jak tu wszyscy w okolicy dopytywali się o niego, co kto mówił, co kto zrobił…



Leszek słuchał tej paplaniny i przyszło mu na myśl, że ta kobiecina, ta żywa kronika całego powiatu musi wiedzieć dokładnie to, o co nie chciałby wypytywać w miasteczku.



– Moja Michalesiu! – odezwał się. – Mam do Michalesi prośbę.



– Prośbę?



– Tak. Czy Michalesia nie wie… – głos mu się załamał – czy Michalesia nie może mi powiedzieć… gdzie… pochowano…



– Kogo?



– Gdzie pochowano tę… panienkę, co zginęła wówczas w katastrofie?…



Kobieta szeroko otworzyła usta.



– W jakiej katastrofie?



– No, razem ze mną! – zniecierpliwił się.



– Jezus Maria! – krzyknęła. – Co pan Leszek mówi! Jakże ją mogli pochować?!… Ta Marysia?… Od Szkopkowej?… Toż ona żyje!



Wszystka krew uciekła mu z twarzy. Zerwał się z krzesła i omal nie upadł.



– Co?!… Co?!… – zapytał przeraźliwym szeptem, aż zalękniona Michalesia cofnęła się do drzwi.



– Klnę się Bogiem! – zawołała. – Jakże ją mieli grzebać? Wyzdrowiała. Ten znachor ją wyleczył i zamknęli go do więzienia. A ona w tym to młynie żyje. Przecież wiem od ludzi. A ot i nasz Pawełek, ten z kuchni, na własne oczy ją widział… Boże! Ratunku!…



Leszek zachwiał się, zatoczył i upadł na ziemię. Przerażona gospodyni sądziła, iż zemdlał, lecz usłyszała szloch i jakieś bezładne słowa. Nie rozumiejąc, o co chodzi, i w poczuciu własnej odpowiedzialności za to wszystko wybiegła, wołając o pomoc.



W hallu siedziało całe towarzystwo. Wpadła tu i zdyszanym głosem opowiadała, że panu Leszkowi coś się stało.



Nim jednak zdążyła skończyć, wbiegł sam Leszek, przeleciał przez hall i nie zamykając za sobą drzwi, wypadł na taras.



– Jeszcze się zaziębi! – jęknęła Michalesia. – Bez palta! Co ja narobiłam!…



On tymczasem biegł ku stajniom.



– Prędzej zaprzęgać! – krzyknął pierwszemu spotkanemu fornalowi. – Prędzej! Prędzej!



I sam zabrał się do pomocy. Zrobił się ruch. Z pałacu nadbiegł lokaj z futrem i z czapką. W pięć minut później sanie mknęły drogą do Radoliszek, mknęły zaś jak szalone, bo Leszek odebrał stangretowi lejce i sam powoził.



W głowie mu się kręciło, serce waliło jak młotem. Myśli też wpadły w jakiś opętańczy galop. Wprost rozsadzały go sprzeczne uczucia. Przepełniało go wielkie, radosne szczęście, a jednocześnie targał jego mięśniami taki gniew. Gotów był wszystkim wszystko przebaczyć, gotów był rzucić się w objęcia największemu swemu wrogowi i nagle wściekłość zaciskała mu szczęki. Okłamywano go! Tak niskiego, tak haniebnego użyto podstępu! Ukrywali przed nim przez tyle czasu, że ona żyje. Zemści się za to, zemści się bez litości!



I nagle przychodziło rozczulenie: a ona ile wycierpieć musiała! Na pewno czekała od niego wiadomości, listu, znaku życia. Stopniowo traciła nadzieję, samotna, opuszczona, zapomniana w nieszczęściu przez człowieka, który przysięgał jej miłość.



– Czyż nie uważa mnie teraz za szubrawca?…



Zgrzytnął zębami.



I to przez nich! O, nie puści im tego płazem. Tego doktora Pawlickiego spoliczkuje i obetnie mu uszy w pojedynku. Niech wie na całe życie, że postąpił jak szelma. A matka?… O, ona jeszcze srożej odpokutuje za swój nędzny czyn. Powie jej tak:



„Twój syn przez twoje podłe kłamstwo byłby popełnił samobójstwo. Kłamstwo wydało się wbrew tobie. Uważaj zatem, żeś zabiła swego syna. A w każdym razie wszystkie jego synowskie uczucia. Na zawsze jestem i pozostanę ci obcy”.



I więcej nigdy już nie odezwie się do niej ani jednym słowem. Wyjedzie, wyjedzie stąd na zawsze i to natychmiast. Bo i ojca nie chce już widzieć. Jak mógł on pokrywać milczeniem kłamstwo matki!



– Oto miłość rodzicielska, niech ją piekło pochłonie!



I tylko pomyśleć, jak bliskie było przez nią nieszczęście: przecie tam, we Francji, już dawno chciał z tym skończyć. Powstrzymało go tylko pragnienie spełnienia ostatniego obowiązku w stosunku do Marysi. Dlatego czekał, dlatego tu wrócił…



– Bóg widocznie kierował moimi krokami…



I nagle wydało się mu, że przenika tajemnicę swojego przeznaczenia, że przeznaczeniem tym ma być wielkie, niezmierzone szczęście i że ogromu tego szczęścia nie potrafiłby nigdy należycie ocenić, gdyby nie owe cierpienia, gdyby nie owa rozpacz bez granic, która przetrawiła jego duszę.



I zastanowił się: przecie w życiu nieraz spotykały go radości, powodzenia, pomyślność. Przyjmował wszystko to jako rzecz naturalną, należną mu i zwykłą. I nie przypominał sobie, by chociaż w jednym wypadku odczuł wdzięczność, by obudziła się w nim chęć wplecenia do z przyzwyczajenia odmawianych pacierzy jednego chociażby dziękczynnego westchnienia. Czyż trzeba było aż tak ciężkich doświadczeń, by nauczyć się cenić te wielkie dary?… By zrozumieniem ich wartości na nie zasłużyć?… By stać się dojrzałym do przyjęcia takiego szczęścia?…



Tak myślał sobie, a że myśl u niego musiała, ja