Za darmo

Znachor

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Znachor
Znachor
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Nie poruszył się jednak. Zbyt szybko tłoczyły się myśli, zbyt gwałtownie narastały w wyobraźni następstwa.

Przed powzięciem decyzji należało trzeźwo i gruntownie wszystko posegregować, przefiltrować, ułożyć… No, i przewidzieć konsekwencje. Nie lubił, nie umiał działać na ślepo pod wpływem impulsów.

– Przede wszystkim opanować się – mruknął do siebie z taką intonacją, jakiej używał do poskramiania nerwowych pacjentów.

Wyjął papierosa, uważnie go zapalił. Stwierdził, że tytoń jest zbytnio wyschnięty, że dziś mniej wypalił papierosów niż zwykle i że należałoby ograniczyć się w ogóle do dwudziestu sztuk dziennie. Te proste czynności i uboczne refleksje przyczyniły się do przywrócenia mu równowagi, a skutek był natychmiastowy: oto przypomniał sobie szczegół niezmiernie ważny, szczegół, którego dotychczas nie brał w rachubę, a który z gruntu zmieniał sytuację. Przecie znachor Kosiba podczas rozprawy uśmiechał się doń, najwyraźniej uśmiechał się!

„Przyglądał się mi, jak komuś dobrze znajomemu, którego nie daje się zidentyfikować. I nie ukrywał bynajmniej tego, że usiłuje mnie poznać!… Cóż to może oznaczać?”

Mogło oznaczać tylko jedno: profesor Wilczur nie obawiał się, że zostanie odkryty pod przebraniem znachora. Profesor Wilczur nie obawiał się! Dlaczego tedy nie przerwał procesu prostym oświadczeniem, że jest Wilczurem? Na to zaś również jedna tylko mogła być odpowiedź:

„On nie wie sam, kim jest…”

Pod wpływem tego odkrycia Dobraniecki zerwał się na równe nogi.

„Amnezja. Utrata pamięci. Boże! On przez tyle lat błąkał się… Spadł do poziomu prostego wyrobnika… Utrata pamięci…”

Profesor Dobraniecki wiedział doskonale, co należy uczynić, by nieszczęśliwego uleczyć. Wystarczyło po prostu powiedzieć mu, kim jest, przypomnieć kilka szczegółów, pokazać jakiś znany mu przedmiot

Oczywiście, może nastąpić wskutek tego poważny wstrząs psychiczny. Lecz choćby wstrząs taki był najsilniejszy, nie może być niebezpieczny.

Po paru godzinach czy po kilku dniach Wilczur odzyska pełną świadomość.

„A co wtedy?…”

I tu przed oczami Dobranieckiego wyraźnie zarysowała się kolejność nieuniknionych skutków. Więc przede wszystkim wiadomość o całej tej tragedii i o jej szczęśliwym finale rozbrzmi po całym kraju. Profesor Wilczur wróci do stolicy. Wróci do swojej willi, do swoich stanowisk, do swojej przodującej pozycji w świecie lekarskim. Wróci jeszcze sławniejszy, jeszcze bardziej uwielbiany, jeszcze znakomitszy, bo otoczony aureolą niesprawiedliwie doznanych krzywd i upokorzeń, aureolą znachora-cudotwórcy, który potrafił być równie genialnym chirurgiem bez sal operacyjnych, bez sztabu asystentów, bez narzędzi…

„Wróci, a co wtedy ze mną się stanie?…”

I profesor Dobraniecki poczuł w ustach smak goryczy. Co się z nim stanie?… Z nim, co mozolną pracą lat kilkunastu wydźwignął się na szczyty, zdobył pierwszeństwo, osiągnął szczebel najwyższy?…

Niewątpliwie wszyscy przyjmą oklaskami jego odkrycie. Przeżyje jeszcze jeden dzień triumfu. Ale później?… Później będzie siłą rzeczy usunięty na drugi plan, siłą rzeczy znajdzie się w cieniu wielkości Wilczura… Katedry mu nie odbiorą co prawda, ale pod presją opinii będzie musiał ustąpić z niej dobrowolnie. Zarząd lecznicy… gabinet dyrektora… Wszystkie od lat utrwalone innowacje… Prezesury w różnych stowarzyszeniach i związkach…

Tak, wejść tam na salę sądową i powiedzieć, że ten znachor jest profesorem Rafałem Wilczurem, to zrezygnować z własnych zdobyczy, z własnych osiągnięć, z własnych stanowisk. To przekreślić najświetniejszy okres swojej kariery i dobrowolnie wyrzec się wszystkiego, co tak ukochał…

I jeszcze jedno: w biografii profesora Wilczura znajdował się pewien niewielki ustęp, którego Dobraniecki przez tyle lat nie umiał zapomnieć, którego nie mógł sobie wybaczyć jako karygodnego wybryku próżności. Skłamał tam, pisząc o pewnym przypadku w klinice uniwersyteckiej, o pewnej śmiałej a trafnej diagnozie, której zasługę przypisał sobie. I teraz jeszcze zarumienił się, gdy to głupie, niepotrzebne kłamstwo sobie przypomniał.

A kłamstwo to, chociaż drobne, chociaż w ogólniejszym sensie nieważkie, mogło być odkryte tylko przez jednego człowieka: przez profesora Wilczura.

Mogło być odkryte… tylko w tym wypadku, gdyby Wilczur odzyskał pamięć…

Ręce i nogi profesora Dobranieckiego były jak z lodu, ale w skroniach gwałtownie pulsowała krew.

„Jak postąpić?…”

Czy popełni łajdactwo, jeśli nie powie?… Czy dla Wilczura będzie taką tragedią pozostanie w tych warunkach, w jakich żyje, do jakich przecie musiał już przyzwyczaić się?…

„Przecie to prosty przypadek, że mnie Korczyński wezwał na świadka! To przypadek, że na to, do stu diabłów, zgodziłem się! Gdyby nie to… Antoni Kosiba do śmierci zostałby Antonim Kosibą i wcale nie czułby się tym pokrzywdzony”.

Właśnie! To należy wziąć jako miarę, jako sprawdzian. Skoro ktoś nie wie, że dzieje mu się krzywda, krzywdy nie ma. Wilczur nie zdaje sobie sprawy z tego, że był kimś innym. Swój los uważa za rzecz normalną. Nie ma szczęścia bez uświadomienia go sobie i nie ma nieszczęścia…

Ostry dźwięk dzwonka rozległ się w kuluarach.

– Proszę wstać, Sąd wchodzi – dobiegł uszu Dobranieckiego głos woźnego z progu sali.

Nie ruszył się z miejsca. Tam czytano wyrok.

„A co będzie, jeżeli zostanie skazany?” – przebiegła mu przez rozpalony mózg dojmująca myśl.

Zacisnął pięści.

„Nie będzie, nie może być skazany” – wmawiał w siebie.

Po chwili z sali rozległ się gwar, hałas przesuwanych krzeseł i jakieś okrzyki. Drzwi otworzyły się. Publiczność wysypywała się na korytarz.

Nietrudno było z wyrazu twarzy tych ludzi odgadnąć, że zapadł wyrok uniewinniający. Dobraniecki odetchnął z ulgą. Zdawało mu się, że cały ciężar odpowiedzialności spadł mu z serca.

Przechodzili obok niego, gestykulując i rozmawiając głośno. Chłopi w ceglastych kożuszkach, lekarze, adwokaci, młynarz z synem, państwo Czyńscy. Na końcu w największej grupie szedł znachor Kosiba ze swym obrońcą, z młodym Czyńskim i z jego narzeczoną.

Mecenas Korczyński zatrzymał wszystkich przy profesorze Dobranieckim. Coś mówił wesoło, za coś dziękował.

Profesor starał się uśmiechać, ściskał ich ręce, lecz oczy miał spuszczone. Przez krótkie mgnienie, gdy je podniósł, spotkał się z wzrokiem Antoniego Kosiby. Najwyższym wysiłkiem woli zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. Wzrok Kosiby był niespokojny, natarczywy, półprzytomny.

Wreszcie odeszli i Dobraniecki, wyczerpany doszczętnie, opadł na ławkę.

Ciężką miał noc. Nie zmrużył oka ani na chwilę, przewracając się z boku na bok. W najlepszym hotelu wdzięczny Korczyński zarezerwował dlań najlepszy apartament. Cicho tu było i wygodnie. Nie mógł jednak usnąć. Nad ranem zmęczony bezsennością nacisnął guzik dzwonka: kazał sobie podać mocną herbatę i koniak.

Dopiero wypicie całej prawie butelki przyniosło pożądany skutek i zasnął. Obudził się późno z bólem głowy. Przyniesiono mu depesze z Warszawy. W jednej asystent z lecznicy przypominał o terminie zjazdu w Zakopanem, gdzie profesor miał jutro przewodniczyć, druga była od żony. Nagliła do powrotu.

– Było jeszcze kilku panów – oznajmił służący hotelowy. – Pytali, kiedy ich pan profesor może przyjąć.

– Nikogo nie przyjmę. Jestem niezdrów. Proszę tak powiedzieć.

– Słucham, panie profesorze. A mecenasowi Korczyńskiemu?

– Wszystkim.

Wstał dopiero późnym wieczorem. Należało spakować walizki i wracać do Warszawy. Nie mógł jednak zdobyć się na żaden wysiłek. Kilka godzin włóczył się bez celu po mieście, potem kupił wszystkie dzienniki i wrócił do hotelu. W dziennikach znalazł obszerne sprawozdania z rozprawy sądowej i motywy wyroku uniewinniającego.

„No, więc wszystko w porządku – wmawiał sobie. – Po prostu jestem przewrażliwiony. Trzeba się wziąć w karby!”

Postanowienie jednak niewiele pomogło. Gdy zabrał się do pakowania, ogarnęło go znowu zniechęcenie i takie rozdrażnienie, że kazał podać sobie znowu koniak do numeru. Pomimo to noc spędził prawie bezsennie.

Wczesnym rankiem wstał z gotową decyzją. Wyszedł bez śniadania, wsiadł w pierwszą spotkaną taksówkę i podał adres Korczyńskiego.

Zastał go jeszcze w szlafroku.

– Witam drogiego profesora – zawołał adwokat. – Byłem u pana wczoraj dwa razy, ale powiedziano mi, że profesor niezdrów…

– Tak, tak… Czy możemy, mecenasie, pomówić na osobności?

– Ależ proszę! – wstał i zamknął drzwi gabinetu. – O co chodzi, profesorze?

– Jak się nazywa ta panna?… Ta narzeczona Czyńskiego?

– Wilczurówna.

– Czy Maria Jolanta?

– Że Maria, wiem na pewno, a czy ma drugie imię, zaraz sprawdzimy.

Wyjął z szuflady tekę z papierami. Szukał chwilę, wreszcie znalazł.

– Tak. Maria Jolanta Wilczurówna, córka Rafała i Beaty z Gontyńskich

Podniósł oczy. Profesor Dobraniecki siedział blady, z przymkniętymi powiekami.

– Mecenasie – powiedział jakby z wysiłkiem. – Muszę panu zakomunikować, że to jest… że ona jest… jego córką.

– Czyją córką? – zdziwił się adwokat.

– Córką Antoniego Kosiby.

– Nie rozumiem, panie profesorze.

– Czy Kosiba o tym nie wiedział?… Czy ona też nie wiedziała?…

Korczyński spojrzał nań nieufnie.

– Panie profesorze – zaczął – to jakieś nieporozumienie, Kosiba wprawdzie opiekował się tą panienką, ona żywi dlań wiele serdeczności, ale upewniam pana, że żadnego pokrewieństwa tu być nie może…

Dobraniecki potrząsnął głową.

– A ja pana upewniam, że to ojciec i córka. Antoni Kosiba naprawdę nazywa się… Rafał Wilczur.

Wyrzucił to z siebie i oddychał ciężko.

– Jak to?

Profesor milczał długo.

– Tak – zaczął mówić jakby do siebie. – Poznałem go. Nie mogę się mylić i nie omyliłem się. Ten znachor jest profesorem Wilczurem, który zaginął przed trzynastu laty…

 

Nagle wstał.

– Gdzie on jest, niech pan zaprowadzi mnie do niego.

Adwokat obawiał się, że Dobraniecki uległ jakiejś przypadłości nerwowej.

– Niechże pan usiądzie, drogi profesorze – powiedział łagodnie – wydaje mi się, że zaszła tu jakaś pomyłka.

– Żadnej omyłki. To jest Wilczur. Czy słyszał pan kiedy o znakomitym chirurgu warszawskim tego nazwiska?

– Oczywiście. Przecie pan profesor prowadzi lecznicę imienia profesora Wilczura.

– Tak. Przed trzynastu laty Wilczur zaginął. Wszyscy myśleli, że popełnił samobójstwo… Miał pewną tragedię rodzinną. Zwłok nie znaleziono… Byłem jego asystentem, prawą ręką. Objąłem po nim katedrę, zarząd lecznicy… Tak… To jest on.

– Nadzwyczajne! – już z większą wiarą powiedział Korczyński. – Ale myli się pan chyba, profesorze. Wynikałoby stąd, że przez trzynaście lat ukrywał się pod cudzym nazwiskiem?… Dlaczego?

– Amnezja. Utrata pamięci.

– Chyba… nieprawdopodobne. Przez trzynaście lat?…

– Na pewno.

– Daruje pan profesor. Właściwie, słysząc to z pańskich ust, nie powinienem mieć żadnych wątpliwości, ale czy z naukowego punktu widzenia jest to w ogóle możliwe?

– Zupełnie. Amnezja retrograda. Medycyna zna wiele podobnych wypadków. Niepamięć wsteczna… Wymazuje z pamięci człowieka całe poprzednie życie. Po wojnie światowej zanotowano setki wypadków tego rodzaju.

– Czy to skutek wstrząsu psychicznego?

– Przyczyna nie odgrywa roli. Amnezja występuje zwykle po krótkiej lub dłuższej utracie przytomności.

– A czy to jest nieuleczalne?

– Zdarzają się i takie wypadki. Na ogół jednak… Lecz nie traćmy czasu. Gdzie on jest?

– Kosiba?… Wyjechał razem z Czyńskimi. Zabrali go. Ale to jest rzeczywiście rewelacja! I pan profesor jest tego absolutnie pewien?

– Absolutnie!

– Do licha! Gdybym to wiedział podczas procesu! Zastrzeliłbym prokuratora i sędziów! Wyobraża pan sobie taki efekt?!…

Dobraniecki wszakże nie był usposobiony do zajmowania się tą stroną sprawy.

– Uprzytomniłem to sobie dopiero później – powiedział wymijająco. – A teraz… Czy może mi mecenas podać adres tych państwa Czyńskich?…

– Z przyjemnością. Zamierza pan tam pojechać?

– Oczywiście.

– I ma pan nadzieję wyleczyć Kosibę, czy raczej Wilczura, z tej choroby?

– Tu nie potrzeba żadnego leczenia. Po prostu wystarczy przypomnienie mu, kim jest. Jeżeli to nie pomoże… to nie ma żadnej rady.

– Zastanawiające! Jednak coś niecoś musiał on pamiętać, skoro na przykład nie zapomniał swojej wiedzy lekarskiej?

– Tak. Dlatego też mam najlepsze nadzieje – powiedział, wstając, Dobraniecki.

Rozdział XX

Pociąg, sapiąc, zatrzymał się na małej stacyjce. Był jasny, słoneczny ranek. Dachy budynków pokrywała gruba warstwa śniegu, gałęzie drzew uginały się pod obfitą okiścią. Szeroki widok roztaczający się z peronu zdawał się w swojej bieli i jasności czymś odświętnym, zdawał się zalotnie uśmiechać i wabić swoją puszystą, przytulną ciszą.

Profesor Dobraniecki stał i wpatrywał się w tę białą przestrzeń. Tak dawno nie był na wsi. Ten pejzaż wydał mu się w pierwszej chwili czymś sztucznym, jakąś dekoracją przesadnie realistyczną, pretensjonalną i piękną aż do nieprawdopodobieństwa. Upłynęło kilka minut, zanim w swej pamięci odnalazł dawne odczucia, dawne kontakty z tym na nowo odkrytym światem, dawne związki… Urodził się przecie na wsi, na wsi spędził dzieciństwo i pierwsze lata młodości.

„Też amnezja – myślał. – Człowiek żyjący życiem miejskim zapomina o tym świecie. Wpada w chorobliwy rytm kariery, pracy, wyścigu… I po prostu przestaje wiedzieć o istnieniu tej pogody, tej ciszy… tej innej ziemi, gdzie prawda tak bezpośrednio przemawia do człowieka nie przez głośnik radia, nie czarnymi czcionkami druku… Zapomina się o tym…”

Usłyszał za sobą lekko skrzypiące kroki i głos:

– A pan pewno do Radoliszek?

– Nie, do Ludwikowa. Czy można tu dostać jakąś furmankę?

– Dlaczego nie? Można. Jeżeli pan każe, skoczę tu do Pawlaka, on migiem zaprzęgnie.

– Proszę pana bardzo.

To „migiem” trwało jednak prawie godzinę. Jazda do Ludwikowa po nieprzetartej drodze dobre pół. Gdy sanki stanęły wreszcie przed pałacem, było już południe. Zwabiona szczekaniem psów, w drzwiach ukazała się pani Michalesia i przysłaniając oczy dłonią, bo blask był wielki, przyjrzała się nieznajomemu.

– Pan zapewne w interesie do fabryki? – zapytała.

– Nie. Chciałbym widzieć się z panem Czyńskim.

– To proszę do środka. Ale państwa nie ma w domu.

– Nic nie szkodzi. Właściwie zależy mi na zobaczeniu się z narzeczoną pana Czyńskiego, z panną Wilczurówną.

– Jej też nie ma.

– Nie ma?

– Tak! Wszyscy, proszę pana, pojechali do Radoliszek.

Profesor Dobraniecki zawahał się.

– A prędko wrócą?

– Nie wiadomo, proszę pana. Pojechali dać na zapowiedzi. No, to już pewno ksiądz proboszcz ich nie puści. Na obiedzie zatrzyma.

– Tak?… To niedobrze. A czy może mi pani powiedzieć?… Mecenas Korczyński w Wilnie poinformował mnie, że państwo Czyńscy zabrali do siebie niejakiego Antoniego Kosibę, znachora?

– A jakże, prawda, zabrali. Tylko że on nie chciał tu u nas zostać.

– Nie rozumiem…

– Ot, nie chciał. Taki ładny domek wyszykowali tu dla niego, o tam, za ogrodem. A on nie chciał.

– Więc gdzie jest?

– Gdzieżby? Do młyna pojechał, do Prokopa Mielnika. Powiadał, że tam mu najlepiej będzie. Zdziwaczał stary. Ale ja tu gadam na mrozie, choć co prawda mróz dziś niewielki, a pana do środka nie proszę. Niechże pan będzie łaskaw…

Dobraniecki zamyślił się.

– Nie, dziękuję pani. Muszę pojechać do Radoliszek. Mam bardzo mało czasu i czekać nie mogę.

– Jak pan woli. A jeżeli państwo chce pan zobaczyć, to na plebanię proszę wstąpić.

– Dobrze. Dziękuję pani.

Woźnica podciął konia, profesor szczelnie owinął nogi baranicą i sanki ruszyły.

Widocznie jednak jakiś pech prześladował go tego dnia. Gdy zajechał przed plebanię, dowiedział się, że są tu tylko starsi państwo Czyńscy, do których właśnie żadnego interesu nie miał. Ich stangret poinformował profesora, że pan Leszek z narzeczoną pojechali na cmentarz, gdzie pochowana jest jej matka, a po drodze mieli wstąpić do młyna, żeby zobaczyć się ze znachorem.

– Albo tam, albo tam pan ich znajdzie – zakończył stangret i zwracając się do woźnicy profesora, zapytał: – A ty, Pawlak, znasz ludwikowskie srokate?

– Co nie mam znać…

– No, to uważaj. Młody panicz srokatymi pojechał. Jak je zobaczysz, to znaczy się, że i panicz tam jest.

– Wiadomo – woźnica kiwnął głową i cmoknął na konika.

Do radoliskiego cmentarza były dwie drogi. Bliższa, którędy zawsze pogrzeby chodziły, wiodła koło Trzech Gruszek. Nadkładając zaś około wiorsty można było jechać koło młyna Prokopa Mielnika. Tę właśnie drogę wybrał Leszek nie tylko dlatego, że była już dobrze przetarta, ale i w tym celu, by przy okazji odwiedzić znachora.

W głębi duszy Leszek był nań trochę rozgoryczony. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Kosiba nie przyjął proponowanej mu gościny w Ludwikowie, dlaczego nie chciał zamieszkać w domku za ogrodem, nad którego odrestaurowaniem tyle kłopotali się z Marysią. Wiedział zresztą, jak Marysia lubi swego „stryjcia Antoniego” i jak bardzo chce mieć go przy sobie. Dla obojga odmowa znachora była przykrą niespodzianką.

Toteż teraz, po daniu na zapowiedzi, uradzili zaatakować go prośbami jeszcze raz. Marysia wprawdzie, znając usposobienie „stryjcia Antoniego”, słabe miała nadzieje. Leszek jednak, z natury uparty, zapewniał ją, że zdoła go skłonić do przeprowadzki.

Znachora zastali przed młynem z workiem mąki na plecach. Właśnie ładowano sanie, zwane w tych okolicach „rozwalenkami”.

Przywitał się z młodymi bez uśmiechu, otrzepnął13 ręce i zaprosił ich do swojej przybudówki.

– Dzień niezimny – powiedział – ale zaraz samowar podgrzeję i herbata gorąca nie zaszkodzi.

– Z przyjemnością – zawołał Leszek. – My się tu u pana nie krępujemy… Jak u siebie w domu.

– Dziękuję za łaskę.

– Łaski tu z naszej strony rzeczywiście wiele, bo pan pogardził naszą gościną w Ludwikowie, a my pańską przyjmujemy.

Znachor nie odpowiedział. Wyciągnął zza pieca stary but, naciągnął go cholewą na rurę samowaru i zaczął rozdmuchiwać przygasłe wewnątrz węgle, aż z dołu wylatywał popiół i iskry.

– Pan, panie Antoni – odezwał się znowu Leszek – naprawdę robi nam krzywdę. Toż i koło Ludwikowa nie zabraknie chorych potrzebujących pańskiej pomocy. A my mamy tęsknić za panem?…

Kosiba uśmiechnął się blado.

– Żarty, panie! Po co ja wam potrzebny…

– Wstydziłby się pan. – Leszek udał oburzenie. – Już nie mówiąc o mnie, ale nie będzie pan przecie twierdził, że Marysia nie jest do pana przywiązana!

– Bóg jej zapłać!

– No, więc?

– A ot, przywiązanie przywiązaniem, a życie życiem. Nowe życie, nowe przywiązania.

– To ładnie! – zawołał Leszek. – Widzisz, Marysiu?… Pan Antoni daje nam do zrozumienia, że już ma dość nas, że sam do innych ludzi teraz przywiąże się.

– Stryjciu Antoni – Marysia wzięła go pod ramię – ja tak proszę, tak bardzo proszę…

Znachor wyciągnął rękę i pogłaskał ją po ramieniu.

– Gołąbeczko kochana… Ja dla ciebie wszystko, ale nie do was ja, nie do was. Stary jestem i smutny. Samym swoim widokiem psułbym wam szczęście. Nie trzeba, nie. Nie trzeba. Ot, jak zechcecie mnie zobaczyć czasami, zajedziecie tu do młyna i… Dajmy już temu spokój.

Odwrócił się do samowaru, z którego zaczęło się wydobywać mruczenie.

Leszek rozłożył ręce.

– Ha, to szkoda. Bo ja uplanowałem sobie, że na „nowosiele”, w dniu, kiedy by pan wprowadził się do Ludwikowa, ofiarowałbym panu komplet narzędzi chirurgicznych…

Czekał efektu, lecz znachor udał, że nie słyszy tego kuszenia. Zdjął szklanki z półki, przejrzał je pod światło i zabrał się do nalewania herbaty.

Gdy już siedzieli przy stole, Marysia powiedziała:

– Daliśmy dziś na zapowiedzi. Za cztery tygodnie nasz ślub.

– Ale na wesele to już pan Antoni musi do nas przyjechać! – zawołał Leszek.

– Obejdzie się tam i beze mnie. Nie pasuję ja do tych państwa, co tam będą. A i stąd życzyć wam będę tak serdecznie, jak i z bliska.

– Nie chce pan być świadkiem naszej radości, naszego święta!

– Stryjciu Antoni!

– Czemu nie – kiwnął głową znachor. – Do kościoła przecie przyjdę, a świadkiem… Toż ja od początku jestem świadkiem wszystkich waszych zmartwień i radości. Dzięki Bogu, że po waszej myśli wszystko kończy się.

– O, panie Antoni – sprostował Leszek – to dopiero się zaczyna. Dopiero początek naszego wielkiego szczęścia, które zdobyliśmy po tylu przeszkodach, kosztem tylu łez i smutków, i rozpaczy… Aż dziwno pomyśleć, ileśmy tego zła przecierpieć musieli…

– Tym lepiej dla was – powiedział poważnie znachor.

– Dlaczego tym lepiej?

– Bo szczęście póty trwa, póki je człowiek ocenia należycie. A dla człowieka wartość ma tylko to, co ciężko się zdobyło.

Zamyślili się wszyscy troje. Młodzi nad otwierającą się przed nimi szczęśliwą przyszłością, Antoni Kosiba nad swoją samotnością, w której już będzie musiał żyć do śmierci. I on przecie wiele przeżył, wiele przecierpiał, a nic dla siebie nie zdobył. Bluźniłby przeciw własnemu sercu, gdyby żałował, że oto tę cząstkę szczęścia, jakiego dla siebie pragnął, oddał im, dorzucił jak ubogi datek do ich wielkiego skarbu… Nie, nie żałował, ale przecież ciężko mu było na duszy, jak musi być ciężko każdemu, co już niczego nie oczekuje, niczego się nie spodziewa, niczego nie pragnie…

Zapukano do izby. To stangret wszedł z pudłem.

– Boję się, paniczu, że kwiaty zmarzną. Za długo im na mrozie.

– A dobrze. Niech tu postoją – powiedział Leszek. – Chociaż i tak niedługo musimy jechać.

– Dokądże to z kwiatami? – zaciekawił się znachor.

– Pojedziemy na cmentarz, na grób Marysinej mamy. Chcemy podzielić się z nią naszą radością i poprosić o błogosławieństwo – odpowiedział poważnie Leszek.

– Twojej matki, gołąbeczko?

– Tak.

– To ładnie… Bardzo ładnie… Wspomniałaś mi kiedyś, że tu na radoliskim cmentarzu spoczywa. Tak, tak… Kiedyś tu, gołąbeczko, w tej izbie leżała między życiem i śmiercią, chciałem i ja pójść na jej grób, pomodlić się o twoje wyzdrowienie… Zawsze wstawiennictwo matki to nie tylko u ludzi, ale i u Boga musi najwięcej znaczyć… Ciężkie były to godziny… Tylko nie wiedziałem, gdzie jej mogiłka.

 

Zasępił się, potem przetarł czoło i wstał. Z kąta alkowy przyniósł wielki pęk nieśmiertelników.

– Macie i to. Zawieźcie. Te kwiaty nie pomarzną, nie powiędną. To kwiaty umarłych. Złóżcie je tam ode mnie.

Marysia ze łzami w oczach zarzuciła mu ręce na szyję.

– Kochany stryjciu, kochany stryjciu…

– A może i pan, panie Antoni, pojechałby z nami. Złożyłby pan te kwiaty osobiście? – zaproponował Leszek.

Znachor spojrzał w oczy Marysi, zastanowił się i kiwnął głową.

– Dobrze, pojadę z wami. Stąd do cmentarza niedaleko, to jak będę wiedział, gdzie ta mogiłka, czasami sobie pójdę zielsko powyrywać, kwiatki położyć.

Wiedział Antoni Kosiba, jaką przykrość robi Marysi nie chcąc przyjąć gościny w Ludwikowie, i pragnął teraz dać jej dowód, że nic, co ją blisko obchodzi, nie przestanie nigdy być bliskie i dla niego.

W kwadrans później we trójkę siedzieli w saniach. Konie ruszyły drobnym kłusem i już po chwili znaleźli się na zakręcie, skąd jak na dłoni widać było kapliczkę i całe wzgórze, na którym znajdował się tak zwany Nowy Cmentarz. Z nowości właściwie pozostała mu tylko nazwa, o czym świadczyły rozsypujące się płoty, pochylone krzyże i świecące w wielu miejscach czerwoną cegłą ściany kapliczki świętego Stanisława Kostki.

Stary cmentarz, położony za kościołem niemal w środku miasteczka, od trzydziestu z górą lat był już tak przepełniony, że nie pozostało na nim ani metra wolnego od mogił. Tu natomiast, na kiedyś łysym, a obecnie gęsto drzewami porośniętym pagórku chowano zmarłych radoliskich i okolicznych wzdłuż alejek. Między alejkami duże kawałki były jeszcze wolne i od mogił, i od drzew. Snadź14 i drzewa w sypkim piasku nie chciały rosnąć.

Droga szła obok cmentarza i sanie zatrzymały się przy bramie. Stąd już trzeba było brnąć nietkniętym białym śniegiem, który miejscami sięgał do kolan. Nawiało go tu bez miary. Za to gdy tylko minęli wierzchołek wzgórza, mogli już iść bez trudu. Tylko przy mogiłkach potworzyły się niewielkie zaspy.

Marysia zatrzymała się przy mogile swojej matki, uklękła w śniegu i modliła się. Leszek poszedł za jej przykładem. Znachor zdjął czapkę i stał za nimi w milczeniu.

Była to zwykła, wiejska mogiłka z niewielkim czarnym krzyżykiem zawieszonym zeschniętymi wianuszkami i do połowy zasypanym śniegiem. Właśnie młodzi skończyli modlitwę. Leszek wyjął z pudła kwiaty, Marysia zaś zaczęła oczyszczać z krzyża śnieg. Wówczas ukazała się blaszana tabliczka z napisem…

Antoni powiódł po niej wzrokiem i przeczytał:

„Śp. Beata z Gontyńskich…”

Zrobił krok naprzód, wyciągnął ręce przed siebie…

– Co panu, co panu jest? – krzyknął przerażony Leszek.

– Stryjciu!…

– Boże! – jęknął znachor. W jego mózgu z przeraźliwą jasnością odżyło wszystko.

Trząsł się na całym ciele, a z jego gardła wydobywał się jakiś głuchy, nieludzki jęk. Siły opuściły go zupełnie i byłby runął na ziemię, gdyby Leszek i Marysia nie chwycili go mocno pod ramiona.

– Co ci, co ci, stryjciu? – szeptała przerażona Marysia.

– Mariolo, córeczko moja… córeczko moja – wymówił rozedrganym głosem i wybuchnął łkaniem.

Nie mogli utrzymać tego bezwładnego ciężaru i jak najostrożniej opuścili go na ziemię. Słowa wypowiedziane przezeń napełniły ich zdumieniem, zwłaszcza zdziwiło Marysię, że nazwał ją imieniem, którym kiedyś, i to bardzo rzadko, w chwilach czułych pieszczot nazywała ją matka. Nie mieli jednak czasu na dociekania. Antoni Kosiba doznał widocznie jakiegoś ataku nerwowego. Skulony na klęczkach w śniegu, z rękami przyciśniętymi do twarzy nie ustawał w łkaniu.

– Musimy go przenieść do sanek – zdecydował się Leszek – pobiegnę po stangreta, bo sami nie damy rady.

Już chciał iść, gdy w alejce ukazał się profesor Dobraniecki. Jego niespodziewane zjawienie się tutaj zaskoczyło ich, lecz i ucieszyło.

– Uszanowanie profesorowi – zaczął Leszek. – On dostał ataku nerwowego. Co robić?…

Ale Dobraniecki stał nieruchomo, wpatrując się w tabliczkę na krzyżu.

– Musimy go przenieść do sań – odezwała się Marysia.

Dobraniecki potrząsnął głową.

– Nie, niech pani pozwoli wypłakać się swemu ojcu.

A widząc szeroko otwarte oczy obojga, dodał:

– To jest ojciec pani, profesor Rafał Wilczur… Dzięki Bogu, odzyskał pamięć… Chodźmy, odejdźmy dalej… Pozwólmy mu płakać.

Stali opodal i Dobraniecki urywanymi zdaniami opowiedział im wszystko.

Tymczasem łzy przyniosły widocznie znachorowi ulgę. Podniósł się ciężko z ziemi, lecz nie odchodził. Marysia podbiegła doń i przytuliła twarz do jego ramienia. Nie widziała nic, bo łzy zalewały jej oczy, lecz słyszała jego cichy głos:

– Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie…

Zachodziło słońce, czerwienią i złotem jarzyło się niebo na widnokręgu, na śniegu kładły się niebieskawe cienie, pierwsze muśnięcie wczesnego zimowego zmierzchu.

13otrzepnął – dziś: otrzepał a. strzepnął. [przypis edytorski]
14snadź (daw.) – prawdopodobnie, widocznie. [przypis edytorski]