Za darmo

Z jarmarku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

74. Pierwszy wyjazd

Kijów. Wielkie gwiazdy haskali. Obława w domu zajezdnym. Hebrajski poeta Jehalel. Autor książki „Zapiski Jewreja” i preferansik. Szolem dociera do poety i doznaje chłodnego przyjęcia

Dokąd jedzie bezdomny młodzieniaszek, który chce coś osiągnąć? Do wielkiego miasta. Duże miasto to miejsce, do którego podąża każdy człowiek poszukujący jakiegoś zajęcia, posady, stanowiska. Dokąd uda się młody człowiek, gdy stracił posadę albo zniechęcił się do swojej żony? Gdy pokłócił się z teściami, z własnymi rodzicami albo rozszedł się ze wspólnikiem? Do wielkiego miasta. Ktoś usłyszawszy, że na giełdzie robi się ze śniegu gomółki i z tego są kokosy, co czyni? Jedzie do wielkiego miasta. Duże miasto ma w sobie siłę magnetyczną, która przyciąga i już nie puszcza. Miasto wciąga jak bagno. Spodziewacie się tam znaleźć to, czego szukacie?

Owym wielkim miastem dla naszego bohatera był przesławny, święty Kijów. Właśnie tam się udał. Czego właściwie pragnął? Do czego dążył? Tego nie da się określić, ponieważ sam jeszcze w głębi swojej duszy nie znał właściwej odpowiedzi. Ciągnęło go do wielkiego miasta, tak jak dziecko ciągnie do blasku księżyca.

W wielkim mieście są wielcy ludzie. Są jak gwiazdy, które opromieniają naszą ziemię jasnym blaskiem niezmierzonych przestworzy niebiańskich. Są nimi słynni maskile, sławni pisarze i z łaski Bożej poeci, których nazwiska tak pięknie brzmiały w uszach tych – no, jak ich mam nazwać? Powiedzmy: „młodych pędów haskali”. Te młode pędy haskali to uczciwi młodzieńcy, niewinne chłopaki. Była to pierwsza wyprawa naszego bohatera w szeroki świat. Pierwszy wjazd do wielkiego miasta. Stanął w domu zajezdnym o nazwie „Stancja reb Altera Kaniewera”. Zajazd mieścił się w niżej położonej dzielnicy miasta, zwanej Padoł. W tej dzielnicy wolno było przebywać Żydom. Powiadam, że wolno, ale muszę natychmiast coś dodać, żebyście nie pomyśleli, broń Boże, że wszystkim Żydom. Co to, to nie. Tam mogą mieszkać Żydzi mający tak zwane prawo żitielstwa, na przykład rzemieślnicy, subiekci sklepów pierwszej gildii, żołnierze mikołajewscy oraz tacy, którzy mają dzieci w gimnazjach. Pozostali Żydzi trafiają tam jakby przypadkiem na krótki termin. Są w ciągłym strachu. Przebywają z łaski dozorcy domu, pana administratora, pana prystawa. I to też do czasu. Do obławy, czyli nalotu na żydowskie domy zajezdne, dokonywanego zazwyczaj w nocy przez żandarmów i żołnierzy. W ich języku nazywa się to rewizja. Gdy wyłapują „kontrabandę”, czyli Żydów bez prawa żitielstwa, pakuje się ich jak zwierzęta do komisariatów policji, po czym wyprowadza z wielką pompą z miasta. To znaczy, wysyłają ich etapem razem ze wszystkimi złodziejami do miejscowości, gdzie są zameldowani na stałe. To jednak nikogo nie powstrzymuje od przyjazdu do Kijowa. Jak powiada przysłowie rosyjskie: „Kto się boi wilka, nie powinien chodzić do lasu”. Mają wprawdzie ludzie pietra przed obławą, ale walą do Kijowa. O to, aby obława albo rewizja przeszła gładko, martwi się już właściciel zajazdu. Dba, by nie nakryto go, broń Boże, na przechowywaniu „kontrabandy”, na udzielaniu gościny Żydom nie mającym prawa zamieszkania w Kijowie. Jak to robi? Bardzo prosto. Właściciel zajazdu wie, gdzie i kogo ma posmarować. Z góry więc już zna datę rewizji i ma na to radę: „trefny towar” zostaje upchany. W piwnicy, na strychu, w szafie na ubrania, w jakiejś skrzyni albo w takim miejscu, gdzie nikomu nie przyjdzie na myśl szukać. Najzabawniejsze, że ludzie, którzy ukrywali się w tych zakamarkach, po ich opuszczeniu od razu pokpiwali sobie z całej tej afery. Mieli prawdziwy ubaw i cieszyli się jak dzieci podczas zabawy w chowanego. W najgorszym wypadku tylko lekko wzdychali mówiąc: – Nic strasznego. Przeżyliśmy już gorsze czasy i gorszych Hamanów.

Autor niniejszych wspomnień miał zaszczyt i przyjemność przy pierwszym swoim przyjeździe do świętego miasta Kijowa leżeć oraz przeżywać emocje wespół z kilkoma innymi Żydami na strychu u właściciela stancji reb Altera Kaniewera. Działo się to pewnej ciemnej nocy zimowej. A ponieważ obława była nagła i zaskoczyła wszystkich, więc mężczyźni, za przeproszeniem, nie zdążyli założyć spodni, a kobiety dessous249. Szczęście, że tym razem rewizja trwała krótko. Inaczej zamarzliby na śmierć w słomie na strychu. Radość za to była ogromna, gdy reb Alter Kaniewer, właściciel zajazdu, postawny Żyd z białą brodą, odwołał alarm jakimiś dziwnymi, rymowanymi zwrotami: – Żydzi-gnomy! Wyłaźcie ze słomy! Po czartach ni widu, ni słychu! Zejdźcie ze strychu!

Wielki strach zamienił się w wielką radość. Podano samowar, pito herbatę, zajadano się suchymi obwarzankami. Opowiadano sobie cuda o niedawno przebytym strachu. Co najmniej równe cudowi wyjścia Żydów z Egiptu. Radość została jednak wkrótce zmącona, bowiem reb Alter Kaniewer nałożył na wszystkich swoich gości coś w rodzaju kontrybucji, po pół karbowańca na głowę. Miało to pokryć jego wydatki związane z rewizją. Protesty kobiet nie odniosły żadnego skutku. Twierdziły one, że nie powinny płacić, gdyż nie przybyły tu ani dla przyjemności, ani dla interesów, ale po to, aby się leczyć u profesora.

I zaczyna się gadka na temat lekarzy i profesorów. Każda relacjonuje przebieg swojej choroby i opowiada, do którego profesora przyjechała. Okazuje się, że wszystkie chcą się dostać do tego samego profesora i wszystkie chorują na tę samą chorobę. Dziw tylko bierze, że pomimo jednoczesnego szwargotu wszystkich bab naraz, każda potrafiła dosłyszeć słowa drugiej. Niektóre sceny z owej nocy wykorzystał potem autor tych wspomnień w jednym z pierwszych jego utworów pt. Pierwszy wyjazd (historia o tym, jak dwa ptaszki wylatują po raz pierwszy w świat boży).

W taki to sposób spędził nasz bohater pierwszą noc w świętym mieście Kijowie. Nazajutrz rano wyszedł na miasto, aby pokazać się wielkim gwiazdom jaśniejącym na firmamencie literatury żydowskiej, to jest naszym maskilom, poetom. Dotychczas znał tylko jednego z nich, a mianowicie hebrajskiego poetę, który zasłynął pod nazwiskiem Jehalel. Próbował dotrzeć do niego i to mu się udało. Nie tak łatwo jednak, jak byśmy to sobie wyobrażali. Dopytując się o poetę usłyszał, że w Kijowie mieszka pewien milioner nazwiskiem Brodzki. Tewje Brodzki miał na Padole młyn. W tym młynie było biuro, a w biurze pracowali różni ludzie. Wśród tych ludzi jest kasjer, który nazywa się Lewin. Ten właśnie Lewin jest owym sławnym poetą Jehalelem. W tym miejscu zaczyna się ta historia.

Nie każdy ma swobodny dostęp do młyna Brodzkiego. Może tam być dopuszczona tylko osoba mająca jakiś związek z pszenicą albo mąką. – A pan do kogo? – Do sławnego poety Jehalela. – Nie ma tu takiego. – Znalazł się nawet jakiś makler zbożowy, który pozwolił sobie na niewybredny dowcip. Z głupia frant zapytał: – Czy dziś jest Rosz Chodesz250, że pan odmawia Halel251?

Bóg uczynił cud, bo oto zjawił się naraz Żyd długi, chudy, o cienkim nosie na pomarszczonej twarzy i o żółtych pniakach zamiast zębów. Był w podartym ubraniu, nosił duży parasol z szarego płótna żaglowego, a na głowę włożył taki „kopnięty” kapelusik. Miał w sobie coś ze sławnego na całym świecie poety Jehalela zatrudnionego w młynie Brodzkiego. Dowiedziawszy się, kogo młodzieniec szuka, bez słowa wziął go za rękę i wprowadził do środka. Tam nasz Don Kichot postawił w kącie swój wielgachny parasol, zdjął wierzchnie okrycie i pozostał w krótkiej marynarce z wytartymi na łokciach rękawami. Gdy tak stał na swoich pałąkowatych nogach, Szolem pomyślał, że gdyby nie były one zgięte, nasz poeta-buchalter byłby jeszcze wyższy. Już po pierwszej zdawkowej wymianie słów typowej dla ludzi, którzy dopiero się poznali, długi buchalter urósł w oczach młodzieńca co najmniej o dwie głowy. Dlaczego? Okazało się, że nasz Don Kichot zna osobiście człowieka, który dla naszego bohatera był wówczas uosobieniem anioła. Autora książki Zapiski Jewreja, Bogrowa. Z tym Bogrowem buchalter był w dobrej komitywie. Pracowali kiedyś razem w banku w Symferopolu.

– A więc jak to? Pan zna osobiście wielkiego Bogrowa? – W pytaniu ciekawskiego młodzieńca pobrzmiewał zachwyt.

– Człowieku, przecież mówiłem panu, że razem pracowaliśmy w banku, w Symferopolu, a pan jeszcze pyta.

– I pan osobiście z nim rozmawiał?

– Tak jak teraz z panem. Nie tylko, że rozmawiałem, ale też grałem w karty, w preferansa. A w karty Grigorij Isakowicz lubi grać. Jeszcze jak lubi. To znaczy nie hazardowo. Karciarzem bynajmniej nie jest, ale pograć sobie w preferansika lubi. Dlaczegóż by nie? Lubi, ojej, jak lubi!

Buchalter podnosi swoją suchą, kościstą rękę. Marszczy już i tak pomarszczoną twarz, wykonuje kolisty ruch w powietrzu koniuszkiem swego nosa i ukazuje żółte pniaki zębów. Ma to oznaczać, że się uśmiecha. Natychmiast jednak poważnieje. Patrzy przez swoje grube okulary gdzieś w dal, drapie się pod kołnierzykiem i z szacunkiem zaczyna mówić o Bogrowie.

 

Grigorij Isakowicz, wielki człowiek! Łatwo powiedzieć Grigorij Isakowicz… To bardzo wielki człowiek. O ile większy od waszego sławnego poety Jehalela. Ten jest malutki. Ot, taki malutki… Ależ zupełnie, zupełnie malutki! Ręką pokazuje na podłodze, jaki malutki jest Jehalel. W tym momencie otwierają się drzwi i wchodzi mały, lecz tęgawy człowieczek o nieco skośnych oczach i z pokaźnym brzuszkiem. Na pierwszy rzut oka wygląda w porównaniu z naszym suchym i długim Don Kichotem na Sancho Pansę, adiutanta Don Kichota. Bez słowa powitania przebiegł i zniknął w drzwiach następnego pokoju.

– To właśnie jest ten wasz poeta Jehalel. Może pan wejść do niego w każdej chwili. Niewielki z niego pan. – Z tych słów oraz z poprzedniego porównania poety z wielkim Bogrowem łatwo było wywnioskować, że buchalter żyje z kasjerem jak kot z myszą. Mimo to poeta nie stracił w oczach swego młodego wyznawcy niczego ze swego blasku. Z drżącym sercem przekroczył próg jego pokoiku i przejęty, z szacunkiem stanął przed obliczem poety. Sławny poeta stał z założonymi na piersiach rękami, w pozie przypominającej Aleksandra Puszkina lub co najmniej Józefa Lenbensona. Poeta był widocznie w nastroju podniosłym, bo kręcił się tam i nazad po pokoju, cały czas trzymając ręce na piersiach i nie zwracając zbytniej uwagi na wielbiciela swego talentu. Ledwo raczył odpowiedzieć na jego pozdrowienie. Zmierzył go przy tym złym spojrzeniem swoich skośnych oczu. Nie poprosił, żeby usiadł i nie zapytał nawet o nazwisko. Naiwny wielbiciel był przekonany, że wszyscy poeci tak postępują, że Aleksander Puszkin też nie odpowiedziałby na słowa powitania. Trzeba przyznać, że sterczenie przy drzwiach niczym bałwan nie było w smak naszemu bohaterowi, ale nic nie poradzisz. Nie można tego mieć za złe poecie. Przecież nie jest zwykłym zjadaczem chleba! Przecież jest poetą! W kilka lat potem, gdy naiwny wielbiciel sam został pisarzem i nie tylko pisarzem, ale też redaktorem rocznika „Żydowska Biblioteka Ludowa”, i poeta przywiózł mu felieton do druku, dawniejszy jego wielbiciel a obecny redaktor Szolem Alejchem przypomniał mu scenę ich pierwszego spotkania. Poeta trzymał się za boki. Śmiali się do rozpuku.

Wtedy jednak młodemu entuzjaście nie było do śmiechu. Można sobie wyobrazić, z jakim sercem wyszedł wówczas od poety. Nie było to jednak ostatnie jego zmartwienie w Kijowie. Prawdziwe zmartwienia, które miał przeżyć w czasie swego pierwszego przyjazdu do Kijowa, dopiero się zaczynały.

75. Protekcje

Właściciel zajazdu mówi o protekcjach. Szolem składa wizytę rabinowi Kijowa. Odsyłają go do „uczonego Jewreja” przy generalnym gubernatorze. Roztargniona osoba. Rekomendacje do adwokata Kupernika

W obcym wielkim mieście człowiek czuje się jak w lesie. Nigdzie, poza lasem, nie odczuwa się w takim stopniu ciężaru samotności. Nigdy też nasz bohater nie był tak osamotniony, jak wtedy w Kijowie. Nikt nie okazywał mu serdeczności. Najmniejszego śladu gościnności. Jakby się wszyscy zmówili. Przybierali na jego widok posępne miny. Zamykano przed nim drzwi. I gdyby chociaż ci ludzie nie byli poubierani w przepiękne futra jak magnaci i nie rozjeżdżali się po mieście w przepięknych saniach zaprzężonych w ogniste rumaki! I gdyby ich domy nie były urządzone z takim szykiem, a przy drzwiach nie stali portierzy i lokaje bezczelnie śmiejący się w twarz, mógłby im wszystko wybaczyć. Jednego tylko nie znosił: że się z niego śmiali. Bo jakby na złość powszechnie nabijano się z niego. Wszyscy, nawet właściciel zajazdu, w którym zatrzymał się, reb Alter Kaniewer, Żyd, który jeśli coś znaczył u władzy, to tylko dlatego, że jego goście nie mieli prawa mieszkania w Kijowie. Gdy z kimś rozmawiał, nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał utkwiony gdzieś daleko poza rozmówcą, a pod siwymi wąsami błąkał mu się uśmieszek. Młodemu swojemu gościowi nie mówił ani per wy, ani per ty. Kręci się i wije niczym akrobata, aby tylko ominąć to „ty” lub „wy”. Przytoczę wam w tym miejscu rozmowę, jaka wywiązała się między nimi. Stary, siwy Żyd uśmiecha się, wbija wzrok w podłogę, skręca papierosa i kwilącym słodkawym głosem zaczyna rozmowę.

Właściciel zajazdu: – Co słychać?

Gość: – A co niby ma być słychać?

Właściciel: – Co się porabia?

Gość: – A co niby ma się porabiać?

Właściciel: – Mam na myśli, co się robi w Kijowie?

Gość: – A co się niby ma robić w Kijowie?

Właściciel: – A może szuka się czegoś w Kijowie?

Gość: – A czego to niby szukać w Kijowie?

Właściciel: – Może pracy, może posady?

Gość: – A to niby jakiej posady?

Właściciel: – Może przez protekcję? Może przez rekomendację? Czy ja wiem?

Gość: – Do kogo rekomendacja?

Właściciel: – Czy ja wiem? Może do rabina?

Gość: – Dlaczego do rabina?

Właściciel: – Niech będzie do rabinowej.

Tu po raz pierwszy od początku rozmowy reb Alter podniósł wzrok, przyjrzał się swemu gościowi i zamilkł. Młody nie dał jednak za wygraną.

Gość: – Co panu wpadło do głowy z rabinem?

Właściciel: – A bo ja wiem? Młodzieniaszek z pokolenia współczesnych młodzieniaszków, który przybywa do Kijowa, z całą pewnością ma przy sobie list polecający do rabina. Tak sobie myślę. A przez rabina można już uzyskać protekcję. Tak to już jest na tym świecie. A jeśli się mylę, to co? Tak ja nie tancował s miedwiediem252!

Widać, że uznał za wskazane przetłumaczyć na rosyjski żydowskie powiedzonko: „przecież nie tańczyłem z niedźwiedziem”. Ostatecznie jednak słowa właściciela zajazdu o protekcji u rabina wryły się głęboko w jego serce. Doszedł do wniosku, że byłoby to wcale niegłupie. Protekcja nie protekcja, ale złożyć wizytę rabinowi nie zaszkodzi. I coś przynieść ze sobą też nie zaszkodzi. To przecież rabin, i do tego jeszcze jaki rabin! Gubernialny rabin. Nie żarty. Coraz bardziej rozpala się jego wyobraźnia, a plan pokonania trudności z pomocą rabina nabiera w oczach Szolema uroku i realnych kształtów. Jest święcie przekonany, że tak mu było sądzone. Dzięki temu, że staremu Żydowi, reb Alterowi, zachciało się z niego drwić. A z pomysłem zawsze tak bywa. Przez przypadek, błahostkę, zachodzą czasami największe wydarzenia na świecie. Dzieje największych wynalazków i odkryć potwierdzają tę regułę. Nie stanowi to rewelacji.

Przez kilka dni Szolem zbierał informacje o miejscu urzędowania rabina i pewnego mroźnego poranka zadzwonił do jego drzwi. Drzwi otwarły się i jakaś ręka wskazała mu właściwy dzwonek umieszczony po lewej stronie, tam, gdzie była kancelaria rabina. Znowu zadzwonił. Tym razem do kancelarii. Wszedł do środka i zastał w poczekalni grono osób.

Byli tu Żydzi wszelkich typów i wszelkich zawodów. Przeważnie rzemieślnicy, zabiedzeni, przybici i obdarci. Były również kobiety o zaniedbanym wyglądzie i twarzach pełnych smutku. Był spuchnięty chłopak w wysokich, podartych butach, z których wystawały gołe palce stóp. Szyję miał opatuloną dwoma szalikami, by broń Boże nie przeziębić się. Na ścianie wisiała rozerwana mapa Ziemi Izraela oraz szkaradny portret cesarza. Kancelaria, obdarci Żydzi, zaniedbane kobiety, prawie bosy i spuchnięty chłopak, podarta mapa Izraela i szkaradny portret cesarza, wszystko to razem napawało głęboką melancholią. A jeśli wam tego mało, to przy doszczętnie zaplamionym i mocno sfatygowanym biurku siedzi stary mężczyzna o wyblakłej, śmiertelnie bladej twarzy. Gdyby staruszek raz po raz nie zanurzał pióra w kałamarzu, można by pomyśleć, że za biurkiem siedzi nieboszczyk, który umarł już kilkadziesiąt lat temu, ale zamarynowany trzyma się jakoś. Wyblakły „nieboszczyk” załatwia wszystkich po kolei. Nie trwa to zbyt długo. Może niespełna półtorej godziny. Podchodzi wtedy do opuchłego chłopaka z dwoma szalikami. Chłopak zabiera mu nie więcej niż pół godziny. Chłopak płacze. Zamarynowany krzyczy na niego. Ale, dzięki Bogu, i chłopak już jest załatwiony. Wtedy „nieboszczyk” daje znak autorowi niniejszych wspomnień, aby zbliżył się do biurka. Podchodzi do biurka i ledwo słyszy, co „nieboszczyk” do niego mówi:

– Co pan chce?

– Mam sprawę do rabina.

„Nieboszczyk” wpatruje się wnikliwie w naszego bohatera. Jego głos dobiega jakby z tamtego świata.

– Metryka?

– Nie.

– Ślub?

– Nie.

– Chłopca? Dziewczynkę zapisać?

– Nie.

– Jałmużna?

– Nie.

– Więc co?

– Nic, chciałem zobaczyć się z rabinem.

– Tak i mów!

„Zamarynowany nieboszczyk” wstaje zza biurka i powoli, jakby na podciętych nogach, znika w pokoju obok na jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, po czym wraca z twarzą bez wyrazu i bez żadnego rezultatu.

– Rabina nie ma w domu. Proszę wybaczyć i przyjść innym razem.

Do kijowskiego rabina nasz bohater fatygował się jeszcze nie raz i nie dwa, aż wreszcie zastał go w domu. Doznał za to serdecznego i przyjaznego przyjęcia. Początek zapowiadał się nie najlepiej. W pierwszej chwili rabin był nawet nieco przestraszony. Musiał porządnie wysilać się, aby wydobyć z młodzieńca powód jego wizyty. Młodemu naszemu bohaterowi wydawało się, że rabin kijowski powinien od pierwszego wejrzenia zrozumieć, co go sprowadza.

Tymczasem okazało się, że rabin, jak zwykły śmiertelnik, musiał długo zaglądać mu w oczy, powoli przetrawić każde słowo, aby wreszcie po tym wszystkim odpowiedzieć, że nie jest w stanie niczego zrobić. Niczego! Jedynie, co może dla niego zrobić, to dać mu rekomendację.

Rekomendację? Dobre i to. Czy mu więcej potrzeba? Więcej nie potrzebuje.

Młodzieniec spogląda na rabina i zaczyna go porównywać z rabinami małych miasteczek, których kiedyś poznał. Przed oczyma przesuwa mu się cała plejada państwowych rabinów. Szkarady, nicponie, a wśród nich taki jeden z łysiną na głowie. W porównaniu z nimi rabin z Kijowa to prawdziwy arystokrata, magnat. Oni przy nim to karły. On zaś olbrzym. Przystojny mężczyzna. Jedyna jego wada, że jest rudy i trochę ciężkawy. Mówi powoli, rusza się powoli, myśli powoli. Za to bez nerwów. Tacy ludzie żyją sto lat. Nie spieszą się do śmierci. Mają czas.

– To znaczy, że pan koniecznie chce otrzymać rekomendację? A do kogo?

– Do kogo? To już pan powinien zadecydować.

– Dobrze, zastanowię się.

I rabin zaczyna go od nowa wypytywać. Kto, co, skąd pochodzi i czego chce. Potem następuje przerwa trwająca kilka minut. Rabin naciska guzik i w drzwiach pojawia się wyblakły urzędnik z kancelarii. Rabin poleca mu napisać list do swego przyjaciela. Nazwiska przyjaciela nasz bohater nie dosłyszał. W liście prosi owego przyjaciela, żeby cośkolwiek dla młodzieńca zrobił… Do naszego bohatera zaś powiada, że list kieruje do swego przyjaciela Hermana Markowicza Baraca, pełniącego funkcję doradcy prawnego i „uczonego Jewreja” przy generale-gubernatorze.

Odwaliwszy tak znaczny kawał roboty, rabin odetchnął z ulgą. Widać było, że ciężar spadł mu z pleców, że się napracował. Wykonał jednak pożyteczną rzecz. Wyrobił młodzieńcowi protekcję. Do samego „uczonego Jewreja” przy gubernatorze. Tak daleko rozgorączkowana wyobraźnia młodzieńca nie sięgała. List polecający w kieszeni ogrzewał mile serce i unosił go w przestworza. Natychmiast i bezpośrednio ruszy stąd do „uczonego Jewreja” przy gubernatorze. Gubernator – to ci dopiero! Zaś „uczony Jewrej” jawi mu się przed oczyma nie inaczej, tylko jako profesor obwieszony medalami niby sam generał. Z drżeniem serca naciska dzwonek w drzwiach. Wprowadzają go do gabinetu pełnego książek i ksiąg. Szczęka zębami. Za chwilę wpada do gabinetu Żyd z rzadkimi bokobrodami, krótkowidz, dziwnie jakoś roztargniony. Czyżby to był ten „uczony Jewrej” przy generale-gubernatorze? Gdyby nie miał wygolonej pośrodku brody to przysiągłby, że to mełamed, nauczyciel Gemary. „Uczony Jewrej” ma płynną wymowę. Gdy mówi, pluje. Bardzo roztargnione stworzenie. Opowiadają o nim w Kijowie przeróżne historie i anegdoty. Szolem usłyszał je dopiero później. Nie mógł, na przykład, trafić do siebie, do domu, nim nie przeczytał tabliczki z napisem na drzwiach swego mieszkania: „Herman Markowicz Barac”.

Pewnego razu Barac wpatrywał się w tabliczkę i zauważył, że godziny przyjęć są od trzeciej do piątej. Spojrzał na zegarek – dopiero druga. Chwila zastanowienia. Widocznie pana Baraca nie ma w domu, zatem co tu ma do roboty? Poszedł więc Barac na spacer do parku. Słowem, o Baracu mówi się w Kijowie, że Barac szuka Baraca i nie może go znaleźć. Tego dnia zaś Barac był szczególnie roztargniony i w nie najlepszym nastroju. Spieszył się gdzieś. Miotał się, pluł i prychał. Potem, gdy przeczytał list od rabina rekomendujący mu młodzieńca, „uczony Jewrej” złapał się za głowę. Zaczął przemierzać pokój nerwowymi krokami tam i nazad. Mówił i pluł. Mówił i błagał o litość. Dajcie mi spokój. Nic nie wiem. Niczego nie mogę i niczego nie zrobię. Litość brała, gdy się na niego patrzyło. Młodzieniec zaczął usprawiedliwiać się. Niczego nie chce. Chodzi mu tylko o małą protekcję. Barac nie dopuszcza go do głosu. Powiada, że sam wie, o co chodzi. Wściekły jest na rabina za to, że mu codziennie nasyła młodych ludzi. A co on może dla nich zrobić? Co on może wiedzieć? Kim jest? Czym jest? Przecież nie jest Brodzkim.

 

Ze zbolałym sercem i w posępnym nastroju wyszedł Szolem od „uczonego Jewreja”. Gdy już był na podeście schodów, usłyszał głos przywołujący go z powrotem. Barac oświadczył mu, że wprawdzie sam nie może niczego dla niego zrobić, ale może mu dać rekomendację do swego kolegi i przyjaciela, do pana Kupernika. Kupernik, gdyby tylko chciał, może dużo zrobić. Bardzo dużo. Kupernik to nie byle kto. Przy takiej protekcji można mury przebić. Można dotrzeć do największych i najznakomitszych ludzi. Nie namyślając się długo „uczony Jewrej” siada do biurka i pisze karteczkę do swego najlepszego kolegi i przyjaciela, do sławnego adwokata Lwa Abramowicza Kupernika.

249dessous (fr.) – bielizna damska. [przypis edytorski]
250Rosz Chodesz (Rosz Chojdesz) – początek miesiąca, nów. [przypis tłumacza]
251Halel (Hałeł) – grupa psalmów odmawiana w święta ważniejsze. [przypis tłumacza]
252Tak ja nie tancował s miedwiediem (ros. przysł.) – przecież ja nie tańczyłem z niedźwiedziem. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora