Za darmo

Z jarmarku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

76. Kupernik

Sławny adwokat z Kreszczatiku. Kantor wymiany Kupernika. W sądzie okręgowym. Poszukiwania. Kantor wymiany i Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi

Nazwisko Kupernika albo, jak go Żydzi zwali, Kapernikwa, było równie sławne i popularne jak nazwisko Aleksandra von Humboldta w Europie lub Kolumba w Ameryce. Proces w Kutaisi dotyczył oszczerstwa o używaniu przez Żydów chrześcijańskiej krwi dla celów rytualnych. Kupernik bronił oskarżonego i doprowadził do jego uniewinnienia. Dzięki temu stał się tak sławny jak w wiele lat później adwokat Gruzenberg, obrońca w procesie Mendla Bejlisa. I jak o Gruzenbergu opowiadano o nim cuda. Otaczała go legenda.

Jak się ma rekomendacje do takiego człowieka, można puścić wodze fantazji i śnić na jawie najpiękniejsze sny. Spieszyć się też nie ma co, zwłaszcza że Szolem nie znał jeszcze adresu Kupernika. Przechadzał się więc Kreszczatikiem, najpiękniejszą ulicą Kijowa. Tu już łatwiej będzie dowiedzieć się, gdzie mieszka Kupernik. Na budynku naprzeciwko hotelu „Europa” zobaczył szyld z rosyjskim napisem: „Kantor wymiany. Kupernik”. Zdziwił się nawet, skąd do adwokata kantor wymiany. Sprawa wyjaśniła się szybko.

W kantorze Szolem zastał młodego człowieka w niebieskich okularach i litwaczkę w białej peruce:

– Pan do kogo?

– Do Kupernika.

– Od kogo?

– Od „uczonego Jewreja”. Mam liścik od Hermana Markowicza Baraca.

– Liścik od Baraca? Pokaż pan.

Młody człowiek w niebieskich okularach wziął liścik i podał go litwaczce w białej peruce. Litwaczka sięga po liścik, nakłada okulary, czyta, po czym ciska go precz.

– To nie do mnie. To do mego syna.

– A gdzie on jest?

– Kto?

– Wasz syn.

– Mój syn? Co znaczy „gdzie”? W sądzie okręgowym. Tam go pan znajdzie.

Znaleźć adwokata w sądzie okręgowym, to tak samo jak znaleźć igłę w stogu siana. Sąd okręgowy to stary i ogromny budynek z żelaznymi schodami, z tak wielką ilością pokoi, pomieszczeń i sal, że człowiek łatwo może stracić głowę i zabłądzić. Nasz bohater po raz pierwszy w życiu zobaczył tylu ludzi w czarnych frakach i z dużymi teczkami w rękach. Sami adwokaci. I odgadnij, człowieku, który z nich jest Kupernikiem. Zatrzymać któregoś i zapytać – rzecz niemożliwa. Wszyscy gdzieś pędzą, wszyscy są zajęci. Wszyscy gnają przed siebie z teczkami w rękach. Jedni tu, drudzy tam. Istni wariaci. Wreszcie Szolem zaczepił jednego z nich. Był to oczywiście pan w czarnym fraku, o sympatycznej twarzy, z żółtą teczką pod pachą. Gdzie tu może być Kupernik? Odpowiedź była natychmiastowa. W jakiej sprawie? Mam do niego liścik od „uczonego Jewreja”, pana Hermana Markowicza Baraca. Co? Od Baraca? Niech pan posiedzi chwileczkę, zaraz wrócę. Wskazuje mu długą, wypolerowaną ławkę i znika. Nasz młodzieniec zajmuje miejsce na długiej, wypolerowanej ławce i czeka. Mija pół godziny, mija godzina i nic. Nie ma Kupernika. Szolem wstaje z ławki. Tłum zdążył już zrzednąć. Gdzieniegdzie przewija się jeszcze jakiś czarny frak. Wtem zauważa pana z żółtą teczką. Tamten powiada: – Ach, to pan. Jeszcze tutaj? A co właściwie ma pan do Kupernika? – I młodzieniec po raz drugi odpowiada mu: – Mam liścik polecający od Hermana Markowicza Baraca. – A gdzie ten liścik? – Pokazuje mu liścik. Pan z teczką bierze list do ręki i czyta.

– A czego właściwie chciał pan od Kupernika?

– Dokładnie to jeszcze nie wiem. Może dostanę u niego posadę?

– A co pan umie?

– Umiem pięknie pisać po żydowsku i po rosyjsku.

– Po rosyjsku też? No to chodź pan ze mną.

Czy może jeszcze wątpić, że to sam Kupernik? Po wyjściu z gmachu sądu Kupernik złapał lichacza, dorożkę na gumowych kołach, i kazał jechać do hotelu „Rosija”. Dorożka pomknęła jak wicher i wkrótce stanęła przed hotelem „Rosija”. Weszli do gęsto zadymionej sali. Kupernik posadził swego gościa przy stoliku. Zapalił papierosa, kazał podać arkusz papieru, kałamarz, pióro i zaproponował młodzieńcowi, by napisał kilka zdań. Ten zamoczył pióro w atramencie i nim przystąpił do pracy zapytał, jak ma napisać: po żydowsku czy po rosyjsku? Oczywiście, że po rosyjsku! Młodzieniec przyłożył się pilnie do roboty. Szkoła rebego Monisza, złotej rączki w dziedzinie kaligrafii, przyszła mu w sukurs253. Po pierwszej linijce Kupernik przerwał egzamin i wielce zadowolony podsunął Szolemowi papierosy. Nasz bohater odmówił:

– Proszę mi wybaczyć, ale nie palę, panie Kupernik.

– Proszę mi wybaczyć, ale ja nie jestem Kupernik. Nazywam się Epelbojm.

– Epelbojm?

– Ano Epelbojm, Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi, adwokat przysięgły.

Widać tak było sądzone. Kto mógł przewidzieć, że z kijowskiego Kupernika zrobi się Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi. A Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi okazał się prawdziwym dżentelmenem. O wynagrodzenie nawet nie targował się. Zgodził się na wszystko. Obiecał w dodatku podszkolić jeszcze młodzieńca. Potem dostanie od niego listy polecające nie tylko do Kupernika, ale do znacznie ważniejszych osobistości, Epelbojm zna bowiem wszystkich znaczących ludzi w Kijowie, Moskwie, Petersburgu. Jest w najlepszej komitywie ze wszystkimi ministrami. Jeśli młodzieniec zgadza się, to mogą jeszcze dziś wyjechać do Białej Cerkwi. Na jedną, krótką chwilę wpadnie tylko do generała-gubernatora. A skoro będzie u generała-gubernatora, to wypada również złożyć wizytę cywilnemu gubernatorowi. Te sukinsyny patrzą na siebie zazdrosnym okiem. Prawda, byłby zapomniał. Miał również wpaść do szefa policji kijowskiej, ale nie będzie miał nic przeciw temu, aby policmajster wstąpił do niego. Cholera go nie weźmie. Adwokat przysięgły Epelbojm wyskoczył z sali i zostawił dopiero co poznanego młodzieńca na łasce Boga. Trzeba powiedzieć, że cała ta przygoda spodobała się naszemu bohaterowi. Był po prostu zachwycony osobą pana Epelbojma. Nim zdążył wszystko przemyśleć do końca, zjawił się znowu pan Epelbojm. Przyjechał teraz elegancką dorożką załadowaną po brzegi różnymi paczkami. A w nich wszelkie dobro: ryby, kawior, owoce i papierosy.

Myślicie, że je kupił? Nic podobnego. Są to wyłącznie prezenty ofiarowane mu przez panią generałową-gubernatorową, przez żonę gubernatora cywilnego i żonę szefa policji.

– To pan był również u szefa policji? Przecież mówił pan, że…

– Broń Boże! Nie od jego żony, tylko od jego kochanki… Jestem jej adwokatem. Występuję w procesie o pół miliona. Ona jest multimilionerką, ale bardzo skąpa. Za najmniejszy grosz da się powiesić. Dla mnie jednak nie znają słowa „drogo”. Dla mnie gotowi są poświęcić wszystko! Znaczy się, jedziemy do Białej Cerkwi?

– Jedziemy, znaczy się, do Białej Cerkwi!

77. Posada sekretarza

Z nowym patronem do Białej Cerkwi. Gorące przyjęcie drogiego gościa. Rodzinne sielanki. „Reb Lewi”. Patron kształci sekretarza w dziedzinie adwokatury. Brzydko oszukany. List pełen poezji. Nowe nadzieje

W czasie podróży do Białej Cerkwi adwokat Epelbojm zachowywał się jak dziedzic z szerokim gestem. Nie pożałował pieniędzy i kupił bilety pierwszej klasy. Na dworcu w Fastowie dal sporo zarobić bufetowemu. Kelnera również sowicie wynagrodził. Wszystkim przedstawiał naszego bohatera jako swojego sekretarza. Jak go przedstawił we własnym domu, jeden Pan Bóg tylko wie. Można sobie wyobrazić, że nasz przysięgły adwokat musiał odmalować go w najcudowniejszych barwach, albowiem przyjęcie było wspaniałe, niesłychanie ciepłe. Tak wita się tylko długo oczekiwanego gościa albo bogatego krewnego z Ameryki. Krewnego, po którym zostaje bogaty spadek.

Żona Mojszy Epelbojma, cnotliwa matrona i świetna gospodyni, wykąpała swoje dzieci i ubrała się odświętnie jak na sobotę. Potem przygotowała kolację, której sam cesarz by się nie powstydził. Starszy syn Epelbojma, chłopak na schwał, zwany w domu „reb Lewi”, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia swego zachwytu. Wstał od stołu i głaszcząc się po brzuchu burknął, że nie zaszkodziłoby, gdyby codziennie byli tacy goście i takie potrawy. Na to Mojsze Epelbojm wymierzył mu siarczysty policzek i powiedział, że nie zaszkodziłoby, gdyby był trochę mądrzejszy i nie miał tak długiego języka w gębie. A zwracając się do sekretarza dodał: – Jak się panu podoba mój kadisz, reb Lewi? Dobry gagatek! Bez uroku, sama doskonałość! Będę mógł umrzeć wtedy, gdy on będzie odmawiać Kadisz po mnie.

Wszyscy uśmieli się z tego żartu. Nawet sam reb Lewi. Mimo to matka uznała za wskazane ująć się za swoim synalkiem. Mama to jednak mama. Przy tym o mało nie doszło do konfliktu. – Pani Epelbojm jest święcie przekonana – otwarcie i szczerze to powiedziała – że jej kadisz osiągnąwszy lata swego ojca, będzie miał tyle samo rozumu co on.

– A może więcej niż ojciec! – wykrzyknął reb Lewi. Mojsze Epelbojm wkurzył się. Szczęście, że reb Lewi uciekł zawczasu, inaczej mogło być kiepsko. Mojsze Epelbojm zwierzył się, że aczkolwiek jest przeciwnikiem kary cielesnej i uważa chłostę za zwyczaj barbarzyński, sprzeczny z nakazami cywilizacji, to jednak jest przekonany, że taki bezczelny chłopak jak jego syn reb Lewi powinien dostać po tyłku choć raz w tygodniu. Uważa to za żelazną zasadę. Należy przypuszczać, że reb Lewi ją znał, sam bowiem podobno wypracował własną zasadę i gdy tylko ojciec chciał zrealizować swój zamysł, synek znikał z domu. Znikał i szukaj wiatru w polu!

Zniknięcie reb Lewiego nie zażegnało jednak konfliktu. Walka, mówiąc językiem literackim, przeniosła się na inny teren. Przed chwilą toczyła się pomiędzy ojcem a synem, obecnie wybuchła między mężem a żoną. Mojsze Epelbojm wylał całą swoją gorycz na panią domu. Wszystkiemu winna ona – jego wierna i kochana małżonka, oby zdrowa była. A winna jest dlatego, że zawsze staje w obronie swego uroczego synalka. Ale małżonka nie pozwoliła dmuchać sobie w kaszę i przypomniała swemu kochanemu mężowi, oby żył długo, że w wieku swego syna był o wiele większym łobuzem i jeśli jej drogiemu Mojszy Epelbojmowi dopisuje pamięć, to chyba pamięta, że kiedyś o zgrozo, nazywano go Mojsze Plecl.

 

Nie można powiedzieć, żeby gościowi odpowiadało być świadkiem rodzinnego dramatu, że było mu przyjemnie patrzeć na to, jak wierna i kochająca się para małżeńska prała brudną bieliznę w jego obecności. Jednemu tylko nie mógł się nadziwić, że obydwie walczące strony wcale nie skakały sobie do oczu. Przeciwnie, odnosiło się wrażenie, że małżonkowie są tuż po ślubie, w podróży poślubnej, i z braku innego zajęcia przekomarzają się, obdarzają się słodkimi komplementami. Bywają jakoś na tym świecie różni ludzie i różne bywają sielanki.

Po tej wspaniałej kolacji adwokat Epelbojm posadził swego sekretarza przy biurku i dał mu do przepisania jakiś dokument. Sam zaś uciął sobie drzemkę. Przebudziwszy się zapalił papierosa i wdał się w pogawędkę ze swoim młodym sekretarzem. Pogawędka miała na tyle interesujący przebieg, że byłoby grzechem wobec Boga puścić ją w niepamięć. Trudno autorowi przekazać ją po tylu latach dosłownie. Treść jej była jednak mniej więcej taka:

– Posłuchaj więc, młodzieńcze. Sprawa ma się tak: Jesteś, jak widzę, człowiekiem niegłupim i rączkę do pisania masz, jak trzeba. Języczek do rosyjskiego masz też niezły. Słowem, posiadasz wszystkie atrybuty potrzebne do spełnienia swoich marzeń. Jesteś urodzonym adwokatem. Do tego potrzebne są chęci. Jak zechcesz, to nim zostaniesz. Wiedza to drugorzędna rzecz. Najważniejsze, to nie upadać na duchu i nie przejmować się tym, że ktoś inny umie więcej od ciebie. Masz cięty język, to rozbijesz jego całą wiedzę. Ani przez chwilę nie należy pokazywać po sobie, że się żywi szacunek dla większego od siebie człowieka, albowiem ty jesteś największy i najmądrzejszy! Masz bez przerwy sypać słowami. Język ma pracować intensywniej niż głowa. Masz oponenta zasypać tak słowami, aby go oszołomić i pozbawić wszelkiego rozsądku. Wtedy możesz go obrzucić tysiącami „granatów” z Kodeksu praw i z Departamentu kasacyjnego. To nic, że wszystko jest wzięte z sufitu. To jest przeznaczone dla sędziów. O klientach już nie wspomnę. Klienci to stado baranów, które można strzyc dowolnie. To krowy, które można doić. To konie, które lubią być ujeżdżane. Z nimi nie ma się co certolić. Oni nie mają szacunku dla mięczaków, którzy prawią kazania o moralności. Oni bardziej szanują impertynenta aniżeli profesora naszpikowanego przepisami prawa niczym worek pełen plew. Na ulicy nie ma po co pokazywać się bez dużej teczki. Możesz w niej mieć stare gazety albo brudne kołnierzyki i mankiety. U siebie w domu możesz cały dzień bawić się z kotem, ale gdy usłyszysz dzwonek u drzwi, masz natychmiast zagłębić się w lekturę grubej książki i pocierać przy tym czoło. Klienta nie masz prawa wypuścić z rąk, dopóki nie wydoisz go do końca. Dla ciebie nie powinno istnieć słowo „nie wiem”, ponieważ ty wszystko wiesz.

Po tak pięknej lekcji mógłby już autor niniejszej biografii zrozumieć, z jakim człowiekiem ma do czynienia. Atoli adwokat Mojsze Epelbojm miał tak sympatyczną i zarazem mądrą twarz, że swoimi oczyma oczarował Szolema zupełnie. Kupił go sobie bez reszty swoim gadaniem. Mimo woli Szolem poddał się jego wpływowi ciałem i duszą. Tego samego wieczoru, po przebudzeniu z drzemki, Epelbojm wziął swoją laseczkę i teczkę i zamierzał wyjść. I tu znowu wybuchnął konflikt między wiernymi i kochającymi się małżonkami. Małżonka chciała wiedzieć, dokąd się wybiera. Mąż odpowiedział, że udaje się do klubu na pół godziny. Będzie dobrze, jeśli wróci drugiego dnia na obiad. A co do człowieka, to aż zanadto dobrze go zna. To żaden człowiek. To same ludziki, same króle, królowe i walety…

– O asach, moja droga widocznie zapomniałaś. Asy. Co to za gra bez asów? – Na podobne dictum254 małżonka nie odpowiada. Rzuca na niego takie spojrzenie, że inny człowiek na jego miejscu schowałby się pod ziemię. Mojsze jednak nic sobie z tego nie robi. Podchodzi do swego młodego sekretarza, nachyla się nad nim i szeptem zapytuje, ile ma przy sobie forsy. Sekretarz sięga do kieszeni i pokazuje jej zawartość. Epelbojm przez chwilę zastanawia się, po czym wyciąga rękę i powiada:

– Mógłbyś mi pożyczyć tę forsę na kilka minut. Zwrócę ją jeszcze dziś, jak tylko wrócę z klubu.

– Oczywiście, z przyjemnością. – I sekretarz wręcza mu całą swoją gotówkę.

Po wyjściu Epelbojma małżonka zaczyna wypytywać sekretarza, w jaki sposób stał się pracownikiem jej męża:

– Jakie pokrewieństwo łączy pana z Brodzkim?

– Z jakim Brodzkim?

– Z kijowskim milionerem Brodzkim.

– Co to ma wspólnego z Brodzkim?

– Czy Brodzki nie jest pańskim wujem?

– Dlaczego pani uparła się, że Brodzki musi być moim wujem?

– To w jaki sposób jest pan spokrewniony z Brodzkim?

– Z kim?

– Z Brodzkim.

– A jak pani chciałaby, żebym był spokrewniony?

Następuje przerwa. W oczach obojga zdziwienie. Minuta zastanowienia. Oboje myślą. Po chwili pani Epelbojm znów zadaje pytanie:

– A więc tak? Nie pracował pan u Brodzkiego?

– Co pani wpadło do głowy? Dlaczego miałem pracować u Brodzkiego?

– I pan go wcale nie zna?

– Kogo?

– Tfu! A niech to! Mówimy i mówimy, a nie można się dogadać. Powiedz pan przynajmniej, kto pan jest i skąd się zjawił?

Na drugi dzień naszego naiwnego bohatera czekała nowa niespodzianka. Jego patron nie wrócił z klubu. Reb Lewi otrzymał polecenie, aby pójść do klubu i ściągnąć tatusia na obiad. Reb Lewi jednak nie miał ochoty dostać po pysku, i to na czczo. Wobec tego szanowna matula awansem dała mu w twarz. Reb Lewi poszedł do klubu i przyniósł stamtąd wiadomość, że tatuś z samego rana poszedł na dworzec i pojechał do Kijowa.

Ta wiadomość spadła na naszego bohatera jak grom z jasnego nieba. Było mu wstyd, było mu przykro. Wtedy dopiero zaczął zasięgać informacji o osobie pana „przysięgłego adwokata”. Okazało się, że Epelbojm nigdy nie był żadnym adwokatem. Na dźwięk jego nazwiska każdy człowiek w Białej Cerkwi uśmiechał się z ironią. Tymczasem sytuacja, w jakiej znalazł się nasz bohater, stawała się z każdą chwilą coraz bardziej tragiczna. Wszystko wskazywało na to, że przyjdzie mu znowu głodować. Ze zbolałym sercem zasiadł do stołu i machnął list pełen wyszukanej poezji do ojca w Perejasławiu. Poezja, można powiedzieć, uratowała go. Dzięki poezji można dużo napisać i mało powiedzieć. W zakończeniu listu dodał mimochodem, że wróciłby do domu, gdyby miał drobne na koszta podróży. Niedługo czekał na odpowiedź. Nadeszła wraz z forsą i poleceniem, aby jak najszybciej wrócił, albowiem jest vacat255 na stanowisku rabina w mieście położonym niedaleko od Perejasławia. Istnieje szansa, że Szolem je otrzyma. List kończył się poetyckim zawołaniem po hebrajsku: „Pospiesz się! Nie zwlekaj! Leć jak strzała z łuku, jak na skrzydłach orłów. Nie oglądaj się! Przyjedź i niech ci szczęście sprzyja!”.

78. Wybory

Jak wybiera się rabina. Rabin z Lubenia. Stary znajomy. Reb Kahane proteguje młodego kandydata. Szolem wygłasza kazanie i zdobywa sobie poklask publiczności. Mazł tow! – wybrany jednogłośnie. Cud dla gojów. Powrót do Perejasławia. Radość zostaje zmącona. Szolem daje sobie słowo, że nie będzie taki jak inni

Lubeń to nazwa miasta, które zapragnęło mieć nowego rabina. Słowo „zapragnęło” jest oczywiście poetycką przesadą. Miasto pragnie mieć rabina tak samo, jak pragnie mieć grabarza. Właściwie cała ta instytucja urzędowych rabinów jest niepotrzebna. Została narzucona przez rząd rosyjskim Żydom, a ci traktują ją z całą powagą. Dowcip polega na tym, że urzędowy rabin jest mianowany przez rząd dla sprawowania władzy nad Żydami, ale sami Żydzi muszą dokonać jego wyboru. Takie „wybory” odbywają się w gminie. Są nakazane z góry. Władza wysyłała zarządzenie na piśmie, w którym podane było, że dnia takiego to a takiego Żydzi mają się zebrać tam a tam i dokonać wyboru rabina. No i zaczyna się pielgrzymka kandydatów. Każdy kandydat ma swoje „stronnictwo”, ma swój „oręż”, swoje środki, za pomocą których chce zdobyć głosy. Jeden posiada dobrą protekcję, drugi ma pieniądze, trzeci załatwia sprawę przez wódkę. Nikt nie zasypia gruszek w popiele. W mieście wrze i kotłuje się. Wszystkich opanowała gorączka. Na ulicy żydowskiej jest święto. Wybierają rabina. Idą wybory. Idą zakłady. Żyć, nie umierać! Czasami ciągnie się to przez kilka tygodni. Czasami przez kilka miesięcy. Aby wybory były uczciwe, przydzielono jakąś figurę urzędową. Ta miała czuwać nad przebiegiem głosowania, żeby nie było, broń Boże, kantów przy liczeniu głosów. Prawdziwa jednak heca zaczęła się dopiero po wyborach. W związku z tym, że gubernator miał zatwierdzić wybór, zaczęły przychodzić do urzędu gubernialnego różne donosy i żądania unieważnienia wyborów. Autorami ich byli oczywiście odrzuceni kandydaci. Jeśli wybory zostały unieważnione, to cała zabawa zaczynała się od nowa. Nowi kandydaci, nowe stronnictwa, nowe wybory, nowe donosy i nowe unieważnienia.

Wśród osób, które wystawiły swoje kandydatury do wyborów, był również poprzedni rabin. Jeśli pamiętacie, był nim Szymon, syn mełameda Rudermana. To on właśnie omal nie wychrzcił się ongiś w Perejasławiu. Żydzi go wówczas uratowali i skierowali do szkoły rabinackiej w Żytomierzu. Ten oto rabin widać nie bardzo cieszył się względami w mieście. Ludzie czekali na wybory jak na Mesjasza. Lubeńscy Żydzi nie znają się na polityce, nie mędrkują. Jeśli spodoba im się człowiek, to mówią bez ogródek: – Spodobałeś nam się. – Jeśli zaś nie przypadł im do gustu, to mówią mu: – Idź z Bogiem, nam się nie podobasz. – Rabinowi Rudermanowi już dawno temu powiedzieli, i to bez owijania rzeczy w bawełnę, że może sobie poszukać innego miasta. I aby mu udowodnić, że to nie przelewki, odnajęli jego stałe miejsce w bóżnicy jakiemuś bogatemu obywatelowi. Gdy rabin zjawił się w sobotę w bóżnicy, nie miał już gdzie usiąść i stał podczas nabożeństwa. Następnej soboty przybył już w asyście policji i siłą odebrał swoje miejsce przy wschodniej ścianie. Można sobie wyobrazić, jaki to wywołało efekt i jakie mu to zyskało uznanie. Sprawa stała się głośna, albowiem została opisana w „Hamelicu”. Redaktor Cederbojm dodał własne uwagi redakcyjne, które zajęły trzy razy więcej miejsca aniżeli sama korespondencja, mimo iż zostały wydrukowane petitem. Cederbojm rozprawił się zarówno z rabinem, jak i mieszkańcami miasta za to, że dopuścili do profanacji świętego przybytku, pozwalając policji na interwencję w bóżnicy. Zakończył artykuł pouczeniem zaczerpniętym z megiły256, że tak się nie postępuje, bo to wstyd i hańba. Błogosławionej pamięci Cederbojm był w tych sprawach mistrzem.

Mimo to Ruderman nie wycofał swojej kandydatury, a pozostali kandydaci, każdy opierając się na swoich stronnikach, uwijali się jak w ukropie. Walka przybrała na sile. Prawie tuż przed wyborami spadł jak z nieba nasz bohater i stanął w szranki. Miał list polecający od stryja Pinie do swego powinowatego, reb Nachuma Kahanego, jednego z najszanowniejszych notabli Lubenia. Był to człowiek sędziwy, o wysokiej pozycji społecznej, bogaty. Taki Żyd liczy się w bóżnicy. Kantor nie śmiał kontynuować modlitwy, dopóki reb Nachum nie ukończył Osiemnastu Błogosławieństw. Mogło to trwać w nieskończoność. Zdarzało się, gdy reb Nachum miał spóźnić się do bóżnicy (a powtarzało się to niemal co sobotę), że wysyłał umyślnego z zawiadomieniem, żeby na niego nie czekano. Ludzie jednak zgromadzeni w bóżnicy wiedzieli, co to jest szacunek, i myśleli, że w rzeczywistości reb Nachum pragnie, aby zaczekano na niego z modłami. Jednym słowem, reb Nachum był przedmiotem chluby i dumy miasta. O takim człowieku można powiedzieć, że jednoczy w sobie wiedzę i wielkość.

 

Nasz młody kandydat na rabina zastał go pochylonego nad Miszną. Przeczytawszy list od stryja Pinie, stary Kahane przetarł okulary i zmierzył wzrokiem młodzieńca od stóp do głowy. Wyglądało na to, że młodzieniec w krótkim paletku nie bardzo przypadł do gustu temu szacownemu Żydowi. Dobre imię i zasługi stryja Pinie przesądziły widocznie sprawę, bo starzec poprosił Szolema, by usiadł. Wdał się w rozmowę z młodym gościem i stwierdził, że nie jest on w ciemię bity, posiada głęboką wiedzę w dziedzinie judaistyki i potrafi właściwie wtrącić słowa hebrajskie. Stary uśmiechnął się i polecił podać coś do jedzenia. Wniesiono tacę. Na tacy leżało jedno jedyne, samotne niczym sierotka ciastko. W ciastku tkwił rodzynek.

– Proszę odmówić błogosławieństwo i posilić się. – Stary zaprasza go do jedzenia i wypytuje młodego kandydata na rabina o Perejasław, w którym przebywał lat temu sześćdziesiąt. Wtedy to było miasto żydowskie, a jak wygląda dzisiaj?

– Dobrze wygląda, nawet bardzo dobrze – odpowiada gość i wymawia się od poczęstunku. Może nie tyle ze względu na modlitwę poprzedzającą posiłek, ile z powodu modlitwy odmawianej po jedzeniu. Nigdy jej nie znał na pamięć. Na pożegnanie reb Kahane pobłogosławił go i życzył mu sukcesu. Z pewnością, powiedział, z woli bożej uda mu się osiągnąć powodzenie, albowiem jego błogosławieństwo zawsze się spełnia. Przecież jest kohenem257.

Tego samego dnia rozeszła się po mieście wieść, że przybył nowy kandydat na rabina. Wieść głosiła, że jest to bardzo młody człowiek o wielu zaletach. Po pierwsze pochodzi z dobrego domu. Krewniak samego reb Nachuma Kahanego. Ponadto świetny znawca Tanachu, znakomity kaligraf i biegły w Talmudzie. A że wyobraźnia ludzka ma tendencję do wyolbrzymiania rzeczywistości, zaczęto powoli dodawać różne inne walory. Ma podobno świadectwo uprawniające do zajęcia stanowiska rabina. Umie rozstrzygać kwestie rytualne, zaś dotychczasowego rabina – i wraz z nim także trzech innych rabinów – potrafi zapędzić w kozi róg. Słowem, wymarzony kandydat. Ptak z ptasiego królestwa. Gdy pojawił się na ulicy, ludzie natychmiast zwracali na niego uwagę. Pokazywali go sobie nawzajem. Słyszał, jak za jego plecami mówiono:

– To ten?

– Kto?

– Nowy rabin.

– Taki młokos?

– Mleko matki nie wyschło mu jeszcze.

– A co za długie włosy nosi!

– Długie włosy – krótki rozum.

Rozumu mu nie brakowało. Miał go na tyle, aby złożyć wizyty notablom stanowiącym śmietankę miasta. Był więc u Bachmuckich, Kaniewskich, Rogaczewskich i pozostałych przedstawicieli burżuazji lubeńskiej. I jakby tego było za mało, w sobotę poprzedzającą wybory poszedł do bóżnicy. Posadzono go oczywiście na honorowym miejscu, obejrzano ze wszystkich stron. Kilkaset rąk wyciągnięto do niego w uścisku powitalnym i wreszcie obdarzono go zaszczytem. Było to coś w rodzaju egzaminu. Nasz młody bohater wykonał zadanie w najlepszym stylu. Cóż to była za haftora258! Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zdarzyło się w trakcie wyborów. A było to tak:

Sala wypełniona była Żydami. Już przystępowano do wyborów, gdy wtem zjawia się najmłodszy z kandydatów, występuje z przemówieniem, i to po rosyjsku, przeplatając je wersetami z Tanachu i okraszając przypowieściami z Midraszu pasującymi jak pięść do nosa. Przemówienie jednak tak się spodobało, że młody kandydat jednogłośnie został wybrany na rabina. Natychmiast też wysłał telegram do domu: Mazł tow, izbran jedinogłasno259. Sam zaś nowo wybrany rabin udał się do reb Nachuma Kahanego, aby podziękować mu za poparcie. Stary był doprawdy wzruszony. Jego protekcja okazała się skuteczna. Chciałby, powiedział, prosić rabina, aby był łaskaw powtórzyć mu przemówienie, które wygłosił przed wyborcami. Na to otrzymał odpowiedź, że chętnie by to uczynił, ale przemówienie na to nie zasługuje. Nic nie warte.

– Dlaczego więc ludzie opowiadają, że po prostu palce lizać?

– Jeśli nie weźmie mi pan tego za złe, to opowiem panu pewną historię.

– Z największą przyjemnością. Aby tylko miała związek z tym, o czym mówimy. – Powiedziawszy to, stary założył okulary i zamienił się w słuch. Młody rabin rozpoczął tymi oto słowy:

– Historia, którą chcę opowiedzieć, dotyczy, za przeproszeniem, popa. Pewien młody pop, dopiero co wyświęcony, poszedł do metropolity prosić go o błogosławieństwo i o radę, o czym ma mówić w swoim pierwszym kazaniu cerkiewnym z okazji święta. Metropolita pobłogosławił go i poradził opowiedzieć o cudach dokonanych przez świętych. Niech, radził mu, opowie dla przykładu o czterech świętych, którzy przez trzy dni i trzy noce błądzili po lesie i o mało nie umarli z głodu. I Bóg uczynił cud. Znaleźli bochenek chleba. Zasiedli do wieczerzy. Jedli, jedli, jedli i jeszcze pozostało im dużo chleba na jutro… Gdy nadeszło święto, młody pop opowiedział zebranym w cerkwi wiernym historię z cudem. Powtórzył ją tylko nieco inaczej. Według niego pewien człowiek przez trzy dni i trzy noce błądził w lesie. O mało nie umarł z głodu. I Bóg sprawił cud. Głodny człowiek znalazł czterdzieści bochenków chleba. Zasiadł do jedzenia. Jadł, jadł, jadł i zostało mu jeszcze dużo na jutro. Gdy metropolita robił mu potem wymówki z powodu błędu, którego pop w żadnym wypadku nie może popełnić, ten odpowiedział: „Dla tych gojów to też jest cud…”

Stary Kahane pękał ze śmiechu. Setnie się ubawił tą historią. Widać było, że młody rabin sprawił mu przyjemność, że jest mu bliski. Niedługo to jednak trwało. Jak wkrótce się dowiemy, radość ta została zmącona. Tymczasem wybierzmy się z rabinem do jego miasta rodzinnego, do Perejasławia.

Nasz bohater wyobrażał sobie, że miasto będzie żyło jego wyborem na rabina, że będzie wrzało i kipiało. Taki sukces w tak młodym wieku to przecież nie błahostka. Tymczasem nic z tego. Cieszyła się tylko rodzina, i to niezupełnie. Radość i święto będą wtedy, gdy wybory zatwierdzi gubernator. Na razie wszystko wisi w powietrzu. Tymczasem trzeba pojechać do guberni, do Połtawy, aby starać się, zabiegać i smarować. Już to samo wystarczyło, aby nastrój pogorszył się. I jakby tego wszystkiego było mało, musiał się nasz bohater spotkać jeszcze z Chajtem Rudermanem, młodszym bratem lubeńskiego rabina.

Chajte stawia kroki szeroko. Ręce ma założone z tyłu. Żółtą kamizelkę zarzucił na plecy. Nasz bohater w poczuciu swojej całkowitej niewinności wyciąga ku niemu rękę. Chajte nie przyjmuje jej. Mija go bokiem i odchodzi, jakby go nigdy nie znał. „Brat za brata” – myśli sobie obrażony Szolem i rozgrzesza go. Sam biegnie szybko do innego swego kolegi, do Abrama Zołotuszkina, i otwiera przed nim swoje zbolałe serce. Kończy się na tym, że Zołotuszkin, chociaż jest z Chajtem Rudermanem na noże, oświadcza Szolemowi w żywe oczy, że uczciwy człowiek nie powinien podawać mu ręki. Po pierwsze dlatego, że jest rabinem, zaś rabin jest dwulicowcem, hipokrytą, lizusem bogaczy i czynownikiem260 u władzy. Po drugie, porządny i uczciwy człowiek nie zabiera drugiemu parnose261. Tylko pies potrafi wyrwać kość drugiemu psu. Krótko i węzłowato, nasz bohater czuje, że w tych ostrych słowach kryje się nieco prawdy. Przed oczyma staje mu dzień wyborów. Spotkał właśnie tego dnia lubeńskiego eks-rabina, Szymona Rudermana. Na widok Szolema były rabin zbladł. W oczach strach i pytanie: „Co masz do mnie?”. Tak wygląda pies, który został pogryziony i przepędzony przez inne psy. Szolemowi ścisnęło się serce. W pewnym momencie gotów był rzucić się na szyję Rudermanowi i prosić go o przebaczenie. Gotów był zrzec się na jego korzyść miasta wraz z jego nobliwymi gospodarzami. Chciał odstąpić mu stanowisko rabina. Byłoby to po ludzku. Może za bardzo po ludzku. Trwało to jednak tylko chwilkę. Wnet górę wziął egoista, odezwało się własne „ja” i to „ja” zwyciężyło.

Można sobie wyobrazić, w jakim stanie opuścił nasz bohater dom Zołotuszkina. Co mogło być gorszego od świadomości, że Zołotuszkin miał rację? U Czechowa można znaleźć właściwe określenie takiego stanu duchowego: „Czuł się jak człowiek, który zjadł mydło”. Jednego tylko Szolem nie mógł zrozumieć: Dlaczego właśnie rabin ma być hipokrytą, lizusem bogaczy i czynownikiem u władzy? I daje sobie natychmiast słowo, że on taki nie będzie. Będzie zupełnie inny niż pozostali rabini. Człowiek jest tym, kim pragnie być…

253w sukurs ( z łac.) – na ratunek. [przypis edytorski]
254dictum (łac.) – powiedzenie. [przypis edytorski]
255vacat (łac.) – wakat, wolne stanowisko. [przypis edytorski]
256megiła – zwój pergaminu lub skóry służący do spisywania tekstu księgi świętej. [przypis tłumacza]
257kohen – kapłan z rodu Aarona, któremu nie wolno wchodzić na teren cmentarza. [przypis edytorski]
258haftora – fragment z ksiąg prorockich czytany w bóżnicy w sobotę oraz dni postne po odczytaniu urywka z Pięcioksięgu. [przypis tłumacza]
259izbran jedinogłasno (ros.) – wybrany jednogłośnie. [przypis edytorski]
260czynownik – rosyjski urzędnik. [przypis edytorski]
261parnose – zarobek, płatne zajęcie. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora