Za darmo

Z jarmarku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

51. Pensja

Ojciec stoi murem po stronie ucznia. Bohater uzyskuje stypendium. Szum w mieście. Sny o skarbie zaczynają się spełniać

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Wstąpienie do ujezdnoj okazało się sprawą wcale skomplikowaną. Poszło niezupełnie gładko. Pierwszą przeszkodą na drodze do szkoły okazał się stryj Pinie. Poruszył niebo i ziemię. – Jak można – dowodził – mieć dzieci i własnymi rękami robić z nich gojów? – perorował, przeżywał i nie przestawał protestować, póki nie uzyskał od swego brata słowa honoru, że Nachum przynajmniej w sobotę nie pozwoli dzieciom pisać. Ten warunek ojciec Szolema wymógł już na dyrektorze ujezdnoj wcześniej. Ustalił z nim, że jego dzieci będą miały w sobotę wolny dzień. I jeszcze jedno wymógł Nachum na dyrektorze (był to czas, gdy Żydzi mogli dyktować warunki…): jego dzieci nie będą w klasie podczas godziny lekcyjnej popa. Stanęło, jak sobie Nachum życzył.

Drugą przeszkodą dla dzieci był język. Wstępując do szkoły mało rozumiały po rosyjsku. Wszyscy śmiali się i pokpiwali z nich. Zarówno nauczyciele, jak i koledzy. Szolem miał wrażenie, że nawet ławki szkolne z nich się śmieją. Napawało go to gniewem. Sam był przyzwyczajony do wyśmiewania całego świata, a tu raptem śmieją się z niego! A koledzy, szejgece, nie stali z założonymi rękami. Ledwo lekcja dobiegła końca i dzieci żydowskie, te tak zwane żydziątka, pojawiły się na podwórzu szkolnym, a już powalili je na ziemię. Bez cienia złości, przeciwnie, z dużym poczuciem humoru, przytrzymując dzieci za ręce i nogi, wysmarowali żydowskie gęby gojską wieprzowiną. Z ciężkim sercem wracały dzieci do domu, ale słowa nie powiedziały rodzicom. Bały się, że mogą być wypisane ze szkoły. I bez tego macocha wściekała się i kopała dołki pod tymi, jak je zwała, klaśnikami, czyli uczniami ujezdnoj szkoły. A ponieważ Szolem był pilniejszy od innych, więc poddawała go tym większym szykanom. Tymczasem wydarzyła się przygoda, która macosze podcięła skrzydła. Odtąd stała się cicha i spokojna. A rzecz wyglądała tak: Pewnego pięknego poranka Szolem chodził po pokoju i wkuwał na głos urok193. Powtarzał z pamięci zadaną lekcję. Ojciec w tym samym czasie modlił się. Miał na sobie tałes i tefilin. Macocha zaś, jak zwykle, pastwiła się nad ojcem. Wypominała mu pewien stary grzech, który kiedyś popełnił. Chodziło o to, że przed ślubem nie powiedział jej o wszystkich swoich dzieciach: o tych starszych i tych najmłodszych. Narzekała przy tym na zbyt duży apetyt jego dzieci. A jakie to mają zdrowe żołądki! Nie zapomniała też odpowiednio wyrazić się o całej jego rodzince. Ojciec pozostawał na to głuchy. Stał twarzą do ściany i modlił się. Jakby nie o niego chodziło. Ale oto macocha wzięła na jęzor Szolema za to, że wciąż chodzi i kuje.

Pewnie ten szkolny gagatek myśli sobie, że Bóg wie z jakiego rodu pochodzi. Uważa się za wielkiego pana, wolnego od wszelkich obowiązków. Z wyjątkiem oczywiście żarcia. Myślałby kto, że mam tu pod ręką liczną służbę, że mam do dyspozycji służących i służące. Nic nie szkodzi. Nie będzie poniżej twojej godności, ty gagatku uczniowski w wykrzywionych butach, jeśli pofatygujesz się i zaniesiesz gościowi samowar. Nie spadnie ci z tego powodu, broń Boże, korona z głowy. Apetytowi twemu też to nie zaszkodzi. Nie przeszkodzi ci również w przyszłej żeniaczce.

Szolem był już gotów zrezygnować z powtarzania lekcji. Właśnie zamierzał pójść do kuchni po samowar, a tu jak ojciec nie skoczy, jak nie złapie go za rękę i gwałtownie nie krzyknie po hebrajsku (nie chciał zapewne przerywać modlitwy).

– Nie! Nie! W żaden sposób. Nie trzeba! Nie życzę sobie! Nie chcę!

Ostatnie słowa powiedział już po żydowsku. Natarł na macochę. Może po raz pierwszy od chwili, gdy została jego żoną. Pod żadnym pozorem nie wolno jej pomiatać Szolemem! Może rozkazywać wszystkim dzieciom, ale nie Szolemowi. Szolem to co innego. Szolem ma się uczyć!

– Raz na zawsze! Tak sobie życzę! Tak to jest i tak będzie!

Czy dlatego, że każdy despota, każdy „bicz boży”, gdy usłyszy trochę głośniejsze słowo wpada w strach i milknie, czy też dlatego, że był to pierwszy sprzeciw ojca od chwili ich poznania, fakt, że stał się cud – macocha zagryzła wargi i spotulniała. Od tego czasu wobec Szolema zmieniła się nie do poznania. To znaczy docinków i przekleństw nie skąpiła mu nadal. Szkołę wypominała Szolemowi na każdym kroku. Dawała do zrozumienia, przesadzając jak zwykle, że zużywa cały pud papieru w ciągu tygodnia i trzy butelki atramentu w ciągu dnia. Celowo zapominała nalać nafty do lampy na noc, przygotować śniadanie i wiele innych rzeczy. Ale przestała nim rozporządzać. Chyba że Szolem sam chciał jej w czymś pomóc. Doglądać samowara lub ukołysać dziecko do snu. Jeśli tak, to bardzo proszę.

– Szolemie – powiada do niego macocha z takim typowym dla Berdyczowa zaśpiewem – powiedz, co to takiego, że jak ty tylko spojrzysz na samowar, to ten natychmiast zaczyna kipieć?

Albo tak: – Szolemie, chodź no tu! Dlaczego przy tobie dzieci zasypiają natychmiast? – I jeszcze tak: – Szolemie! Jak długo trwa u ciebie skok na targowisko? Pół minuty? Co ja mówię. Nawet nie pół minuty.

Na dodatek szczęście też mu trochę dopisywało. A jak szczęście sprzyja, to we wszystkim. Pewnego razu sam dyrektor ujezdnoj pociągnął go za ucho i polecił, żeby ojciec stawił się u niego osobiście w kancelarii. Ma mu coś ważnego do zakomunikowania. Usłyszawszy, że pan dyrektor wzywa go sam we własnej osobie, Nachum Rabinowicz nie dał na siebie długo czekać. Włożył sobotnią kapotę, jeszcze bardziej podwinął pejsy, i tak już dosyć podwinięte, i poszedł do szkoły. Był ciekaw, o co idzie. I tu okazało się, że Szolem uczy się doskonale. A skoro tak, to dyrektor powinien go po zakonu, czyli według prawa, wziąć na kazionnyj szczot. Ale zważywszy, że Szolem jest Żydem, zaofiarował mu pensję. Zdaje się, sto dwadzieścia rubli na rok albo na pół roku.

Decyzja ta wzbudziła dużą sensację. Każdy dowiadywał się i wypytywał:

– Czy to prawda?

– A jak? Kłamstwo?

– Pensja?

– Pensja.

– Wyznaczona przez państwo?

– Nie przez państwo, tylko przez Ministerstwo Oświaty.

Człowiek, który ma związek z Ministerstwem Oświaty. Przecież to nie żarty. Wieczorem zbiera się cała rodzina. Chce obejrzeć dokładnie, jak wygląda „posiadacz pensji”. Ach! Kto oglądał wtedy ojca Szolema, jak promieniał jasnym, świetlistym blaskiem, ten nie widział w życiu bardziej szczęśliwego człowieka! Nawet macocha cieszyła się tego dnia. Wraz ze wszystkimi brała udział w tym radosnym święcie. Aż dziw, że była wtedy tak dobra. Częstowała wszystkich herbatą z konfiturami. Tego dnia macocha dużo zyskała w oczach Szolema. Wybaczył jej wszystko. Co było, to spłynęło. Teraz on jest bohaterem. Wszyscy patrzą na niego. Wszyscy o nim mówią. Wszyscy się radują. Wszyscy uśmiechają się. Dzieci cioci Chany, które lubią z nim pożartować, zadają mu pytania: – Co zamierzasz zrobić z taką kupą forsy? – Tak, jakby nie wiedziały, że grosza z tego nie zobaczy. Forsa przyda się ojcu w interesie, w winiarni jużnawo bieriega.

Sza! Oto zjawia się właściciel kolektury w czarnych okularach i głębokich kaloszach. Chce tylko rzucić okiem na tego urwisa (akcent na „ur”) i uszczypnąć szejgeca (akcent na „szej”) w policzek. Wyrwać mu kawałek mięsa z policzka. Również zięciowie, Lejzer Josł i Magidow, wpadli, aby złożyć gratulacje i powiedzieć mazł tow oraz posiedzieć trochę i pogadać o haskali194, o świecie duchowym, o postępie i cywilizacji. Po nich przyszedł Arnold z Pidworków i trochę popsuł ogólną radość. Po pierwsze, udowodnił Żydom, że osły z nich. Nie wiedzą, co mówią. Pensja to wcale nie pensja, lecz stypendium. Co innego pensja i co innego stypendium. Po drugie, Szolem nie jest jedynym stypendystą. Jest jeszcze jeden taki uczeń w ujezdnoj, który otrzymał stypendium w wysokości stu dwudziestu rubli. Jest nim nowy kolega Szolema: nazywa się Eli. O nim jednak potem.

Tymczasem nasz bohater był w siódmym niebie. Upewnił się, że jego dawne woronkowskie marzenia o skarbie zaczynają powoli się spełniać… I wyobraźnia porywa go i zanosi hen, daleko, do świata snów. Oto widzi siebie w otoczeniu kolegów. Patrzą na niego promiennym wzrokiem. Zazdroszczą mu. I widzi ojca, ale jakże odmienionego? Jest jakiś młodszy. Gdzie się podział jego pochylony grzbiet? Jego głębokie zmarszczki na czole? Co się stało z jego pożółkłą zatroskaną twarzą? Inny człowiek! I już nie wzdycha. I cała rodzina ustawia się wokół niego, oddaje mu cześć. Jemu i jego synowi Szolemowi. Temu wybrańcowi losu. Temu szczęśliwcowi, o którym dziś głośno wszędzie. Znają go wszyscy. Zna go państwo. A nawet narodowa oświata. Wszyscy bez wyjątku. Może nawet sam cesarz. Kto wie?…

52. Kolega Eli

Eli, syn Dodiego. Pierwsze spotkanie przy pożarze. Rozmowy ze stryjem o kosmografii. Bohater profanuje publicznie sobotę. Zostaje uhonorowany tytułem „literata”

Twarz blada, okrągła, ciut dziobata. Włosy stojące, twarde, czarne, gęste, kłujące. Cała grzywa. Oczy śmieją się. Zęby zdrowe, białe. Palce krótkie. Śmiech donośny, zdrowy. Temperament ognisty. I oto przed wami portret kolegi Szolema, Eliego. Kolegi od pierwszej klasy ujezdnoj do końca szkoły. Po raz pierwszy spotkali się i zawarli znajomość pewnej nocy przy pożarze.

 

Pożar to widowisko. Darmowe przedstawienie. Nadzwyczaj interesujące zebranie najrozmaitszych ludzi. Smutnych i wesołych. Nie trzeba teatru. Noc jest cicha. Niebo głębokie. Gwiazdy świecą. Gdzieś tam szczekają psy. A domek pali się jak świeca. Spokojnie, powoli. Ma czas. Ze wszystkich ulic nadciągają ludzie. Z początku idą krokiem sennym, później żywszym, szybszym. Początkowo pojedynczo. Później gromadnie. A dzieci żydowskich – hurma. Żydzi rzucają się w ogień ratować dobytek. Kobiety krzyczą. Małe dzieci płaczą. Młodzieńcy popisują się słówkami. Dorastające panny śmieją się. Dzieci Rabinowicza też tu są. Nagle do uszu Szolema dochodzi czyjś głos. Głos chłopca, który krzyczy mu do ucha:

– Jadą!

– Kto?

– Pożarnaja komanda195. Chodź, będziemy pomagali w gaszeniu. – Obaj chłopcy biorą się za ręce i biegiem ruszają przez plac targowy, aby przywitać strażaków. W biegu Szolem dowiaduje się, że Eli jest synem pisarza Dodiego. Eli zaś usłyszał, że jego towarzysz nazywa się Szolem i jest synem Nachuma Rabinowicza.

Następne ich spotkanie odbyło się nieco później. Tym razem w dzień. Też na ulicy. Też na darmowym spektaklu. Jakiś czarny facet o białych zębach pokazuje małpę i wszyscy chłopcy z miasta biegają za nim. Jeden z dziwów rzadko trafiających się w takim mieście jak Perejasław. To znów pokazują niedźwiedzia o wypalonych oczach, który tańczy na zawieszonym drągu. Wyprawia brewerie Wańka-klaun w czerwonych spodniach. Jakiś Cygan oprowadza swoją małpę. Twarze Cygana i małpy są identyczne. Jakby jedna i ta sama matka ich urodziła. Oboje mają tak samo pomarszczone, owłosione oblicze. Te same wyłysiałe czaszki. Te same smutne oczy. Razem wyciągają swoje brudne, cienkie, owłosione ręce po datki. I jakiś dziwny jest głos Cygana, i cudaczna jego mowa. Kiwa głową i takie robi przy tym grymasy, że nikt nie może powstrzymać się od śmiechu. – Daj barin! Charosz abiezjan! Amerykański! – Bractwo wybucha śmiechem.

Te dwa spotkania wystarczyły aż nadto, aby ci dwaj chłopcy, dwa urwisy, Szolem, syn Nachuma, i Eli, syn pisarza Dodiego, zostali przyjaciółmi. W dodatku Bóg tak pokierował, że obaj spotkali się w jednej szkole, w tej samej klasie. Ławka przy ławce. Akurat w chwili, gdy nauczyciel prowadził swoją pierwszą lekcję. I oto spostrzega Szolem, że jego nowy kolega Eli wyciąga rękę, kiwa głową, naśladuje miny Cygana: – Daj barin! Charosz abiezjan! Amerykański! – I spróbuj tu powstrzymać się od śmiechu. Rzecz jasna, nie uchodzi im to na sucho. Za karę zostają w szkole bez obiadu, ale zawarta przyjaźń zostaje scementowana na wieki. Od tej chwili stanowią nierozdzielną parę. Jedno serce, jedna dusza. Jedna głowa. Tam gdzie jeden, tam drugi. Uczą się razem i uczą się dobrze. Dali sobie słowo, że prześcigną w nauce wszystkich gojów. Będą prymusami. Byli również pierwsi wśród urwisów. To, na co oni sobie pozwalali, przekraczało odwagę pozostałych chłopców. Toć to nie żarty! Najlepsze chłopaki w mieście. Stypendyści. I do tego ich znajomość gramatyki rosyjskiej. Jakie słowo nie padnie, a oni zaraz ze swoją gramatyką: stół, dla przykładu, to po rosyjsku stoł. A stoł to odmienia się: stoł, stoła, stołu, stoł, stołem, o stolie. Nóż to noż. Więc: noż, noża, nożu, noż, nożom, o nożu. Cóż dopiero geografia! Kto lepiej od nich wie, dlaczego Ziemia jest okrągła? Co wokół czego się obraca? Ziemia wokół Słońca, czy Słońce wokół Ziemi? Skąd się bierze wiatr? I co jest najpierw, grzmot czy błyskawica? Skąd się bierze deszcz?

Ze wszystkich przedmiotów szkolnych najbardziej podoba się ojcu Szolema geografia. Bowiem geografia kształci. Oświeca. Rachunki to też dobra rzecz. Matematyka wyostrza umysł i nic ponadto. Oto dla przykładu Jose Fruchsztejn. Prosty Żyd. Do szkół nie chodził, a mimo to rozwiąże każde najtrudniejsze zadanie. I to w głowie, bez papieru, bez ołówka i bez pomocniczych instrumentów. Albo weźcie dla przykładu właściciela kolektury. Gdzie studiował? Gdzieś tam w jeszywie196. Czy sądzicie, że nie zna algebry? O Lejzorze już nawet nie wspomnę. Tym bardziej o Arnoldzie z Pidworków. Ten może w każdej chwili stanąć do egzaminu państwowego. Nie! Mówcie sobie co chcecie, ale geografia to jednak nie matematyka. Geografii trzeba się uczyć. Geografię trzeba znać. A Szolem zna geografię. Jego ojciec lubi z nim pogadać o geografii. I nie posiada się ze szczęścia i satysfakcji, gdy to odbywa się w obecności osoby postronnej. Zamienia się to w istną komedię, kiedy stryj Pinie jest w pobliżu. Stryj Pinie głaszcze się wtedy po brodzie, uśmiecha się i podkpiwa z młodego filozofa, gdy ten zaczyna się zbytnio rozwodzić nad tą swoją geografią. Smarkacz ma czelność powiedzieć dorosłemu Żydowi, własnemu stryjowi, że Ziemia obraca się wokół Słońca, a nie odwrotnie. A przecież w Piśmie stoi jak byk: „Słońce w Gibeonie, stań!”. Powstaje jeszcze pytanie: – Powiadasz, że wpierw jest grzmot i dopiero potem błyskawica. To dlaczego przedtem widzimy błyskawicę, a dopiero potem słychać grzmot? Stryj Pinie pyta z ciekawości i pęka ze śmiechu. Powiadasz, że Ziemia to kula jak jabłko. A jak mi to udowodnisz? Szolem na to odpowiada:

– Jeśli zechcesz, stryju, pofatygować się, to wstań, za przeproszeniem, raniutko i spójrz na wierzchołek monastyru197, gdy słońce zaczyna wschodzić. Zobaczysz wtedy, że wierzchołek klasztoru jest najwcześniej oświetlony.

– Zapewne, nic innego nie mam do roboty tylko wstawać o świcie i gapić się na czubek klasztoru. I to wszystko przez wzgląd na twoją geografię. Cha! cha! cha!

Nie! Stryj Pinie nie jest zadowolony ani z geografii, ani z klas szkolnych, ani z tego, że syn jego brata Nachuma koleguje z chłopakiem pisarza. Ten może go sprowadzić na Bóg wie jakie złe drogi. Doszły do niego słuchy, że obydwaj chłopcy chodzą w soboty na spacery na Pidworki. Noszą w sobotę chusteczki i jak rozmawiają ze sobą, to nie po żydowsku, ale po rosyjsku.

Co tu gadać! Wszystko to, niestety, prawda! Święta prawda. Co gorsza, chodzą na Pidworki w każdą sobotę, ale nie po to, aby spacerować. Noszą w sobotę nie tylko chustki, ale też drobne pieniądze przeznaczone na kupno gruszek. A co do rozmów, to rozmawiają o takich rzeczach, że strach pomyśleć. Gdyby tylko stryj Pinie wiedział, o czym rozmawiają i jak rozmawiają. Gdyby stryj Pinie wiedział, że ci dwaj młodzieńcy pływają łódką i zapuszczają się het, daleko, na drugą stronę rzeki. Tam kładą się na zieloną trawkę, czytają rosyjskie książki i śpiewają piosenki gojów. Śnią na jawie. Budują wspólnie zamki na lodzie. Wyobrażają sobie, co to będzie, gdy pewnego dnia ukończą szkołę. Dokąd się udadzą? Co będą studiować? Co z nimi się stanie? Atmosfera tej sielanki była zupełnie gojska. Ich słodkie marzenia nie miały treści żydowskiej. Bowiem Eli wyrastał w rodzinie dalekiej od żydostwa. Mimo to nie omijały go – jedno nie ma nic wspólnego z drugim – siarczyste policzki otrzymywane od ojca za opuszczanie modlitwy. Pod tym względem nie było różnicy między jego ojcem a innymi ojcami rodzin żydowskich. Boję się, że wszyscy ojcowie pod tym względem są do siebie podobni. Jeszcze dziś możecie spotkać wielu ojców, którzy sami popełniają czyny zakazane, ale ze wszystkich sił dążą do tego, aby ich dzieci były porządne, pobożne i uczciwsze od nich.

Wymigiwać się od modlitwy to stary wybieg chłopaków. Jeszcze z czasów chederu. Przeskakiwać i omijać całe wersety było u nich na porządku dziennym. Od chwili wstąpienia do szkoły zaczęli uchylać się od modlitwy. Ojciec doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale udawał, że nic nie wie. Znaleźli się jednak tacy, którzy śledzili każdy krok Szolema i nie omieszkali o tym donieść ojcu. Uparli się otworzyć mu oczy na to, że jego dziecko schodzi z dobrej drogi. W konsekwencji dzieci nie tylko ociągały się z modlitwą, ale znalazły nawet w tym znaczne upodobanie. Nie na próżno widać rebe pouczał kiedyś swoich uczniów, tych małych grzeszników, że istotny sens każdego grzechu tkwi nie w tym, iż grzech jest straszny, ale straszna jest żądza popełnienia grzechu. Jeszcze do dziś przechowywał Szolem w swojej pamięci smak swego pierwszego grzechu, profanacji soboty. A było to tak:

Sobota. Żydzi są już po obiedzie. Śpią snem błogosławionym. Na ulicy żywej duszy. Nawet psa z kulawą nogą. Cisza i spokój. Choć i weź i rozłóż się na środku drogi. Słońce praży jak na pustyni. Ściany świeżo pomalowanych domów i drewniane parkany otaczające podwórza aż proszą się, aby na nich coś narysować lub napisać. Szolem trzyma ręce w kieszeni. Ma tam kawałek kredy. Resztka kredy używanej w szkole na lekcji matematyki. Rozgląda się na wszystkie strony. Ludzi nie ma. Okiennice zatrzaśnięte. A instynkt zła szepcze mu do ucha: – Namaluj! – Ale co namalować? Więc na chybcika wypisuje znaną piosenkę, którą dzieci podśpiewują podczas rysowania

 
Toczka, toczka, zapiataja,
Minus rozica kriwaja —
Ruczka, ruczka i krużok
Nożka, nożka i pupok.198
 

Jednocześnie powstaje rysunek przedstawiający małego człowieczka o okrągłej głowie, z rączkami, nóżkami i z buzią pełną śmiechu. Artysta jest zadowolony ze swego rysunku. Brak tylko podpisu. Szolem znowu rozgląda się na wszystkie strony. Nikogo nie widać. Okiennice zatrzaśnięte. A zły duch kusi nadal: – Napisz! – A co tu napisać? Długo Szolem nie myśli. Bierze kredę i dużymi okrągłymi literami umieszcza pod rysunkiem rymowany napis po rosyjsku:

 
Kto pisał – nie znaju,
A ja durak – czitaju.199
 

I nagle, nim zdążył przeczytać swój napis, czuje czyjeś palce chwytające go za lewe ucho, i to fest.

Sądzę, że nikt z czytelników nie odgadł, kto bohatera niniejszych wspomnień złapał podczas popełniania tak brzydkiego występku. Publiczna profanacja soboty. Rzecz oczywista, że tym człowiekiem był nie kto inny, tylko stryj Pinie. I właśnie on musiał wcześniej od innych obudzić się i wyjść do kogoś z wizytą. Co potem było, lepiej nie mówić. Każdy może sobie wyobrazić, że nic nie pomogło. Ani prośby, ani łzy. Stryj Pinie natychmiast zaprowadził wysmarowanego kredą chłopaka do domu i oddał go w ręce ojca. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co nastąpiło potem, gdy całe miasto dowiedziało się o zajściu. Sprawa doszła nawet do dyrekcji szkoły. Groziła mu relegacja z ujezdnoj. Ojciec płakał przed dyrektorem rzewnymi łzami. Prosił o litość nad synem. Tylko dzięki temu, że Szolem był jednym z najlepszych uczniów, że był stypendystą, nie usunięto go ze szkoły. Za to nauczyciele obdarzyli go stosownym przydomkiem. Przy wywoływaniu go do tablicy już nie mówili Rabinowicz. Odtąd używali słowa „malarz” albo „literat”. A przezwisko to rozciągali na trzy sążnie:

 

– Li – te – rat!

I ten przydomek przylgnął do niego na długo. Na zawsze.

53. Wśród kantorów i klezmerów

Historia z księgi żydowskiej. Kantorzy z „koloraturą”. Jehoszua Herszt, klezmer, i jego kapela. Zły duch skrzypiec

Bohater niniejszej autobiografii zawsze miał skłonność do literatury. Zamierzał zostać literatem, pisarzem. Nie tylko „pisarzem” bazgrzącym kredą po ścianach, ale prawdziwym człowiekiem pióra, autorem książek. O nim to przecież powiedział proroczo jego stary przyjaciel, właściciel kolektury, że zostanie kiedyś literatem. Będzie pisał po hebrajsku, jak Cederbaum, Gotlober, Jehalel i wielu innych wielkich pisarzy. Jednak Arnold z Pidworków zawyrokował zupełnie inaczej. Jeśli gagatek będzie kiedyś pisał, to już raczej po rosyjsku. Będzie rosyjskim, nie zaś hebrajskim pisarzem. – W hebrajskiej gazecie „Hamelic” – perorował – i bez niego jest sporo dyletantów, ignorantów, belfrów i próżniaków. Nie Cederbaum, nie Gotlober, nie Jehalel, lecz Turgieniew i Gogol, Puszkin i Lermontow. Oto ci, którzy powinni mu świecić przykładem.

Jednym słowem, albo po hebrajsku, albo po rosyjsku. Ale że gagatek będzie pisał kiedyś po żydowsku, nikomu do głowy nie przyszło. Czy jidisz to język? Oczywiście w rozmowie posługiwano się tylko i wyłącznie jidisz. Innego języka nie używano. A że można w tym języku pisać, o tym mało kto wiedział. Żargon iwry-tajcz200 to język dla bab. Żyd wstydził się brać do ręki żydowską książkę. Jeszcze gotowi powiedzieć, że prostak!

A jednak utkwiło Szolemowi w pamięci pewne wydarzenie z dzieciństwa. Działo się to jeszcze w owym zapomnianym przez ludzi i Boga miasteczku, w Woronce. Książka żydowska pisana żargonem miała tam wielkie powodzenie. O jaką książkę chodziło, tego bohater autobiografii nie może sobie przypomnieć. Pamięta tylko, że była to mała książeczka, chudawa, o żółtych, przybrudzonych, rozsypujących się i podartych kartkach, bez okładki, a nawet bez strony tytułowej.

W sobotę wieczorem zbierali się wszyscy ważniejsi żydowscy obywatele miasta w mieszkaniu Nachuma, aby uroczyście odprawić melawe malke201. Matka była zajęta w kuchni, a goście tymczasem coś przegryzali. Reb Nachum czytał na głos książkę. Tato czyta, a goście przy stole palą papierosy i zataczają się ze śmiechu. Trzymają się za boki i raz po raz przerywają mu czytanie okrzykami podziwu i zachwytu. Pod adresem autora przesyłają wiązanki życzeń: – A to ci skurczybyk! A to ci bękart! A to ci dopiero! A niech go diabli! – Sam lektor też nie może powstrzymać się od śmiechu. Ledwo się nie udławił. Dzieci nie chcą iść spać. Cóż dopiero Szolem! Nie jest w stanie zrozumieć tego, co tato czyta, ale bawi go, że brodaci Żydzi po prostu tarzają się z uciechy. Trzymają się za boki i co chwila wybuchają salwami głośnego śmiechu. Siedzi sobie z daleka i obserwuje twarze zebranych. Widzi, jak one jaśnieją, i zazdrości owemu Żydowi, który napisał tę książczynę. I jego najgłębszym pragnieniem jest, aby, przy bożej pomocy, gdy tylko dorośnie, zdołał napisać taką samą książkę, którą Żydzi przeczytają z ochotą. Też będą pękać ze śmiechu i posyłać pod adresem autora takie same wiązanki przekleństw. Takie same: – A niech go diabli!…

Ale jak by nie było, czy będzie z niego pisarz hebrajski, czy rosyjski, to fakt, że „znawcą” to już będzie na pewno. Bez dwóch zdań. Być „znawcą” – tego chciał. Chciał opanować wszystko. Nawet grę na skrzypcach. Z pozoru niby nic. Co za związek ma gra na skrzypcach z haskalą? A ma. Gra na skrzypcach była w owym czasie w programie ogólnego wykształcenia, na równi z innymi przedmiotami. Mieściła się w ramach wiedzy ogólnej, podobnie jak na przykład nauka języka francuskiego czy niemieckiego. Praktycznych korzyści nikt nie oczekiwał, ale dziecko z dobrego domu, które dąży do doskonałości, powinno wszystko umieć. Dlatego też chłopcy z dobrych domów uczyli się gry na skrzypcach. Chaim Fruchsztajn grał na skrzypcach, Cale Marfel grał na skrzypcach, Motl Srebner też grał na skrzypcach. Wielu innych chłopców także grało. Dlaczego więc Szolem Rabinowicz ma być gorszy od innych? Rzecz w tym, że jego ojciec tak sobie życzył. Nie uznaje gry na skrzypcach. – To zbędna rzecz – twierdził. – Szkoda czasu. Ponadto pachnie to klezmerstwem. Matematyka, geografia, stylistyka, to jest coś. Ale rzępolenie na skrzypcach? Szkoda fatygi!

Tak twierdzi Nachum Rabinowicz i ze swego punktu widzenia ma, być może, rację. Posłuchajcie jednak, co na ten temat mówi klezmer Jehoszua Herszl. To porządny i uczciwy Żyd. Delikatny Żyd. Nosi gęste pejsy. On powiada tak: – Co ma jedno z drugim? – Sam – mówi – też ma dzieci nie gorsze od innych dzieci żydowskich. Też niewąskie łobuziaki, a mimo to szlag ich nie trafił. Więc o co chodzi? Boi się pan, że nie grają na wszystkich instrumentach? A klezmer Bencjon co mówi? Bencjon, który wyuczył tych wszystkich wymienionych chłopców gry na skrzypcach, ma nos zapadnięty i dlatego jego wymowa jest trochę niewyraźna. Zamiast „t” mówi „f”. Poddał egzaminowi wstępnemu chłopaka Nachuma Rabinowicza. Udzielił mu pierwszej lekcji. Potem oświadczył wobec wszystkich chłopców, że Szolem to „falenf”. W jego ustach mogło to oznaczać talent.

Szolem nie miał pojęcia o tym, czy rzeczywiście posiada talent. Jedno wiedział: Od dzieciństwa przepadał za skrzypcami. Jakby na złość wszystkim, jakby w odpowiedzi na czyjeś urojone szyderstwo, uciekał zawsze w świat śpiewu i muzyki, w świat kantorów i klezmerów. Kantorzy i śpiewacy byli stałymi gośćmi w domu Rabinowiczów. Sam Nachum Rabinowicz to baal tefila202. Znał się na muzyce i na śpiewie. Ponadto jego dom zajezdny był jedynym, można powiedzieć, zajazdem dla kantorów.

Nie było wypadku, aby w sobotę poświęconą błogosławieństwom nie zajechała przed zajazd buda pełna dziwnych facetów, ożywionych, ruchliwych i głodnych. Przeważnie byli źle ubrani. Po prostu w łachmanach. Jednym słowem, goło i boso. Tylko szyje mieli owinięte szalikami. Szaliki nosili wełniane i ciepłe. Jak szarańcza wpadali do zajazdu. Żarli wszystko, co im podawano. Wiadomo było, że skoro przyjeżdżali głodni, to na pewno są to śpiewacy z jakimś kantorem o światowej sławie. Przez okrągły dzień kantor o światowej sławie wydzierał się na całe gardło. Wypróbowywał swoją koloraturę i połykał mnóstwo surowych jaj. Zaś śpiewacy z jego orszaku rozsadzali swoim śpiewem ściany domu. Przeważnie mieli słabe głosy. Za to zdrowe apetyty. Swoim modlitewnym śpiewem nie zyskali uznania. Nażarli się tylko do syta, napili i zmykali nie zapłaciwszy ani grosza.

To oczywiście nie przypadło macosze do gustu. Pozbywała się więc stopniowo tych kantorów światowej sławy. Stanowczo poprosiła ich o przeniesienie się do zajazdu Rubena Jasnogrodzkiego. – Żarłoków – twierdziła – ma dosyć własnego chowu. – A krzykaczy też jej, dzięki Bogu, nie brakuje. Za to dzieci Rabinowicza nasłuchały się tyle melodii, że stały się znawcami muzyki synagogalnej. Znały na pamięć każdą kompozycję. Potrafiły odgadnąć, czy należy ona do repertuaru kantora Pici, kantora Mici, czy też kantora z Siedlec, z Góry Kalwarii, a może z Bełza. Były czasy, że śpiew dosłownie unosił się bez przerwy w powietrzu. W uszach szumiało od melodii. A pieśń bulgotała w gardle. Wtedy sen przychodził z trudem.

Tak było ze śpiewem. Co zaś się tyczy muzyki, to bohater niniejszej biografii miał okazję wysłuchać jeszcze więcej klezmerów niż kantorów, ponieważ Jehoszua Herszl z grubymi pejsami i Bencjon z zapadłym nosem mieszkali niedaleko chederu. Idąc do chederu trzeba było przejść koło ich domów. Naturalnie przymusu nie było. Można było całkiem śmiało ominąć te domy. Byłoby wtedy nawet bliżej. Szolem jednak wolał przechodzić właśnie koło klezmerów. Lubił zatrzymywać się pod ich oknami i słuchać, jak klezmer Bencjon uczy chłopców gry na skrzypcach, albo jak Jehoszua Herszl przeprowadza próbę ze swoimi synami grającymi na różnych instrumentach. A wtedy nie można go od okna ani oderwać, ani odpędzić.

Zauważyli to synowie Jehoszuy Herszla i starszy z nich, Hemele, przeciągnął go za pierwszym razem smyczkiem po głowie, a za następnym oblał wiadrem wody. Nic to jednak nie pomogło. Za jednego papierosa Szolem został przyjacielem Hemele. Zaczął bywać w domu klezmera. Nie opuścił ani jednej repetycji. A powtórki odbywały się w każdy poniedziałek i czwartek. Przez to zawarł znajomość z całą gromadą muzykantów, z całą rodziną klezmerską. Z ich żonami i dziećmi. Z ich obyczajami. Z ich cygańskim życiem, a nawet z ich językiem. Z klezmerską gwarą, którą później spożytkował, już jako Szolem Alejchem, w swoich utworach: Na skrzypcach, Stempeniu, Błądzące gwiazdy i w wielu innych.

Jak więc widzicie, przeszkód w grze na skrzypcach nie było. Okazji miał dosyć. Talentu, jak twierdził Bencjon, też. Czego więc brakowało? Instrumentu. Skrzypiec. Skrzypce kosztują. A forsy brak. Należy więc ją zdobyć. I tu wydarzyła się rzecz komiczna i smutna jednocześnie. Coś w rodzaju tragikomedii.

193urok (ros.) – lekcja. [przypis edytorski]
194haskala – ruch oświeceniowy wśród Żydów propagujący emancypację poprzez wykształcenie. Prowadził do nie zamierzonej asymilacji. [przypis edytorski]
195pożarnaja komanda (ros.) – drużyna strażacka. [przypis edytorski]
196jeszywa – wyższa szkoła talmudyczna, kształci rabinów i nauczycieli religii. [przypis edytorski]
197monastyr – prawosławny klasztor. [przypis edytorski]
198Toczka, toczka, zapiataja, Minus rozica kriwaja – Ruczka, ruczka i krużok Nożka, nożka i pupok. – ros. wierszyk opisujący rysowanie schematycznej postaci ludzkiej. [przypis edytorski]
199Kto pisał – nie znaju, A ja durak – czitaju. (ros.) – Kto pisał – nie wiem, a ja, dureń, czytam. [przypis edytorski]
200iwry-tajcz – jidysz, język żydowski. [przypis tłumacza]
201melawe malke – uroczyste zakończenie soboty. [przypis edytorski]
202baal tefila – prowadzący modlitwę w bóżnicy. [przypis tłumacza]

Inne książki tego autora