Za darmo

Z jarmarku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

48. Udani zięciowie

Mirowoj sudia – goj prawiący morały Żydom. Lejzor Josł i Magedow. Tysiąc stron „Gemary” na pamięć

Poza właścicielem kolektury do częstych gości Nachuma Rabinowicza należeli tak zwani „udani zięciowie”. Była to prawdziwa złota młodzież, pieszczoszki, kwiaty perejasławskiej inteligencji.

Każde miasto ma swoje ambicje i swoje upodobania. W Perejasławiu modni byli w owym czasie zięciowie. Dla szacownych obywateli i gospodarzy miasta był to swego rodzaju sport. Nie szczędzono pieniędzy, nie zwracano uwagi na koszty, aby tylko złapać porządnego zięcia. Towar sprowadzano najczęściej z daleka. Rzadko kiedy kojarzono małżeństwa pomiędzy miejscowymi. Chyba że kogoś nie stać było na porządny posag. Ten zaś, który był w stanie i chciał wydać swoje pieniądze na posag, sprowadzał sobie z Litwy albo z Kongresówki zięciulka, prawdziwe cacko. Każdy według gustu i fasonu. Każdy na miarę ambicji i majątku.

Stryj Pinie, dla przykładu, sprowadził sobie zięciulka właśnie z Lubenia. Był to młodzieniec obkuty w Piśmie Świętym, zatopiony w rozmyślaniach o świecie duchowym. Nic w nim nie było z materializmu. Nie wiedział nawet, jak wyglądają pieniądze. Ciocia Chana sprowadziła zięcia dla swojej ślicznej córki z Jaratynia. Był to facet, że tylko za bilety go pokazywać. Niewielki mędrzec, niewielki uczony, ale za to chłop, co się zowie. W sobotę, po weselu, gdy młoda para szła do bóżnicy i gdy z niej wracała, tłum mężczyzn i kobiet cisnął się, aby tylko zerknąć na oblubieńców. Ludzie podziwiali ich i nie mogli wyjść z zachwytu. Oceniali i dyskutowali: kto z tej pary jest ładniejszy? Na głos. Jedni twierdzili, że ona, inni, że on. Młodzi słyszeli te opinie i oblewali się rumieńcem. Przydawało im to jeszcze więcej uroku. Byli jeszcze ładniejsi. Rodzicom więcej nie trzeba. Wystarczyło im, że nowy nabytek się spodobał, że wszystkim przypadł do gustu, że całe miasto mówi o młodej parze. A czego jeszcze potrzeba dla zdobycia popularności?

Bywało też, że bili się o zięciów. To znaczy nie dosłownie. Nie myślcie, uchowaj Boże, że bili się kijami. Jeśli mówię „bili się”, to mam na myśli kłótnie pomiędzy rodzicami. Kłócili się o to, czyj zięć jest lepszy. Teściowie pokazywali sobie figi. Doszło kiedyś nawet do bójki i pan Romanowski, mirowoj sudia, znany ze swojej surowości i pilności, który rozumiał po żydowsku, zaczął prawić morały. A jednak goj! Goj nie potrafi zrozumieć rozkoszy i satysfakcji z prowadzenia zięcia w sobotę do bóżnicy. Nie jest w stanie ogarnąć przyjemności płynącej z posadzenia zięcia, odzianego od stóp do głowy w nowe szaty, na honorowym miejscu, przy ścianie wschodniej bóżnicy, aby każdy mógł go zobaczyć. Nie rozumie, co to znaczy obdarzyć zięcia czytaniem ostatniego rozdziału Tory na podium bóżnicy. Co to znaczy, jak zięć pięknym i czystym głosem odmawia rozdział Tory, a kobiety na balkonie bóżnicy z ciekawości przywierają do okienka, aby zadawać bez przerwy to samo pytanie: – Jak on wygląda? Gdzie jest? – Czy goj potrafi to zrozumieć? Gdzie tam! Nigdy tego nie zrozumie. Gdyby nawet był największym mędrcem na świecie.

Najczęściej jednak „zdobycz” należała do gatunku, który łatwo się zużywa. Krótki błysk i zaraz szara powszedniość. Tak ma się sprawa z towarem, który starzeje się szybko albo wychodzi z mody. Mija rok, mijają dwa lata i zięć, wczorajszy pieszczoch, wczorajszy książę, zamienia się w zwykłego Żyda. Upodabnia się do wszystkich pozostałych Żydów. Zaczyna mu się sypać bródka. Widać, że już dźwiga brzemię troski o zarobki. Żal ogarnia, gdy widzi się, jak były zięć, wczorajszy książę, który dopiero co – wydaje się, że to było w ostatnią sobotę – stał przy wschodniej ścianie w bóżnicy dumny jakby na pokaz, ustępuje miejsca jakiemuś nowemu zięciowi, nowemu pieszczochowi, nowemu księciu. Patrzy na nowego i zazdrości mu. I jego młoda żona, która niedawno temu była królową, przepycha się wraz z innymi kobietami do okienka na balkonie bóżnicy: – Jak on wygląda? Gdzie jest? – Tak to bywa ze wszystkim na świecie. Powinniśmy w tym miejscu zacytować: Dor holech wedor ba! Pokolenie odchodzi i pokolenie nadchodzi. I byłoby słuszne, gdybyśmy się trochę zagłębili w rozważania filozoficzne. Jesteśmy jednak przy „udanych zięciach”. Musimy iść tą drogą.

Dwóch udanych zięciów stanowiło, można by rzec, wyjątek od reguły. Ci wytrwali w pełnym blasku w mieście Perejasław bardzo długo. Nie wyblakli jak inni zięciowie, z mody tak szybko nie wyszli. Jeden nazywał się Lejzor Josł, drugi zaś Magidow. Pierwszego sprowadził z Korsunia pewien bogacz, handlarz skórkami, który miał niezbyt ładną córkę, ale za to pełną kiesę. Miał czym zapłacić. Drugiego sprowadził z Litwy Żyd bogacz zajmujący się dostawami koni dla państwa. Ten zaofiarował swemu zięciowi dwie rzeczy naraz: piękną, zdrową jak rzepa córkę oraz pokaźny posag, nie licząc prezentów otrzymanych po ślubie i czego tylko dusza zapragnie. Kiedy tych zięciów sprowadzono, w mieście zakotłowało się. Wszędzie rozprawiano głośno na ich temat. A wesela wyprawiano huczne i okazałe. Po dziś dzień pozostały w pamięci ludzi. Mówiono o nich w mieście i poza granicami miasta. Mówiono o nich w okolicy. To nie drobnostka. Poszło mnóstwo pieniędzy. Czy córki były szczęśliwe, czy nie, to inna sprawa. O ile nam wiadomo, jedna z nich rozwiodła się z mężem wkrótce potem, gdy otrzymała od niego w darze kilkoro dzieci. Pojechała do Ameryki. Drugiej zaś mąż jest, zdaje się, mełamedem albo swatem, lub jednym i drugim jednocześnie. Trudno to ustalić. Jedno jest pewne – jest biedakiem.

My jednak nie piszemy o tym, co jest teraz. Piszemy o tym, co było kiedyś. Mówimy o tym, co było ongiś. Wtedy ojcowie i matki, czyli teściowie i teściowe, byli w siódmym niebie. Jedna teściowa przed drugą chwaliła się swoim drogocennym nabytkiem, swoją mecyją. Jak jedna wygadała się przed babami, że wyhaftowała porojchesł185 dla bóżnicy, wtedy druga oświadczyła, że zafundowała bóżnicy małe zwoje Tory dla umieszczenia w Arce Przymierza. Z powodu zasłonki i małych zwojów Tory Arka Przymierza stała się już Areczką Przymierza.

W istocie mogły się przechwalać. Miały czym. Lejzor Josł był geniuszem. Mówiono o nim: młodzieniec, a zna na pamięć tysiąc stron Gemary, tysiąc, a nie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć! O Tanachu już nie wspominam. I cóż za hebraista! Jaki wspaniały stylista. Niezrównany charakter pisma. Szczyt kaligrafii. Do tego chłopak z temperamentem i dowcipniś. Po cichu mówiono nawet, że jest trochę nawiedzony. Skraca dowolnie tekst modlitwy. Nie uznaje postów. Chustkę do nosa nosi nawet w sobotę. Nie odczuwa lęku przed kobietą. W domu stryja Pinie można było usłyszeć o nim jeszcze wiele rzeczy. Wszystko to jednak było przecież niczym w porównaniu z tysiącem stron Gemary.

Drugi zaś, Magidow, też był geniuszem. Tysiąc stron Gemary również znał na pamięć. Tysiąc, a nie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć! Mistrz w gramatyce, znawca Tanachu, hebraista, świetny mówca, ale już nie tak dowcipny jak Lejzor Josł. Przeciwnie. Bardziej badacz naukowy. Wnikliwy, wielce skomplikowany umysł. Nawet trochę pokręcony. Na każde „tak” miał swoje „nie”. U niego wszystko było odwrotnie. Kawał uparciucha. Litwak186.

Naturalnie Nachum Rabinowicz nie przepuścił okazji, aby ci udani zięciowie przeegzaminowali jego młodego znawcę Tanachu. Chciał, żeby zobaczyli, jak jego urwis Szolem pisze po hebrajsku. Obydwaj zięciowie doszli do wniosku, że Szolem faktycznie jest urwisem, ale nie wolno zaprzepaścić jego talentu. Trzeba dziecko wyprowadzić na ludzi. Chwalili go i wynosili pod niebiosa. Stwierdzili, że trudno sobie nawet wyobrazić, jak wielki talent w nim drzemie i co z tego urwisa może wyrosnąć.

Może być, że urwis albo, jak kto woli, szejgec, podsłuchał rozmowę zięciów i dusza w nim zadrżała. Serce w nim rosło, a w głowie poczuł zamęt, jakby wspinał się po wysokiej drabinie i spoglądał w dół, a tam ludzie obserwują jego wspinaczkę i dopingują go. Przecież to nie błahostka. Tacy ludzie go chwalą. Mówią, że nie wiadomo, co z niego może kiedyś wyrosnąć. A ojciec? Ten był w siódmym niebie. Każde jego westchnienie wyrywało serce z piersi. Jego westchnienia oznaczały: „Sam wiem, co z tego urwisa może wyrosnąć. Udzielcie mi jednak, Żydzi kochani, rady. Co mam z nim robić? W jaki sposób zrobić z niego człowieka? Ano właśnie, powiedzcie”.

I znalazł się człowiek, który udzielił mu rady. Była to rada radykalna, ale właściwa. I ojciec przyjął ją. Tym człowiekiem był jeden z najinteligentniejszych ludzi Perejasławia. Nazywał się Arnold. Był to młody filozof, mieszkający na przedmieściu na tak zwanych Pidworkach. Jemu poświęcę specjalny rozdział.

49. Arnold z Pidworków

Przedmieście Perejasławia. Arnold heretyk. Wyjście z Egiptu to legenda. Co mówi Drefer o Majmonidesie. Szkoła rabinacka i gimnazjum

 

Każde niemal miasto z błogosławionej strefy osiedlenia posiada swoje przedmieście, swoją Słobodkę, której ludność składa się przeważnie z gojów. Mieszkający tam Żydzi nie są podobni do Żydów w mieście. To zupełnie inni Żydzi. Inny gatunek. Bardziej wyglądają na wsiowych. Nie są tak chytrzy jak miastowi Żydzi. Są bardziej prostaccy. Noszą wysokie buty z cholewami i śmierdzą juchtem187. Miast słowa „dosyć” używają słowa „hadi”. Śmieją się nazbyt głośno, i to „cho, cho!” zamiast „cha, cha!”. Spółgłoskę „r” wymawiają twardo, jakby podwójnie, przez dwa „r” albo i więcej: – Rrebe! Brrat Morrdechaj zaprrasza na urroczystość obrzezania!

W okolicy Perejasławia znajduje się taka Słobodka, oddzielona od miasta rzeczką, nad którą wznosi się drewniany most. Żydzi nazywają tę osadę Pidworki. Jest to miejscowość o zupełnie innym wyglądzie i inna panuje w niej atmosfera. Tam się chodzi wtedy, gdy się ma czas. Tam się chodzi po to, aby łyknąć świeżego powietrza. Tam są sady, tam rośnie trawa. Tam chodzą w sobotę na spacer chłopcy i dziewczęta. Nie znaczy to, Boże broń, że razem. Chłopcy oddzielnie i dziewczęta oddzielnie. Ale skoro już chodzą, to i muszą się spotykać. Na moście. Wówczas przystają. Wymieniają spojrzenia. I słowa. Czasami też podchodzą do siebie bliżej. Dotykają się nawet łokciami. Wówczas oboje oblewają się pąsem. Młode serca biją szybciej. Po kilku takich spotkaniach na Pidworkach zaczynają w najgłębszej tajemnicy korespondować ze sobą. Idą w ruch liściki. Czasami wykluwa się romans. Jak się kończy taki romans, o tym będziemy mieli okazję powiedzieć później. Tymczasem jesteśmy przy Arnoldzie z Pidworków, a z nim właśnie mamy zamiar zapoznać się bliżej.

Tam, na Pidworkach, miał Nachum Rabinowicz pewnego znajomego. Był nawet jego serdecznym przyjacielem. Nazywał się ów człowiek Beniamin Kałman z Pidworków. Kiedyś Beniamin Kałman handlował zbożem do spółki z Nachumem Rabinowiczem. Razem ładowali barki i berlinki płynące do Królewca i do Gdańska. Ostatnio Beniamin przygasł trochę, zatracił dawny blask. Handlował na znacznie mniejszą skalę. Nie wychodził poza obręb czterech ścian własnego domu. Jednak serdeczna przyjaźń dawnych wspólników trwała dalej. Były wspólnik często wpadał do domu Nachuma na pogawędkę. Właściwie gawędził tylko Beniamin Kałman. Bardzo lubił gawędzić. A najbardziej uwielbiał opowiadać historyjki o swoim młodszym bracie, Arnoldzie. Mój Arnold! Czy jest jeszcze jeden taki mędrzec jak mój Arnold? Taki uczony jak mój brat? Taki przyzwoity jak on? Nie macie nawet pojęcia, jaki on jest. To ci człowiek! I tak dalej.

Ale nie tylko on mówił o Arnoldzie. Wszyscy o nim mówili. Arnold z Pidworków był swego rodzaju bohaterem miasta. Po pierwsze, kawaler, chociaż już w latach. Może wdowiec lub też rozwodnik. W każdym razie bez żony. Żyd bez żony to samo przez się zjawisko wyjątkowe. Poza tym notariusz. A Żyd notariusz to już całkiem wyjątkowe zjawisko. Wielu spotkaliście u nas notariuszy? To znaczy na razie nie jest jeszcze notariuszem, ale będzie. Studiuje bowiem. Od dawna zresztą już studiuje. Ma tylko złożyć egzaminy i natychmiast zostanie notariuszem. Chyba że nie zda egzaminów. A dlaczego miałby ich nie zdać? Z całą pewnością zda. Tak twierdzi Beniamin Kałman. Zda i niewątpliwie zostanie notariuszem. Bez dwóch zdań.

Czym jest notariusz, wiedzą wszyscy. I Szolem też wie. Jest w Perejasławiu notariusz, ale to goj. Nazywa się Nawow. Notariusz Nawow. O zdawaniu egzaminów Nawow nie ma pojęcia. Z czego składa się egzamin? Są to sprawy, o których słyszy się i o których się mówi. Nie ma jednak mowy, aby rozumieć, o co chodzi. Co to, to nie. O Arnoldzie z Pidworków na przykład mówi się, że pisze do gazet, że całe miasto, zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie boją się go. Boją się, żeby ich nie opisał w „Kijewlaninie”. Tego już Szolem nie rozumie. Po pierwsze, czego się boją? A po drugie, kto to jest ten Kijewlanin? Słyszy, gdy inni mówią, więc powtarza za nimi. Wszyscy drżą przed Arnoldem. Boją się jego języka, jego pióra. Boją się go jak śmierci. Ukryć się przed nim – niemożliwe. Przekupić go – nie starczy pieniędzy. – Doigrają się – powiada z uśmiechem Beniamin Kałman. – Gdyby tylko mój Arnold chciał zapaćkać sobie ręce, to by ich opisał w „Kijewlaninie” od stóp do głów. Nikomu by nie przepuścił. Z Arnoldem nie ma przelewek!

Jest rzeczą dziwną i zarazem charakterystyczną, że Arnold, mieszkając ze swoim bratem pod jednym dachem na Pidworkach, był z nim zwaśniony. Nie rozmawiali ze sobą od lat. Nie bacząc na to, jeden za drugiego dałby się posiekać na kawałki. „Mój Arnold! Mój Beniamin Kałman!”. Nikt na Pidworkach nie widział, aby bracia kiedykolwiek szli razem. Nikt nie słyszał, aby kiedykolwiek zamienili ze sobą choć jedno słowo. Nie siadywali nawet przy jednym stole. Arnold miał w mieszkaniu Beniamina Kałmana oddzielny pokoik. Pełno w nim było książek i świętych ksiąg. Zalegały aż pod sufit. Mieszkał jak samotnik. Istny odludek. Dziwni bracia!

Arnold należał do częstych gości Nachuma Rabinowicza. Jego odwiedziny nie były jednak podobne do innych wizyt maskili. Nie przychodził po to, aby tak sobie pogadać, popaplać o wszystkim i o niczym. Przychodził z książką, której jeszcze nikt nie znał, albo z egzemplarzem „Kijewlanina” lub z pretensjami do miasta i jego notabli. Szolem żywił dla niego szacunek większy aniżeli dla innych. Nie odstępował go ani na krok. Chłonął każde jego słowo. A więc to jest ten Arnold, który ma zdać egzamin na notariusza? To on będzie notariuszem? I to jest ten Arnold, który pisze w „Kijewlaninie”? To ten, który nie chce sobie packać rąk? Zresztą po co packać sobie ręce, gdy się pisze w „Kijewlaninie”? I Szolem nie spuszcza z niego oka. Arnold spodobał mu się. Bardzo sympatyczny i przyjemny facet. Niewysoki. Chudawy, ale mocny. Jakby odlany ze stali. Ruda bródka, o dziwo, dobrze przystrzyżona. Ani śladu pejsów. Krótka marynarka, cienka laseczka i języczek jak brzytwa. Miota gromy i błyskawice. Rozprawia o Bogu i Mesjaszu. Drwi i wyśmiewa chasydów. Rozbija na miazgę fanatyków. Trzeba być uczciwym. Na co mi zda się pobożność? Na co mi wasza pobożność? Bądźcie raczej uczciwi. I głośny, zjadliwy jego śmiech odbija się echem.

Dziwi się Szolem. Jak śmie Żyd coś takiego powiedzieć? Widocznie może sobie na to pozwolić. Arnold z Pidworków może sobie pozwolić na wszystko. Nazywa się przecież Arnold i jest notariuszem. To znaczy będzie notariuszem.

Zdarza się czasem, że stryj Pinie jest akurat obecny i słyszy, jak Arnold z Pidworków przemawia. Skręca się ze śmiechu i woła: – Arnoldzie! Arnoldzie! Oj, Arnoldzie! – Myśli przy tym: „Jak ziemia może dźwigać takiego grzesznika?”. Mimo to stryj Pinie również wysoko ceni Arnolda. Ceni go za uczciwość. Uczciwość Arnolda znana jest w mieście. Wariat na punkcie uczciwości. Człowiek nie znający przed nikim strachu. Wali prawdę w oczy. Rzecz najważniejsza – kpi z bogaczy. Pluje na forsę. No i powiedzcie sami, czy można nie cenić takiego człowieka? Ale Arnold was nie ceni. Nikogo nie ceni. Nikogo nie szanuje. Stryjem Pinie też się nie zachwyca. Znacznie bardziej szanuje jego brata Nachuma. A to dlatego, że, jak powiada, Nachum Rabinowicz jest człowiekiem bez maski. Nie jest ogłupionym chasydem. Jemu można wszystko powiedzieć. Można przed nim nagadać nie tylko na rebego, ale nawet na samego Mojżesza. Szolem słyszał na własne uszy, jak Arnold wyjawił, że nie wierzy w wyjście Żydów z Egiptu! – To zwykły mit – powiedział. – Cała ta historia to tylko legenda, to zwykła bajka. – Szolem uznał, że słowo „bajka” wywodzi się od bujania. Legenda, czyli bajka historyczna, to po prostu małe bujanie, małe kłamstewko. Dobrze przynajmniej, że niewielkie. Opowiem wam teraz coś ciekawego.

Pewnego razu Arnold z Pidworków przybiegł z grubą książką pod pachą: – Weźcie – powiada – i czytajcie. Zobaczcie, co Drefer pisze o Majmonidesie! Majmonides przez trzynaście lat był lekarzem nadwornym u sułtana tureckiego. W związku z tym przeszedł na mahometanizm. Przez trzynaście lat był Turkiem. Wasz Majmonides, wasz More Newuchim188. I co wy na to?

Szczęście, że nie było przy tym stryja Pinie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przypadkiem stryj Pinie był przy tym obecny.

Przed takim człowiekiem chwalił się widocznie ojciec Szolema pisaniną swego syna. U niego zapewne zasięgał rady, co zrobić z dzieckiem? Jak wykierować go na ludzi? Szolem akurat nadszedł i usłyszał te oto słowa Arnolda: – Jego pisanina jest do niczego. Może ją pan wyrzucić na śmietnik. Tego rodzaju pisanina niewarta jest papieru, na którym została napisana. A chłopaka, jeśli go chcecie wykierować na ludzi, poślijcie do ujezdnoj. Po tej szkole otwierają się przed nim wszystkie drogi. Chce pan skierować go do szkoły rabinackiej – bardzo proszę. Chce pan do gimnazjum – ma pan gimnazjum.

Gdy nadszedł Szolem, rozmowa się urwała. I chociaż ocena pisaniny nie wypadła dla Szolema zbyt różowo i wyznaczone dla niej miejsce na śmietniku wcale nie było honorowe, to jednak mimo wszystko Szolem został wiernym i oddanym przyjacielem Arnolda z Pidworków. A wszystko z powodu gimnazjum. Brzmiało to słowo w uszach Szolema jak najpiękniejsza muzyka. Miało mnóstwo czaru i powabu. W rzeczy samej nie miał o gimnazjum jeszcze zielonego pojęcia. Chodziło raczej o to, że on, Szolem, będzie gimnazjalistą. Wyobraźcie sobie! Gimnazjalista. Znał pewnego gimnazjalistę. Widział go na własne oczy. Był nim jedyny w Perejasławiu żydowski gimnazjalista. Nie tyle może gimnazjalista, co gimnazjalątko ze srebrnobiałymi guzikami mundurka i srebrnym cackiem na kaszkiecie. A nazywał się także Szolem, chociaż zwano go Salomon. Chłopak jak wszyscy chłopcy, a mimo to inny.

Gimnazjalątko. Zupełnie inna, jak się zaraz przekonamy, istota. Na razie jesteśmy przy radzie udzielonej przez Arnolda z Pidworków. Swoim pomysłem wpędził nam kota do domu. Od tego czasu takie słowa jak: „klasy, egzaminy, szkoła rabinacka, gimnazjum, doktor” weszły na stałe do repertuaru rozmów przy stole. O czym by nie mówiono, to zawsze w końcu trafiło się przynajmniej jedno ze wspomnianych słów. Każdy z domowników miał coś interesującego do opowiedzenia. Jak to pewien ubogi młodzieniec z jeszywy189 udał się na bosaka do Żytomierza, aby wstąpić do tamtejszej szkoły rabinackiej; o tym, jak chłopak jakiegoś mełameda, litwak, zaginął na kilka lat. Wszyscy myśleli, że jest w Ameryce, a w końcu okazało się, że zdał egzaminy z zakresu wszystkich ośmiu klas gimnazjalnych i obecnie studiuje medycynę. Tego tylko litwak potrafi dokonać!

Sza! Czemu daleko szukać? Weźcie dla przykładu synalka naszego lekarza Jenkla. Jak myślicie, wiele mu brakuje, żeby zostać doktorem? Szkoda fatygi! Jeszcze minie rok i jeszcze jedna środa, nim synalek lekarza zostanie doktorem…

Synalek lekarza to jest właśnie ten gimnazjalista Salomon, o którym wspomniałem. O nim mam zamiar napisać w następnym rozdziale.

50. Gimnazjalista Salomon

Synalek Jenkla – lekarz gimnazjalista. Autor strasznie mu zazdrości. Winiarnia jużnawo bieriega. Cerkowne koszer łefesach 190

Było w Perejasławiu kilku doktorów i każdy z nich miał swoje przezwisko: gruby doktor, garbaty doktor, czarny doktor. Wszyscy ci lekarze byli chrześcijanami. Tylko jeden doktor był Żydem. I to taki nie całkiem doktor, a pół-doktor. Był nim Jenkl lekarz. Uważał się jednak za prawdziwego doktora i nosił się godnie. Ubierał się jak doktor i zapisywał recepty, a potem odczytywał je na głos po łacinie.

 

– Będzie pan taki dobry zażywać co dwie godziny łyżkę stołową Kalii bromati i co trzy godziny łyżeczkę do herbaty Natrii bromati i wnet nastąpi poprawa w pańskim żołądku. Jeśli zaś nie nastąpi, to znaczy, że nadeszło pogorszenie. Wtedy każe pan zawołać mnie, a ja przyjdę po raz drugi.

Miasto lubiło Jenkla-lekarza bardziej niż innych doktorów. Z nim można było prędzej się dogadać. Można było dowiedzieć się, co gdzie dolega. I dlaczego, gdy się ma reumatyzm, należy pić tran. Jaki związek zachodzi między żołądkiem a nogą. I wiele innych pożytecznych rzeczy. Ponadto Jenkl ma wyjątkową zaletę. Nie targuje się. Bierze tyle, ile mu dają. Nawet nie patrzy na monetę. Przebiera tylko palcami w kieszeni przez kilka chwil i w ciemno odgaduje, jaką monetę otrzymał. Jeśli jest to wytarty trojak bez wartości, zwraca go i powiada, że nie trzeba mu płacić. Człowiekowi robi się wtedy przykro i daje mu inną monetę.

Ma jeszcze jedną zaletę – pozwala wygadać się. Sam też lubi gadać. Lubi opowiadać różne historyjki. Przeważnie o swoich dzieciach. Chwali się, jakie to udane ma dzieci. Starszy chłopak nazywa się Szolem, czyli Salomon. Ten już jest gimnazjalistą. On, jeśli Bóg zechce, ukończy gimnazjum i dostanie się na uniwersytet, skąd wyjdzie jako doktor. Jako prawdziwy doktor. – Chciałbym, aby już było święto – mówi Jenkl lekarz wzdychając. – Jak Bóg zechce, to mój Salomon przyjedzie na święto. Zobaczycie wtedy, co to za gimnazjalista!

Szolem też chciałby zobaczyć gimnazjalistę. Oby już wreszcie było święto! Obejrzałby go sobie. Zobaczyłby, jak wygląda gimnazjalista. Ledwo doczekał się święta Pesach. Będzie teraz okazja na własne oczy zobaczyć Szolema gimnazjalistę.

Jenkl lekarz nie jest specjalnie gorliwy w wierze. Nie spieszno mu w święta do bóżnicy. Jest przecież, jakby nie było, doktorem! Prawda, że nie całkiem doktor, ale jednak doktor. Tym razem przez wzgląd na syna przyszedł do bóżnicy. Umyty, wypucowany, upudrowany, szczęśliwy. Siedzi w ławce lustrzanej na wprost ściany wschodniej. Obok niego stoi syn Szolem albo, jeśli kto woli, Salomon. Ubrany jest w mundurek ze srebrnymi guzikami od góry do dołu i ma na głowie jakąś dziwną czapkę. Na czapce srebrzyste cacko. W ręku mały modlitewnik. Modli się jak zwykły śmiertelnik. Wszyscy obywatele, wszyscy szacowni gospodarze, wszystkie dzieci nie spuszczają oka z tego gimnazjalisty w mundurku z błyszczącymi guzikami. Niby człowiek jak człowiek. Niby równy. Niby taki sam chłopak jak inni chłopcy. A jednak inny. A jednak gimnazjalista. I głębokie westchnienie wyrywa się Szolemowi.

Modlitwa dobiega końca, ale Jenkl nie zamierza jeszcze opuścić bóżnicy. To on chce się z kimś przywitać i pozdrowić z okazji święta, to ktoś inny chce jego pozdrowić i życzyć mu wesołych świąt. Prawdopodobnie wywiąże się rozmówka na temat jego syna gimnazjalisty. I tak też było.

Reb Jenkl, to jest właśnie pański synek, ten gimnazjalista? No, to moje uszanowanie. I wszyscy składają wyrazy szacunku. Chłopak, a przecież pozdrawiają go mężczyźni z brodami. Inni znów zatrzymują się przy Jenklu i wszczynają rozmowę. Oczywiście na temat jego synka. Gdzie się uczy? Czego się uczy? I co będzie, gdy się już wyuczy? Do czego dojdzie?

Do czego dojdzie? Jakoś tam dojdzie, cha, cha, cha! Będzie doktorem. I to pełnym doktorem cha, cha, cha!

Synek Jenkla lekarza będzie doktorem? Prawdziwym doktorem? Co jak co, ale będzie miał z czego żyć. Zarobek pewny. Nawet poważni starsi Żydzi wydziwiają, aczkolwiek nikt nie rozumie, dlaczego nie mieliby wykierować swoich dzieci na lekarzy. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Chodzi o to, że skoro ich rodzice nie wykierowali ich na lekarzy, to i oni nie chcą, aby ich dzieci zostały lekarzami. Pocieszają się tym, że ich dzieci będą za to Żydami. A zarobki? Nieważne. Pismo powiada, że kto daje życie, ten da i na życie, zaś szczęście jest w rękach Pana Boga. Oto dla przykładu Juzi Finkelsztajn. Nie ukończył studiów lekarskich, a mimo to, bez uszczerbku dla niego, obyśmy mieli to co on, a nawet choćby połowę tego.

– Więc jak długo, panie Jenkl, powinien się jeszcze uczyć, ten wasz, jak go tam, gimnazjalista? – Pytający lustrują go wzrokiem z góry na dół.

– Mój Salomon? – Jenkl głaszcze się po brodzie i kołysze na jednej nodze. – Och, jeszcze długo, długo. – I zaczyna liczyć na palcach. Ile to lat ma się jeszcze uczyć w gimnazjum i ile na uniwersytecie. A potem, ile lat ma pracować w szpitalu. A może zacznie pracować w szpitalu wojskowym i będzie lekarzem wojskowym, a to już znaczy, że będzie prawie oficerem. Będzie nosił epolety191 cha, cha, cha!

I wydaje się, że nie ma na świecie szczęśliwszego od niego człowieka. Szczęśliwszego od Jenkla, małego Żydka o zapadniętym nosie, o kręconych mocno wypomadowanych włosach i w tużurku192 prawdziwie doktorskim. I nie ma też szczęśliwszego człowieka na całym globie ziemskim od tego gimnazjalisty o czerwonych policzkach, ze srebrnymi guzikami i dziwaczną czapeczką z cackiem. Wychodzą obaj z bóżnicy w otoczeniu wielu szacownych obywateli. Żydzi zabiegają o względy Jenkla lekarza. Kręcą się wokół niego. Młodzi kręcą się wokół gimnazjalisty. Chcą być jak najbliżej. Przylepiają się wprost do niego. Wydaje się, że to zupełnie inna istota. Stworzenie innego pokroju.

Nie, Szolem jeszcze nikomu w życiu tak nie zazdrościł, jak temu szczęśliwemu gimnazjaliście. Dlaczego nie jest na jego miejscu? Dlaczego nie jest synem lekarza Jenkla? Przecież też nosi imię Szolem. Co by to szkodziło Bogu, gdyby Nachum Rabinowicz był Jenklem lekarzem, a tamtem Nachumem Rabinowiczem? Widywał go potem w swoich snach. Śnił o nim na jawie. Nie wychodził mu z głowy nawet na sekundę. Stał się jego szaleństwem, drugim Fruchsztejnem. Zazdrościł mu. Bardzo mu zazdrościł. Podejść do niego i zagadać nie miał odwagi. Jak tu gadać z gimnazjalistą? Jak może podejść do chłopaka, który nazywa się Szolem, a wołają na niego Salomon?

Ale w marzeniach wyobrażał sobie, że sam jest gimnazjalistą i nie nazywa się Szolem, tylko Salomon, że nosi mundurek ze srebrnymi guzikami i cacko na czapce. Wszyscy chłopcy zazdroszczą mu i wydziwiają: – Czyżby to był synek Nachuma Rabinowicza? Ten, co to nazywał się kiedyś Szolem?

Można sobie wyobrazić radość Szolema, gdy usłyszał słowa swego ojca, że jeśli Bóg zechce, to już jutro zacznie uczęszczać do gimnazjum. Serce zabiło w nim mocniej. Ojciec mówił, że był już u dyrektora. Zaniósł podanie. Na razie do klasy przygotowawczej.

– W sześć tygodni ukończysz klasę przygotowawczą. Przy bożej pomocy wstąpisz do ujezdnoj, a stąd, jeśli Bóg zechce, do gimnazjum, a z niego dalej… Wszystko w rękach Boga. U niego wszystko jest możliwe, jeśli tylko sam dopomożesz mu swoją pilnością.

Szolem omal nie zapiszczał z zachwytu. Wstrzymał go wstyd przed ojcem. Też mi pytanie. Jeszcze jak będzie się starał! Nieważne, że nie miał pojęcia, co to jest ujezdna. Kto jest jej dyrektorem, co to jest klasa przygotowawcza? Dobrze zapamiętał, co mówił Arnold, ten z Pidworków. Stanął mu przed oczyma synek lekarza Jenkla, gimnazjalista ze srebrnymi guzikami i dziwaczną czapką z cackiem. I fala ciepła zalała jego serce. I zakręciło mu się w głowie. I łzy, gorące łzy radości pojawiły się w oczach. Zastygł w bezruchu. Wyglądał nieborak, jakby do dwóch liczyć nie potrafił. Pilnie jednak wypatrywał chwili, gdy będzie sam. Wtedy dopiero się nacieszy. Z radości wymierzy sobie dwa policzki. Uderzy się po łydkach albo rzuci się na podłogę i zwinięty w kłębek potoczy się po niej trzy razy w jedną stronę i trzy razy w drugą. Być może wybiegnie na dwór na jednej nodze i śpiewnie rozkrzyczy się:

 
Salomon! Salomon
Gimnazjalista Salomon!
 

– A tymczasem bądź łaskaw ukołysać dziecko. Potem pomożesz mi przy tłoczeniu rodzynek. – To, rzecz jasna, mówi macocha. Aby czytelnikowi łatwiej było pojąć, co to za rodzynki, które trzeba tłoczyć, należy wyjaśnić, że z zajazdu nie sposób było wyżyć. Otworzył przeto Nachum Rabinowicz winiarnię w piwnicy. Nad piwnicą zawiesił szyld tej treści: Prodaża raznych win jużnawo bierega. Osobiście zajmował się wyrabianiem wina z tłoczonych rodzynek. Nadawał mu różne nazwy. Utkwiły mi w pamięci tylko niektóre: wimorozig, jerez, madera i jeszcze jeden gatunek czerwonego wina o nazwie cerkowny koszer łefesach. Za tym winem dzieci przepadały najbardziej. Było to bowiem wino jednocześnie słodkie i cierpkie. Jego słodycz pochodziła z pewnego gatunku syropu, do którego dodawano trochę cierpkiego smaku z rodzynkowych pestek. Skąd się wziął jego czerwony kolor? To już było tajemnicą ojca. Za każdym razem, kiedy posyłano dzieci do piwnicy po kwartę wina, dobierały się one do czerwonego cerkownego i żłopały, ile się tylko dało. Mimo takich strat zarobek z wina był nielichy. Większy aniżeli z innych interesów.

185porojchesł – kotara zasłaniająca Arkę Przymierza (zdrobnienie od parochet). [przypis tłumacza]
186Litwak – tak nazywano Żydów z Litwy i Białorusi, którzy słynęli jako zaciekli przeciwnicy chasydyzmu i rabinów-cudotwórców. Litwak to synonim uporu, przekory, trzeźwości umysłu, człowiek wierzący tylko w to, co można zbadać, udowodnić. [przypis edytorski]
187jucht – wyprawiona skóra bydlęca. [przypis edytorski]
188More Newuchim (Mojre Newuchim) – tytuł religijno-filozoficznego dzieła Majmonidesa, napisanego w języku arabskim. [przypis tłumacza]
189jeszywa – wyższa szkoła talmudyczna, kształci rabinów i nauczycieli religii. [przypis tłumacza]
190Koszer łefesach (hebr.) – „Dozwolone do spożycia w Pesach”. [przypis tłumacza]
191epolety – naramienniki stanowiące element munduru wojskowego. [przypis edytorski]
192tużurek – rodzaj dwurzędowego długiego i ciemnego surduta, noszonego na przełomie XIX i XX w. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora