Za darmo

Narkotyki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dalej będę prawie dosłownie cytował protokół wizji pisany w przerwach przeze mnie samego. A więc: na tle dzikich bezładnych splotów „czegoś niewiadomego” wystąpiła wspaniała plaża. Po niej wzdłuż morza jedzie mały Murzynek na bicyklu – nie na rowerze, tylko na takiej dawnej machinie o jednym ogromnym, a drugim małym kółku. Murzynek zmienia się w śmiesznego pana z bródką. Wiezie on na kolanach mnóstwo zabawek, które powoli zmieniają się we wspaniale wykonane azteckie rzeźby. Zaczynają one wspinać się w górę po sznurowych drabinkach, łypiąc na mnie oczami. Wykręcają przy tym śmiesznie głowy w moją stronę. Widzę je z tyłu. Albo z tego powodu, że „przyjąłem” peyotl w stanie „niegodnym”, albo dlatego, że zbyt często zmuszałem się siłą do widzenia pewnych rzeczy, wizje często stawały się potworne z przewagą najprzeróżniejszych gadów i kombinacji erotycznych, przekraczających jako fantastyczność wszystko, co w sztuce całego świata na ten temat wykonanym było. Nie mogę ze względu na możliwą obrazę przyzwoitości wdawać się w szczegółową analizę tych widzeń. Lubię czasem oglądać potworności, ale tu peyotl przewyższył wszelkie moje oczekiwania. Na całe życie dość mam tej jednej nocy. Zdaje mi się, że mam dosyć wyobraźni – jednak gdybym tysiąc lat żył i co noc zmuszał się do wyobrażenia sobie najdzikszych rzeczy, na jakie mnie stać, nie wymyśliłbym jednej milionowej tego, co widziałem tej nocy letniej. Zaznaczę tylko wizje, nie wdając się w szczegółowe opisy. Zwracam uwagę, że pod wpływem peyotlu ma się ochotę na neologizmy językowe. Pewien mój przyjaciel, pod względem mowy najnormalniejszy w świecie człowiek, tak określił w transie swoje widzenia, nie mogąc dać sobie rady z ich przekraczającą wszelkie normalne kombinacje słów dziwnością: „Pajtrakały symforowe i końdzioł w trykrętnych pordeljansach”. Takich sformułowań stworzył wiele pewnej nocy, gdy sam leżał otoczony widziadłami. Pamiętam to jedno tylko. Cóż więc dziwnego, że ja, który w normalnym czasie miewam takie skłonności, też czasem musiałem stworzyć jakieś słówko, aby uporać się z rozplątaniem i rozczłonkowaniem piekielnego wiru stworów, który walił się na mnie przez całą noc z czeluści peyotlowych zaświatów. Widzę szereg kobiecych organów płciowych nadnaturalnej wielkości, z których wysypują się flaki i żyjące robaki. Na końcu wyskakuje z nich zielony embrion wielkości san-bernarda i fika kozły z niesłychaną uciechą. Cudownej piękności morze, oświetlone jakimś hipersłońcem. Z boku „połosate” potwory ocierające się o siebie – coś w rodzaju rekinów w kolorach: białym, czarnym i pomarańczowym. Potem widzę ich przekroje, jakby ktoś w moich oczach porżnął olbrzymie rekinowate salcesony niewyrażalnej piękności. Mrówkojady kręcące się z zawrotną szybkością tyłem. Kolczatki – wśród nich niesłychanie milutki gryzoń w rodzaju białego stepowego skoczka, pokryty futerkiem o dwa razy rozwidlających się włosach. Mimo szybkości przemian widzę to z mikroskopijną dokładnością. Pani Z. – bardzo piękna kobieta, przedstawia mi się w szalonej deformacji, jak na moich kompozycyjnych portretach robionych pod wpływem narkotyków; ale mimo to nie traci nic ze swej normalnej piękności. Jest to niepojęty cud. Robi przy tym filuterne oko, co na tle ogólnego zniekształcenia twarzy stwarza niezmiernie komiczny efekt.

12.10 – Puls siedemdziesiąt dwa. „Spuchnięcie czasu” dochodzi do niemożliwych rozmiarów. Przeżywam całe tygodnie w ciągu kilku minut. Metalowe, złociste rzeźby indyjskie, z inkrustowanymi drogimi kamieniami cudownych kolorów ożywają i wykonują wspaniałe tańce, pełne artystycznej logiki ruchów. Są to całe kompozycje taneczne, których cienia nawet nie wymyśliłbym w normalnym stanie. Piekielne przemiany stylizowanych mord i pysków zwierzęcych, zakończone wężowiskiem na Wielką Skalę – całe kilometry przestrzeni rojące się od węży w cudownych kolorach: zielonych, złotych, błękitnych i czerwonych. Niektóre węże łączyły się po kilka naraz w fantastyczne potwory. „Pramateria żabia” – kupa czegoś żabiego, z pryszczami jak u ropuch, falująca, dysząca – z niej łypały żabie oczy i chwilami wyłaniały się jak z roztopionej magmy zastygające na chwilkę żabie kształty. Moja żona nie mogła już ze zmęczenia zapisywać wizji i postanowiła pójść spać, ale na kanapie w moim pokoju z obawy, żeby mi się coś nie stało, ponieważ puls bywał jeszcze chwilami niewyraźny. Przy wpatrywaniu się w jej twarz nastąpiły straszliwe deformacje, przy czym reszta pola widzenia pozostawała zupełnie nie zmieniona. Zamknięte oczy powiększały się niepomiernie, powieki pękały wreszcie ukazując oczy wielkości kurzego jaja, łypiące straszliwie jak u gadzinowych potworów, widzianych przy oczach zamkniętych. Nos zadarł się, usta rozszerzyły się i z twarzy uśpionej powstała jakby okropna karnawałowa maska, żywa i robiąca przeraźliwe miny. Dzbanek stojący w drugim kącie pokoju ożył. Wypuścił białe macki jak mątwa, ciągnące się ku mnie i wijące się w powietrzu. Z dwóch czarnych pęknięć w białej emalii powstały oczy o groźnym i wciągającym wyrazie, które wpatrzyły się we mnie z jakimś niesamowitym uporem. Wolałem zamknąć oczy, bo rzeczywistość przy tym widziana nie była jednak tak przekonywająco realna, jak zmieniające się prawdziwe przedmioty. Widzę łokieć z przyczepioną tarczą herbową. Pojawia się człowieczo-jaszczurcza ręka, żywa, ale zrobiona tak, jakby chińskie „cloisonné71” w kolorach: żółtym i niebieskim. Tę rękę zdobywa całe mnóstwo rakowatych, bezbarwnych potworków, odbarwiając ją przy tym całkowicie. Zielone wężo-światy na brązowym tle, które powoli przechodzą w chińskie smoki, stylizowane, a jednak żywe. „Miałem wrażenie, że upłynęły dnie, a był to kwadrans. Co użyć można w tak krótkim czasie”.

12.30 – Rysuję na małych kartkach zwykłego papieru ołówkiem, mimo wielkiego lenistwa. Przemagam się, aby było parę rysunków markowanych „peyotl” dla paru przyjaciół zbierających moje bardziej „dzikie” wytwory. Rysunki bardzo skromne, ale przedstawiające coś w rodzaju rzeczy widzianych w wizjach. Wykonanie też inne niż zwykle i pewna nieobliczalność tego, co ma się zamiar narysować. Ręka porusza się automatycznie, czego w czasie działania żadnego ze znanych mi dotąd narkotyków nie doświadczałem72. Ale szkoda czasu na rysowanie wobec tego, co się widzi. „Jak wykonane węże! Stylizacja i kolory. Perłowe tanki73 asyryjskich królów”. Często przerywam wizje, aby zapisywać. Tyle rzeczy ginie w tym wirze. Portret Juliusza Kossaka przez Simmlera, wiszący na przeciwległej ścianie, ożył, wystąpił z ramy i ruszał się. Wracam do tamtego świata. „Te ilości kolorowych gadów są potworne. Akrobatyka wyższa («metafizyczna») kameleonów. Że też one nie giną w tych koziołkach”. Widać tu niejaką naiwność, ale świat wizji jest tak przekonywający, że można wybaczyć nawet pewne zidiocenie wobec niewiarogodnych zjawisk, które się ogląda. „Główniaki na mózgu. Ruchome masy gadów porcelanowych. Znowu widzę pułkownika B. – olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna – na niej potwory sztuczne. Ohydny świnioryj w zielonej konfederatce z piórkiem”. Wypiłem trochę wódki, „dla otrzeźwienia”. Zupełna pogarda dla papierosów. Wódka była bez smaku, jak woda.

12.55 – Spróbuję nie pisać, tylko bardziej wżyć się w tamten świat. Gaszę lampę na próbę. Nie mogę wytrzymać, żeby nie zapisać: „przekroje gadzinowych maszyn (oczywiście to zaledwie cząstka). Wysiostrzanie się podwójnych rekinów na bęcwałowiskach wodnych”.

1.19 – Druga seria rysunków. Ryczę ze śmiechu. Rysunki były dość humorystyczne, a podpisy pod nimi jeszcze bardziej. Niestety rzeczy nie do zacytowania. „Łażę po pokoju i jem słodycze. Rysunek karykaturalny przedstawiający moich krewnych”. Sprawdzić, co robili. Zamykam oczy na sekundę. Widzę zwierza za rozbitymi pokrywami. Jakieś hiperbydlę włochate, miotające się wśród skorup niedobitego jaja wielkości kilku metrów. Przemiany zwierząt w ludzi w sposób ciągły, à la fourchette74.

1.28 – „Gaszę lampę i postanawiam nie zapisywać. Nie mogę. Upłynęły wieki, a na zegarze jest 1.37. Zaczęło się wszystko od bolszewików (Trocki) i ich przemian. Hipergenitalia w kolorach rakowych, potem sceny erotyczne nie-do-opisania, a następnie obraz przedstawiający symbolicznie rozkosz w postaci walczących ze sobą potworków w kolorach rakowatych i błękitnych. Czasem kobaltowe oczka migały na jakichś pręcikach. Skończyło się na gadach.

 

1.40 – Puls sześćdziesiąt osiem. Mam dziwne wrażenie, że zapisuje nie moja ręka, tylko jakiś obcy przedmiot, którym nie wiadomo jak poruszam na odległość. Zamykam oczy przy zapalonej lampie. Pramateria z wężami. Zaczęło się od sceny z Makbetem z boku i od spodu, w szalonym spotęgowaniu. Olbrzymia siostra miłosierdzia w przecięciu ze straszliwymi bebechami, widziana z dołu. Trochę chce się palić, ale wstrzymuje mnie od tego tajemny głos wewnętrzny. Wpatruję się w portret mojej żony z lat dziecinnych, roboty Wojciecha Kossaka, wiszący nad łóżkiem. Portret uśmiecha się, rusza oczami, ale nie chce spojrzeć na mnie. Mam dosyć gadów! Foki w morzu gęstym jak maź. Całe serie płaskorzeźb brązowo-zielonych, przedstawiających sceny peyotlowe – wysoce artystyczne wykonanie. Klasztor w świetle księżycowym, podminowany wężami, widziany od morza, nad którym się unoszę. Potworny żywy organ kobiecy inkrustowany w skały. W to wali fioletowy piorun i cały klasztor rozpada się w gruzy.

1.52 – Zdaje się, że wizje słabną. Umyłem się jak zwykle, bez większych trudności i kładę się do łóżka. Napad wesołości. Prześladuje mnie pieśń (nie znana zresztą): «kagda ja pierestanu kuszat' pamidory75!»

2.05 – Upłynęły wieki. Całe góry, światy i tabuny wizji. Za dużo gadów. Ostatnia: jaskinia zrobiona ze świń. Jestem w olbrzymiej ruchomej świni, zrobionej z świniowatych tafelek. Narkotyki stwarzają style w sztuce i architekturze. Chińczycy musieli znać peyotl. Wszystkie smoki i całe Indie stąd. Wtajemniczeni = artyści. Eine allgemeine Peyotltheorie76 – panpeyotlizm”.77

Muzyka i gramofon z dołu psują powagę wizji. Czy zapalić. Chwilami były czerwone i niebieskie tańczące papierowe figurki.

2.15 – Wizja Augusta Zamoyskiego zwężonego (w tym znaczeniu, że zamienia się ona powoli w kupę węży żółtych w czarne paski). Potem widzę go realistycznie, śpiącego na prawym brzucho-boku pod czerwoną kołdrą. Ból głowy. Wizje szklanne, a przy tym zbrodnicze. Hiperbatiary. Zbrodniarze szklanni w maskach japońskich skradają się do willi pp. S. pod miastem i kuszą, aby iść z nimi. Oczywiście odrzucam propozycje z oburzeniem. Początek fantastycznego teatru rozwiewa się. Widzę Alcora – podwójną gwiazdę z Wielkiej Niedźwiedzicy, którą widziałem przez lunetę. Powiększenie jest olbrzymie. Wiem, że gwiazdy składające Alcora mają obrót stosześćdziesięcioletni. Tu kręcą się bardzo szybko.

2.30 – Widzę mózg wariata, ale niepodobny do mózgu, tylko raczej do ogromnej wątroby. Powstają na nim wrzody bulgocące. Z każdego wyłazi co chwila coś w rodzaju czarnej jagody i patrzy – jest to właściwie oczko. Mózg ten znajduje się w szponach zielonego pterodaktyla (skrzydlaty jaszczur – praprzodek ptaków), który ma głowę wbitą po szyję w mięso. On to szponami wyciska pękające wrzody.

2.35 – Olbrzymia świątynia z czerwonego kamienia. Kolumny po jakie dwa tysiące metrów na tle szarego nieba. W dole czarny pyłek na stopniach czerwonych schodów – to jest cała ludzkość. Góry dokoła zmieniły się w potworne żywe bebechy z różowego, przezroczystego kamienia. Mają po kilkaset metrów długości. Z nich wytryska mi prosto w twarz fioletowa ciecz. Dotykowych halucynacji nie ma żadnych.

2.45 – Jem grahama z masłem z dzikim, zwierzęcym apetytem. Wyglądam za firankę. Już jest prawie jasno. Kamienica naprzeciwko robi na mnie bardzo przykre wrażenie. Zdawało się, że rzeczywistości nie ma. Ograniczała się przynajmniej do zamkniętego pokoju. Trzeba będzie wrócić do realnego świata, którego wielkość działa przygnębiająco. Widzę pp. S. śpiących. Ponowne wizje miniaturowych twarzyczek. Myślę, że Janusz Kotarbiński z jego charakterem kompozycji więcej by użył tego świata niż np. Rafał Malczewski lub ja. Ale w ogóle mam w tej chwili szaloną, spotęgowaną pogardę dla realistycznego malarstwa, prawie wstręt fizyczny, jak również do całej tak zwanej nowej sztuki. Tylko wielkie style starożytne są dla mnie sympatyczne w tej chwili lub co najwyżej prymitywi – reszta sztuki wydaje mi się niegodną egzystencji tandetą.

2.53 – „Straszliwe bebechy, z których wylewają się całe wodospady kolorowych cieczy”.

2.58 – Pochód ze słoniami i perłowym (to znaczy zrobionym z pereł) wielbłądem w masce czarnej. Wspaniały w proporcjach. Szalony realizm. Podglądanie i obejmowanie fantastycznych bebechów przez oczy na długich szypułkach”. Ciekawym faktem jest pojawienie się w wizjach rzeźb i architektur – dzieł sztuki bezwzględnie mi obcych z powodu braku poczucia u mnie trzeciego wymiaru. Mimo że w normalnej świadomości nie potrafiłbym zrobić najmniejszego szkicu rzeźbiarskiego czy architektonicznego (próbowałem raz rzeźbić i raz zrobić projekt na pomnik – były to rzeczy humorystyczne. Lepiej udawały mi się szkice do architektury, ale również odznaczały się brakiem inwencji i absolutną niekonstrukcyjnością), w wizjach widzę wspaniale skomponowane budowle, i to nie tylko w stylach dawnych, ale jakby jakąś architekturę przyszłości – kombinację dzisiejszego, potwornego dla mnie stylu pudełkowego z elementami dawnej sztuki.

3.00 – „Człowieczek w rodzaju Micińskiego pędzący na księżyc i jego przygody. Opadł na spadochronie ze sflaczałą głową. Huśtawka elfów. (Numer komiczny.) Zrogowaciałe genitalia królowej Saby w muzeum astralnym. (Gdzieś szalenie wysoko to oglądałem. Proporcje olbrzymie.)”

3.05 – Powiedziałem: „dosyć wizji” i zgasiłem lampę. Nic z tego. Nastąpiły wizje trupio-erotyczne. (Numer macabre.) Czaszka, która stała się płynna i spłynęła po wypuczonym brzuchu. Było to tak ohydne, że czym prędzej zapaliłem lampę. Erotyczny deszcz spódniczkowatych kwiatów. Uśmiechnięty brodacz w stylu Valois w olbrzymich pyskach wolich zamknięty.

3.10 – Hades mego pomysłu. (Pomyślałem sobie: tamten Hades narzucił mi Szmurło – teraz ja zobaczę swój własny.) Była to jaskinia szaro-żółta, z wylotem na również tego koloru pustynię. W jaskini było widno. Piekielna nuda tego obrazu przeraża mnie dotąd. Na prawo stłoczona grupa nieśmiałych żółtych kościotrupów, na lewo u sufitu łopotały jak nietoperze duszki skrzydlate, również żółto-szare, półzwierzęce, jak Caprichos Goyi. Zapisałem uwagę „panpeyotlową”: „Goya musiał znać peyotl”.

3.30 – Męczące wizje. Walka centaurów przemieniła się w walkę fantastycznych genitalii. Konieczność wyrzeczenia się narkotyków, nawet w formie eksperymentów lub dla celów rysunkowych. Pewnego rodzaju „nawrócenie się” życiowe. Bezwzględnie wyższy poziom duchowy tego stanu w stosunku do całej przeszłości. Mimo potworności wizji, które ukazują mi spotworniałe własne błędy, czuję się w wyższym wymiarze ducha i mam wrażenie, że to będzie trwałe. Olbrzymia czaszka, po której biegają czerwone „kraby zbrodni”. Żłopią coś w ranach tej czaszki. Po czym odpełzły bokiem, po krabiemu w ciemność, jakby uciekały przed czymś. Skuropatwienie jastrzębia. Cudownie mądre, jastrzębio-ludzkie oczy zgłupiały, powieliły się i w ptasich głowach uleciały za okrągły horyzont.

3.45 – Faraon podobny do mnie. Pochody, obrzędy totemiczne – trochę jastrzębio-gadzie. Niosą na olbrzymiej tarczy hiper-jastrzębio-gada. Potem ulecenie tego w postaci zwierzęcych duchów. Gady w płciowym splątaniu. Perwersje szalone legwanów – zupełnie realistycznie przedstawione.

3.50 – Numer realistyczny. Węże w pustynnych źródłach. Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego wariata w pewnym wariancie. Potwór gadzi pterodaktylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień jak dinosaurus i żółto świecące fosforyczne oczy. Uśmiechnął się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Otchłań płciowa z hipopotamem włochatym „na blond”. W tym okropne oczy. Czaszka pokrywa się sadzą – w tej sadzy zawstydzone topazowe oczko. To jest nikotyna. Pół czaszki oddziela się. Z oczodołu wypełza wąż w tęczowych kolorach i patrzy na mnie czarnymi oczkami. Jest pokryty piórkami kolibrzymi. To jest alkohol. Znowu pół czaszki oddziela się i pokrywa się białym puchem niezmiernie delikatnym. W puchu tym tkwią oczy kobiece błękitne – cudownie piękne i mądre. U dołu wyrasta mała rączka z białego zamszu z czarnymi kocimi pazurkami. Rączka ta ściąga i popuszcza białe lejce, które zachodzą mi na kark, ale bez wrażeń dotykowych. To jest kokaina.

3.58 – Najeżone pojęcia czyste w postaci kolców. Z tych pojęć zamiast prawdy (która stała obok sztucznie tyłem odwrócona, w postaci brązowego posążku kobiecego z wypiętym zadem) wyszło dziwne zwierzę, które zmieniło się w dziką świnię.

4.05 – Narodziny brylantowego szczygła. Tęczowy taks78 rozprysnął się w fajerwerk czarno-różowych motyli na zgiętych różowych patyczkach. Znowu pochody egipskie i asyryjskie. Niewolnica kryjąca się za kolumną. Z tego potem wyrodziła się cała historia pałacowej intrygi w obrazach, zatopiona następnie w ohydnych, zatłuszczonych bebechach.

4.10 – Zobaczyłem obrazowo wszystkie moje wady i błędy.

4.15 – Przemiana kościotrupa w ciało eteryczne (brylantowe!). Pochody zmięszane – np. rococo79 z dzisiejszą epoką. Melanż stylów piekielny na fantastycznych wyścigach. Trybuny widziane z dołu. „Zakroczymskie międzykrocza”. Potrzeba wyrzeczenia się – tylko za tę cenę można pokonać to wszystko. Indianie mają rację, że peyotl karze winnych. Trzecia seria rysunków. Chwilami chce się palić, ale wstrzymanie się nie sprawia mi żadnego wysiłku.

4.40 – Lekki ból głowy z tyłu – jakby wewnątrz było bełtające się metalowe jajo. Uczucie, którego właściwie dotąd nie znałem. Raz tylko bolała mnie głowa w życiu podczas tyfusu. Portret żony mimo wpatrywania nie ożywia się. Straciłem władzę zmieniania przedmiotów. Zmęczenie wizjami. Chęć snu bez wizji. Puls siedemdziesiąt dwa. Rzeczywistość przy otwieraniu oczu coraz bardziej robi się normalna, a nie niesamowita jak z początku. Wyginania przestrzeni – Einstein w praktyce – zanikają powoli.

4.43 – Grube baby wiszące na linach na Hali Gąsienicowej. Niezrozumiały symbolizm nawet w peyotlu.

4.55 – Chcę zobaczyć marszałka Piłsudskiego. Widzę go siedzącego przy stole pokrytym zielonym suknem. Obok stoi pułkownik P. żywy. Marszałek jest takim, jak na fotografii – nie widziałem go od 1913 r. i nie mogę ożywić jego wizji. Ma szary mundur i czerwoną wstęgę przez pierś. Lewe oko wychodzi delikatnie z orbity i widzę je w znacznym powiększeniu. Z tego oka wylatuje fioletowy meteor i przeszywa mi głowę bez bólu. Znajduję się na szalonej wysokości nad Polską i widzę ziemię jak mapę. Ale nie widząc morza, nie mogę zorientować tego obrazu co do południa i północy. Meteor pędzi pode mną. Uderza w jakieś miejsce poprzerzynane różnokolorowymi polami. Następuje wybuch, jak po werżnięciu się w ziemię granatu. Z dymiącego leja wysypuje się masa robaków żelaznych, żółtych w czarne prążki i zalewa powoli cały pejzaż pode mną. Namyślam się, czy miejsce wybuchu jest na Ukrainie czy na Pomorzu. Nie mogę bez znajomości kierunków rozstrzygnąć tego problemu, ale mam wrażenie, że to Ukraina. Mimo że od wojny cierpię na zawrót głowy, uniemożliwiający mi chodzenie po szczytach, i mimo że jestem na jakieś dwadzieścia kilometrów nad ziemią, nie odczuwam nic podobnego.

 

5.00 – Tajemnicza historia „damy z kresów” w obrazach. Żandarm, pop i staruszek w „szlacheckim mundurze” (którego nigdy na oczy nie widziałem). Feldmarszałkowie angielscy – jeden w stosowanym kapeluszu, drugi w mundurze kirasjera80, ciągną wśród deszczu wóz z posągiem indyjskim. Ma to być kara. Gady. Wszystkie gady zrodzone są we mnie przez używanie alkoholu – tak mało tego było, a tyle gadów!

5.04 – Narodziny potwora. Cudownie piękna blondynka z niebieskimi oczami – zawsze ten sam kobaltowy kolor – zawinięta w futro. Nogi jej rozchylają się – ciało tłuścieje, lśni i pęka – rodzi strasznego gada o głowie okrągłej, z twarzą foki i kota, zmięszanych z pewnym znajomym generałem: oczy wyłupiaste tego samego koloru co jej oczy, wąsy żółte, szczeciniaste. Potwór pełznie ku mnie. Jest wesoły, ale tak straszny, że gdy dotyka prawie wąsami mojej twarzy, otwieram oczy z krzykiem i (o zgrozo i o cudzie! – jak by wykrzyknął poeta) mimo to widzę z szalonym przerażeniem tę samą scenę na tle szafy.

5.08 – Ponura flota z olbrzymimi twarzami pod sterami. Mam dosyć wizji.

5.11 – Gnijąca noga. But się rozpada. Wyłażą robaki różowe, nieprzyzwoite i rosną dalej, jak trawa do góry.

5.18 – Niesłychanej sympatyczności i ładności panienka zmieniła się powoli w człapiącą, bańkowatą ohydę.

5.20 – Jestem chyba wcieleniem tatrzańskiego króla wężów. Dolina Małej Łąki w Tatrach w zimie. Jestem na nartach. Kiedy dostaję się na Przysłop Miętusi, z przerażeniem spostrzegam, że stoję na grzbiecie olbrzymiego szarego węża, grubości jakie sto do stu pięćdziesięciu metrów, który ciągnie się gdzieś aż spod Giewontu i spada ogonem w Dolinę Kościeliską.

5.25 – Jakiś przodek mojej żony, heretyk, widziany z profilu – wciągnięty w kłębowisko wężów. Tarcza herbowa wrosła w węża i rozlała się. Obok inna tarcza z lwem rozkraczonym. (Numer snobistyczny.) W pokoju mimo firanek coraz jaśniej od dziennego światła.

5.47 – Znowu całe masy wizji. Luksusowy gad w rodzaju dinosaura. Mówię sobie: gad „pour les princes81”. Żółto-zielony z karminem. Śmieje się do mnie. Słoneczny rycerz pod szkłem, po wizji geograficznej z podwójnym wschodzącym słońcem. Na bardzo zgrabnej nodze pusty pęcherz wypina się aż w nieskończoność. Karykaturalne typy męskie w kostiumach. Sprawa honorowa francuskich oficerów w czerwonych kepi82 z młodym, piekielnie przystojnym Rosjaninem z bródką. Taką chytrą rzecz, jak malarstwo i rzeźbę, mógł zrodzić tylko peyotl. Muzyka mogła narodzić się sama, ale takie rzeczy, jak dawne style w rzeźbie i architekturze, nie mogły powstać bez wizji. Studnię z potworami biało-czerwonymi w pustyni zasypał zmięszany oddział Beduinów i Francuzów na perszeronach83. Owrzodziałe cyca generała Porzeczko. Nie znam takiego, a jednak widziałem go nagiego do pasa. Sympatyczny zresztą brzuchacz. Hydrocychnytina – cuchnęcina moralna.

6.17 – Bez skutku zażywam walerianę. Sen nie przychodzi, bo mimo zmęczenia przeszkadzają ciągle coraz to nowe wizje. Niedopępie ziemskie na stożku, obszczekane przez latające, psie smoki. Ohydny gad, koloru bleu acier84 w czerwone cętki, na dnie płytkiej sadzaweczki – płaski jak raja, bez głowy. Wyrosły z niego bardzo nieprzyjemne węże. Tego gada i mózg wariata widziałem dwa razy – jedyne wizje, które się powtórzyły. Wieże znikające i olbrzymi żałobnik (motyl) oświetlony Słońcem Prawdy.

6.30 – Wypiłem resztę waleriany. Mam stanowczo dosyć wizji. Cała brzydota naturalizmu (nie samej natury) wobec tego bogactwa form jasna jak słońce. Nie dziwię się, że dawni ludzie zamiast naśladować naturę stworzyli pod wpływem wizji tak potężne style.

6.38 – Jestem w Zakopanem na werandzie willi „Zośka”. Pada ulewny deszcz. Widzę liście drżące od spadających kropel i błoto na ulicy tak dokładnie, jakbym tam był. Peyotl nie pozwala mi jednak zaglądać przez okno. (Skonstatowałem później, że tego dnia rano rzeczywiście była ulewa.) Jestem w pokoju śpiącej p. X, ale nie mogę jej obudzić.

7.15 – Franciszek I zamienia się we Władysława Orkana. Znowu cudownie nieprzyzwoita, ale inna kobieta (nie ta blondyna poprzednia) rodzi potworka ptasiego, który wyłaniając się z niej pije wodę z kałuży, podnosząc głowę do góry. Ohydny akt płciowy z mnóstwem gadów. Strach przed światłem. Stan trochę nienormalny co do wrażeń przestrzennych, ale zresztą takie zmęczenie mogłoby być i po normalnie nie przespanej nocy w wagonie, bez żadnych ekstrawagancji.

8.15 – Zamierające wizje z tęczowych drucików, jak na początku seansu. Śniadanie, mycie się. O dziesiątej kładę się spać i mam jeszcze resztki wizji. Spałem do dwunastej. Stan normalny, tylko lekkie ogłupienie i dezorientacja w przestrzeni. Do wieczora źrenice miałem rozszerzone. Puls normalny. O piątej po południu zapaliłem bez wielkiej przyjemności pierwszego papierosa.

Na następnych seansach z preparatem dr Rouhier miałem zjawiska podobne, tylko o wiele słabsze. Również wizje meskalinowe nie dorównywały działaniu oryginalnego meksykańskiego peyotlu. Kaktus zawiera pięć alkaloidów (między nimi meskalinę), których proporcja najkorzystniejsza dla działania wizyjnego zależy od wieku rośliny i klimatu, w którym dojrzała. Oprócz meskaliny dwa z alkaloidów peyotlu mają działania centralne. To zdaje się być przyczyną, że doświadczenia z samą meskaliną, przynajmniej robione na mnie, który znam działanie preparatu oryginalnego, dały rezultaty o wiele poniżej mego pierwszego spotkania się z peyotlem. Poza tym niektórzy twierdzą, że żaden syntetyczny preparat nie jest w stanie zastąpić naturalnego, chociażby w chemicznej strukturze nie można zauważyć między nimi żadnych różnic. Wiadomo, co się dziś wyrabia z pierwiastkami, cóż więc mówić o skomplikowanych połączeniach. Jeśli chodzi nie o same wizje, tylko o zmiany w psychice w ogóle, to meskalina okazała się o wiele potężniejszą niż ekstrakt peyotlowy w obu wyżej wspomnianych gatunkach. Niestety ci, którzy probowali meskaliny razem ze mną, nie znali preparatu meksykańskiego i brak jest materiału dla porównania obu działań na większej ilości wypadków. W każdym razie po tamtej niezapomnianej dla mnie nocy powiedziałem sobie: „Teraz mogę umrzeć spokojnie, bo widziałem tamten świat”. Nigdy bym tego nie powiedział o meskalinie. A więc co do mnie działanie jej było następujące: zamiast zwolnionego tętna – przyśpieszone aż do stu trzydziestu, ogólny stan fizyczny fatalny: zawrót głowy, osłabienie w nogach; psychiczny: nieprzytomność chwilami dość znaczna, zanik poczucia rzeczywistości, euforia i podniecenie na przemian z niepokojem, depresją i nieokreślonym strachem. Schizofreniczne rozszczepienie graniczące chwilami z lekkim bzikiem. Nieswojość swojej osoby, obcość ciała, poczucie, że wszystko jest nie to. Za to rysowanie automatyczne dość precyzyjne – charakter rysunków bezwzględnie inny niż przy alkoholu i innych narkotykach, zbliżony do marki peyotlowej. Deformacje rzeczywistości przy wpatrywaniu się w ciemnym pokoju bardzo znaczne. Ale co do samych wizji, to nie przekraczały one u mnie drugiego stadium: szkice do wizji prawdziwych zrobione przeważnie z kolorowych drucików i ledwo zarysowujące się, precyzyjne wprawdzie w wykonaniu, ale słabo kolorowe pyski, bydlęta dziwne (lew zrobiony z pereł, który wypiął się na mnie jak mandryl), architektury, miasta, maszyny itp., ale wszystko nie przechodzące w wymiar zupełnej realności, jak przy peyotlu prawdziwym. Ale inni, którzy probowali meskaliny, „chwalą ją sobie bardzo”. Nie znają, nieszczęśni, tamtego… Dr B., specjalnie85 wrażliwy na najmniejsze dawki peyotlu nr 2, mający codziennie prawie hipnagogi bez żadnych narkotyków, już po 0,3 meskaliny (maksymalna dawka 0,5 w dwóch porcjach co godzinę) doznał wrażeń zupełnie niezwykłych i nie notowanych w książce Beringera. Poza tym, że miał pierwszorzędne wizje, z których niektóre namalował olejno, i poza rozdwojeniem osobowości, podobnym do opisanego w książce Rouhiera – widział swoją drugą osobę jako świecący kryształ w odległości paru kilometrów – przerobiono z nim eksperyment następujący: zawiązano mu starannie oczy, po czym wykonywano przed nim w odległości paru kroków pewne ruchy. Dr B. powtarzał dokładnie wszystkie ruchy, tylko na odwrót. Kładziono mu na czoło monetę: zawsze poznawał, którą stroną leży. Kiedy mu położono złoty zegarek, zobaczył orła. Sam właściciel zegarka nie wiedział, że na kopercie wewnętrznej jest wyryty orzełek. Inni doznawali wrażeń rozdwojenia, obcości własnego ciała, dochodzącej prawie do tego stopnia, który osiągnąłem ja po peyotlu nr 1 w stosunku do własnej ręki. Zaznaczyć trzeba, że czysta meskalina nie wywołuje objawów przyzwyczajenia, podobnie jak sam peyotl.

Jeśli chodzi o działanie moralne, to uważam, że peyotl, a może i czysta meskalina powinny być stosowane u nałogowych narkomanów w okresach odzwyczajania się od trucizn. W czasie działania oba specyfiki wywołują ostry wstręt do alkoholu i tytoniu – tak fizyczny, jak i moralny. Wstręt ten trwa dłuższy czas po przeminięciu transu i może być zużytkowany nawet przy jednorazowym użyciu jako podstawa do zaprzestania całkowitego. Trzeba odróżnić narkomana nie mogącego przestać się narkotyzować od nie chcącego tego uczynić. Pierwszy stan jest oczywiście wynikiem drugiego. Do wyjścia z tego ostatniego może znakomicie pomóc peyotl – może zaszczepić niechęć do danego narkotyku, o co w pierwszych stadiach jest tak trudno. Chęć leczenia się (tylko niestety nie u alkoholików – u tych chęć ta jest wyjątkiem) występuje zwykle wtedy, gdy na „domowe środki” jest za późno, a w większości wypadków sanatoryjne leczenie jest niemożliwe. Oczywiście do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do aspiryny i oleju rycynowego. Jeśli się ktoś gwałtem uprze, to może stać się nałogowym peyotlistą czy meskalinistą – ale będzie to chyba osobnik zupełnie zboczony, i tak, i tak skazany na taką czy inną zagładę. Nie propaguję tu bynajmniej peyotlu jako nowego środka dla „ucieczki od rzeczywistości”, tylko wskazuję na nieocenione jego zasługi, jeśli chodzi o zaczęcie tzw. „nowego życia”. W czasie, gdy spróbowałem po raz pierwszy tego cudotwórczego lekarstwa, byłem w okresie picia z lekka niebezpiecznym. Po wielkich dawkach alkoholu często miałem ochotę na „biały proszek”, chcąc przerwać alkoholiczną nudę. Oczywiście nie chlałem od rana ani codziennie, ale zbyt już często potrzebowałem lekkiego wstrząsu, aby co tydzień czy co pięć, sześć dni zaczynać „nowe życie” na nowo. Na jednej z tzw. „orgii” spotkałem Ossowieckiego86, który później dał mi znać, że coś ważnego ma mi do powiedzenia. Niestety musiałem wyjechać nie zobaczywszy się z nim. W jakiś czas potem, kiedy nie piłem już dziewiąty miesiąc, spotkałem go w towarzystwie i spytałem, co chciał mi wtedy zakomunikować. Spojrzał na mnie badawczo i odpowiedział: „Teraz to już jest niepotrzebne”. Na moje nalegania przyznał mi się, że chciał ostrzec mnie przed grożącym mi według niego obłędem. „Miał pan jeszcze dwa do trzech tygodni takiego życia, a potem koniec” – odpowiedział. Otóż wtedy sam nosiłem się z myślą zaprzestania eksperymentów na czas dłuższy, ponieważ częstość ich (drugi raz w życiu) zaczęła przekraczać granice dozwolone nawet dla tak trudno nałogującego się osobnika jak ja. I byłbym to bez wątpienia zrobił sam, bez żadnych sztucznych środków, jak to robiłem kilka razy nawet w mniej groźnych „obstojatielstwach”. Ale bezwzględnie pomógł mi peyotl, gdy raptownie przestałem pić i nie wziąłem do ust nic (prócz czasami troszkę(u) piwa) przez przeciąg czternastu miesięcy, i to bez najmniejszego trudu. Oczywiście trzeba na to woli. Na samym peyotlu nikt bez wysiłku daleko nie zajedzie. Ale czasem trzeba tylko umieć zdeklanszować (mgdyknąć, pryksnąć, pierwszoprztyknąć, krwampknąć, plupsnąć) pierwszy odruch zdrowej woli, aby cały gmach dalszy sam się niejako na nim zbudował. A peyotl, poza wstrętem do narkotyków, daje jeszcze głębsze wejrzenie w siebie, co dla osób nie mających specjalnego obowiązku oszczędzania swego mózgu dla rzeczy lepszych jak wóda i koko szczególnie może być wartościowym. Ktoś mi powiedział: „No po cóż mam to właśnie zażywać? Kolory widzę i tak, co chcę, mogę sobie wyobrazić, nic wiedzieć o sobie nie chcę więcej, niż wiem w stanie normalnym, nie palę, piję dwa razy na rok, i to mało, niczego innego nie używam”. Oczywiście miał rację. Muszę tylko bronić wizji jako takich. Nikt nie jest w stanie tego zrozumieć, kto tego nie przeżył. Ale że doskonale można żyć (szczególniej będąc pyknikiem) bez takich przeżyć, to jest najświętsza prawda i nikogo na tym miejscu na peyotl nie namawiam. Możliwe, że w moich wizjach za dużo było humorystyki i potworności zmięszanych razem i na ten temat można je zlekceważyć. Ale pomijając cztery stadia zasadnicze, jednakowe u wszystkich, każdy może mieć takie wizje, na jakie zasłużył. Słyszałem o pewnym panu, który przez tydzień po peyotlowym transie nie wychodził z domu i nie chciał nikogo widzieć z obawy, aby mu rzeczywistość nie popsuła cudownych rzeczy, które w widzeniach swych przeżył. Widocznie ja byłem „niegodnym”, a i tak nie żałuję tego. Peyotlu nr 2 i meskaliny nie zażyłbym już więcej nigdy. Ale oryginalnego meksykańskiego chciałbym użyć raz przed śmiercią, ażeby zobaczyć, jak to tam jest teraz ze mną naprawdę. Niestety stosunki meksykańskie utrudniają bardzo dostanie prawdziwego preparatu.

71cloisonné (fr.) – przegroda, tu: parawan. [przypis edytorski]
72W dwa lata później miałem podobne wrażenia przy zażyciu ya-yóó w postaci harminy Mercka, oczywiście poza seansami portretowymi z peyotlem i meskaliną. [przypis autorski]
73tank – czołg. [przypis edytorski]
74à la fourchette (fr.) – dosł.: przyjęcie na stojąco bądź śniadanie, na które podawane są zimne mięsa. [przypis edytorski]
75kagda ja pierestanu kuszat' pamidory (ros.) – kiedy przestanę jeść pomidory. [przypis edytorski]
77Wszystko dosłownie cytowane z nocnego protokołu. Pod wpływem wizji wszystko to zdawało mi się prawdą dowiedzioną. [przypis autorski]
76Eine allgemeine Peyotltheorie (niem.) – ogólna teoria peyotlu. [przypis edytorski]
78taks – jamnik. [przypis edytorski]
79rococo – rokoko, dekoracyjny styl w sztuce europejskiej w latach ok. 1720–1790. [przypis edytorski]
80kirasjer – żołnierz jazdy pancernej. [przypis edytorski]
81pour les princes (fr.) – dla książąt. [przypis edytorski]
82kepi – rodzaj sztywnej czapki wojskowej zaopatrzonej w czworokątny daszek. [przypis edytorski]
83perszeron – ciężko koń pociągowy. [przypis edytorski]
84bleu acier – szaroniebieski, stalowy. [przypis edytorski]
85specjalnie – tu: szczególnie. [przypis edytorski]
86Ossowiecki, Stefan (1877–1944) – inżynier uważany za jasnowidza. [przypis edytorski]