Za darmo

Narkotyki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dla zaprzestania palenia trzeba wybrać odpowiednią chwilę. Najlepiej nie robić tego (jak niesłusznie czynią niektórzy) w okolicznościach wyjątkowych: na wakacjach, w podróży czy bezpośrednio po zakochaniu się, a nawet po zaręczeniu. Powrót do normalnej codzienności przypomni zaraz o niedawnym jeszcze nałogu i zmusi do usprawiedliwienia pierwszej niechęci do zwykłego życia uczuciem braku okropnego, w swej zdradliwości pochłaniania najlepszych władz ducha, narkotyku. Najlepiej jest przestać palić w ciągu spełniania najbardziej zwykłych codziennych zajęć. Można jeszcze co najwyżej uczynić to w sobotę lub wilię jakiegoś święta (byle nie przed Bożym Narodzeniem lub Wielką Nocą), aby jeden dzień mieć wolny dla przyzwyczajenia się do nowego stanu. Pod żadnym pozorem nie trzeba przez kilka dni przyjmować wieczornych zaproszeń. Śpiączka zaraz po kolacji i niemożność prowadzenia normalnych rozmówek towarzyskich (brrr – co za ohyda!) są bardzo dogodnymi pretekstami do „zapalenia sobie jednego”. „Jeden przecie nie zaszkodzi” – bąknie skwapliwie37 jakiś palacz, który jak wszyscy nałogowcy lubi widzieć kuzyna, sąsiada czy przypadkowo spotkanego gościa, a nawet (a może właśnie właśnie – kto wie?) przyjaciela w tym samym upadku, w którym on sam się znajduje. Stan bezpośrednio po przestaniu należy przeżyć w skupieniu, w towarzystwie najbliższych (na dalszych nie ma się co prawda nawet ochoty), bo stan ten (o ile się wreszcie za trzecim lub czwartym razem przyrzeczenia dotrzyma) nigdy już nie wróci. A nadzwyczajny to jest okres – tak jakby się zażywało jakiś nieznany narkotyk. Bo i tak jest zaiste. Organizm truty systematycznie zmuszony jest do wytwarzania jakichś anty-ciał do walki z zalewającą go trucizną. Zwolnione ze swych wstrętnych obowiązków te raczej przeciw-ciała (po co łączyć cudzoziemską przyczepkę z polskim słowem) szaleją same. Zatrucie tą antynikotyną jest tak przyjemne, że wynagradza po stokroć przykrości abstynencji. Trzeba się tylko wsłuchać w głos swych komórek i bebechów, a nawet „psychicznych głębi”, a nie wmawiać w siebie, że żyć bez papierosów niepodobna, i nie jęczeć ciągle: „ja chcę palić, nie mogę mówić, pracować, nic mi się nie chce robić” itp. Należy mówić, robić coś, przeżywać tak właśnie, jak nakazuje dane usposobienie – należy je w swoisty sposób wykorzystać. A przede wszystkim co do pracy: w trzy do czterech dni występują już dodatnie skutki wyrzeczenia w związku z wydajnością roboty tak umysłowej, jak fizycznej, a to, co się przez pierwsze trzy dni straci wskutek pewnej, nawet rozkosznej, niemrawości, okupi się latami całymi naprawdę „radosnej twórczości”, choćby to było nawet rąbanie drzewa lub rachowanie na maszynie. Ale trzeba stosować ten sam wysiłek co zwykle, a nie zwalać niechęci do jego wykonania na stan NP. (To samo stosuje się do stanu NП – niepicia.) Wzrasta wskutek niepalenia sumienność wykonania wszelkich robót, jak również wynalazczość we wszystkich kierunkach, a stąd i ekonomia wysiłku. Wzrasta też apetyt i ilość potrzebnego snu – ale tylko początkowo. Cztery do pięciu dni można żreć, ile wlezie, a potem już łatwo opanować ten zdrowy zresztą instynkt organizmu, budzącego się do nowego życia. Wcale nie trzeba obżerać się tak intensywnie i tyć jak tuczona świnia, jak to niektórzy robią. W ciągu trzech tygodni kwestia odżywiania się jest uregulowana kompletnie przy minimum dobrej woli w tym kierunku. Tylko nie dać się opanować temu „zastępczemu” pozwalaniu sobie na wszystko inne, jako wynagrodzenie za cierpienia tytoniowej wstrzemięźliwości. Tej właściwości pozytywnie przyjemnej pierwszej fazy abstynencji nie mają, o ile wiem, inne narkotyki. Znam trochę (trochę, powtarzam do stu tysięcy diabłów!) głód alkoholowy i ten jest jako stan psychiczny w pierwszym okresie bezwzględnie nieporównywalnie przykrzejszy od głodu tytoniowego. Wykorzystać należycie ten stan wspaniały nie każdy potrafi, bo nie każdy umie słuchać głosu swego daimoniona. Dlatego na ten punkt zwracam największą uwagę. Wystarczy pójść na samotny spacer, aby mieć wszystkie atuty w ręku. I niech nie plotą pesymiści, że zdolność wykonania tego jest w związku z indywidualną konsystencją i że niektórzy nie mogą, i że „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen38”. Wszystko zależy od nastawienia z góry. Niektórym poleca się zaprzestanie palenia po uprzedniej „popojce”, o ile już dawniej pić nie przestali. Jedno drugiemu pomaga znakomicie. Do drugiego śniadania mogą kropnąć już tylko jedną wódkę na NP, do wieczora piwo, a nazajutrz koniec ze wszystkim i stan cudowny, krystaliczny, wzniosły! Najlepiej jest przestać palić od samego rana. Trzeba się przygotować na nieprzyjemne pół godziny – po umyciu się jest już dobrze. Ale nie każdy wytrzyma te pół godziny, które jest naprawdę przykre: trzeba w ciągu tego krótkiego czasu zwalczyć całą ohydę ranka, po uprzednim napaleniu się nocnym, bez pomocy papierosa. Można też palić do umycia się i przestać równo z umyciem się. Można i o dwunastej w południe, wyszedłszy na mały spacer, lub o piątej, a nawet siódmej wieczorem, ale to już tylko jako niejako przygotowanie do przestania rannego. Najlepszy jest jednak system od chwili przebudzenia się – z uprzednią „popojką” lub bez – wobec wielkości celu to nawet jest prawie że obojętne.

Zaraz rano występuje już pewne ożywienie zankylozowanych39 w jadzie komórek, i to nie tylko mózgowych i nerwowych, ale i całego ciała. Odczuwa się komórki tak, jakby koło odczuwało kulki w osi, świeżo wymyte i naoliwione. Przychodzą oczywiście z początku takie myśli, raczej myślowe wywłoki: „To jednak jest nonsens. Co mi tam! Będę palił i koniec. Żyłem dotąd tak – co ja będę sobie głowę zawracał jakimiś abstynencjami, które więcej może energii zabierają niż samo palenie”. Na takie myśli trzeba po prostu plunąć – nie wolno wdawać się w najlżejszą choćby dyskusję z demonem narkotyku – wiadomo, że jego dialektyka, polegająca na zlekceważeniu czasu, musi być silniejsza. Tu wola, ta zwykła, prosta, nieskomplikowana, nudna czasem jak cholera wola, musi powiedzieć swoje: „Nie będę palił(a), choćby tam (gdzie, gdzie?) nie wiem co”. I wytrzymać. Już pierwsze wytrzymanie daje odskocznię do następnego. A dobry daimonion nie daje długo czekać na nagrodę. Zjawia się ona w postaci rozkosznego poczucia wolności i swobody i tej „igriwosti uma”, błyskotliwości umysłu, o której mówi Stefan Glass i ja też za nim. Energia psychofizyczna wzrasta z minuty na minutę i fale jej mijają się z falami zdrowej senności i zdrowego ogłupienia, i dzikiego apetytu. Żreć, ile wlezie, i spać, choćby co chwila – nic to. Dobra nasza – bonne la nótre. Tylko nie zwalać całej poprawy na stan NP i prócz wysiłku zasadniczego, tego z zaciśniętymi „zęboma”, podpuszczać ciągle ten zwykły wysiłek codzienny, który się robi normalnie, aby podołać zwykłym zajęciom i obowiązkom. Najgorszy jest ranek następnego dnia po nocy, w czasie której śpi człowiek (ewentualnie „sprytne bydlę w surducie”) z siłą czterdziestu susłów parowych. Nie chce się taki osobnik zbudzić z tą myślą, że rano nie czeka go rozkoszny pozornie „papirosik” ranny, na czczo lub po tzw. „kawusi”. Uczucie pustki i nudy zdaje się być nie do przezwyciężenia. Poczucie nonsensu jest tak wielkie, że zapalenie tego „papirosika” wydaje się szczytem sensu w ogóle, czymś, bez czego świat jest nieznośnym chaosem, istnienie więzieniem, a życie, które podjąć trzeba, jakimś smrodliwym ciężarem. Zerwać się, nie myśleć nic, psiakrew, odwalić osiem ćwiczeń Müllera, choćby zęby pękały od zaciśnięcia, buch do tubu, metalowej misy lub łazienki (o tym osobno w Appendixie) i do roboty „wo cztoby to ni stało40”, „coute que coute41” (tak zwane po rosyjsku „kutkiekutnoje rozpołożenie ducha”). Tak – przyznaję to: przychodzą tak straszne chwile poczucia bezsensu wszystkiego, nie tylko całego Istnienia, ale najnormalniejszego, najszczęśliwszego, najbardziej bydlęcego życia, że choć gryźć granity i popijać benzyną. Wytrzymać: godzinę, dwie, choćby trzy. Wypić mocnej herbaty czy kawy nawet, jeśli serduszko jest w portkach i puls spadł poniżej pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Nic to – zaraz będzie lepiej. Zaraz przyjdzie ten rozkoszny stan poczucia tego, że się panuje nad wstrętnym słabym bydlakiem w sobie, że się jest ponad nim, że się jedzie na nim, jak na burej suce, ku niedosiężnym zawsze celom swego przeznaczenia, a nie gwazdra się, gwajdli i gwędoli pod nim z zaprzepaszczoną ludzką godnością i wolą w strzępach, jako nędzna ofiara podłego mechanizmu, nakręconego zżółkłymi łapami najpodlejszego z diabłów, tego „od nikotyny”. Coraz więcej będzie chwil takich i po pięciu lub sześciu dniach wahań, po okropnym kryzysie „bezsensowności Istnienia w ogóle”, na szósty (lub u niektórych na dziesiąty) dzień czuje się, że pierwsza podstawa jest zbudowana – że jest nieomal dobrze. Nie dać się skusić tej „dobroci” i rżnąć dalej – oto zadanie. Wyrobić w sobie to poczucie obowiązku dążenia do doskonałości – złe samopoczucie powinno być w tym stanie uważane za luksus, na który nas nie stać i koniec. A z chwilą kiedy to uczucie (a jest o nie w stanie NP o 100% łatwiej niż w P, nie mówiąc już o ∏) się zjawi, można uważać palacza za prawie uratowanego. Zadowolenie ze zdobywania nowych obszarów ducha, nie zamroczonych odurniającym, kretynizującym, jełopizującym dymem, staje się nieludzką rozkoszą, której szanujący się osobnik (nawet stosunkowo dość bydlakowaty i głupi) wyrzec się już nie jest w stanie. A teraz zwierzenia ze stanu niepalenia NP dzień po dniu, pisane na gorąco, zupełnie szczerze, bez żadnej propagandystycznej przesady:

 

NP1 = Bydlęca rozkosz istnienia. Zanik dość znaczny (chwilowy, jak to wiadomo z doświadczeń uprzednich) intelektu. Wściekły apetyt i senność. Wzmożona odczuwalność w stosunku do wszystkiego – tak ujemna, jak dodatnia. Przezwyciężenie rannego pesymizmu bez P dało wiele zadowolenia.

NP2 = Chwile dzikiej rozkoszy z powodu „oczyszczenia się”. Wzmożone uczucia metafizycznego nienasycenia. Chwilami dzika chęć zapalenia w celu uwolnienia się od pewnego smutku przemijania. Lekka nieobecność samego siebie w świecie. Zwężenie ogólnopsychicznego pola widzenia daje pewien optymizm, zresztą nieistotny, ale dobry na pierwsze dni NP. Całe życie na P stopione w jedną pigułkę. Występują z niebywałą wyrazistością wspomnienia bardzo dawnych okresów na NP.

NP3 = Daleko krótszy okres porannego zniechęcenia. Krótkie okresy dość silnej rozpaczy niczym nie usprawiedliwionej szybko zostają zatłamszone narastającą chęcią życia. Chwilami potworny nonsens wszystkiego na NP kusi do palenia: cóż bowiem jest ten skromny dymek wobec tego, że i tak wszystko sensu nie ma. Ale poczucie dalszego dystansu i możliwości rozwiewa te pokusy. Dzika rozkosz czystości wewnętrznej potęguje się ku wieczorowi. Daleko większa zdolność przystosowania się do zmiennych warunków i niespodzianek.

Nota dra D. Prokopowicza. Często spotyka się ze zdaniem, że papieros ułatwia skupienie myśli przy pracy umysłowej. Zdanie to jest tylko pozornie słuszne, gdyż w rzeczywistości sprawa ta przedstawia się w sposób następujący:

W normalnym stanie światło świadomości oświeca dużo przedmiotów naraz, tak że z jednej strony potrzeba pewnego wysiłku woli, aby skupić uwagę na jednej rzeczy, z drugiej strony – gibkość myśli ułatwia nieoczekiwane skojarzenia. Zaciągnięcie się papierosem przykręca niejako lampę świadomości, toteż oświetla ona mniejszy krąg: co przedtem było w półmroku – teraz tonie w ciemności. Wskutek tego łatwiej jest – wobec mniejszego wyboru przedmiotów – skupić uwagę na jednej rzeczy (na tym więc polega ułatwienie skoncentrowania uwagi), ale z drugiej strony w tej zadymionej atmosferze kontury rzeczy stają się zamglone i obrzmiałe, zatraca się świeżość i ostrość widzenia, zleniwiała myśl asocjuje z trudem i na niedaleką metę.

Alkohol (C2H5OH)

Tyle o tym nieszczęsnym alkoholu jest już napisane, że niedobrze się robi, gdy się w tej sprawie „dotyka pióra”, jak mówił (negatywnie zresztą) w pewnym wywiadzie Ferdynand Goetel42. Cóż robić – coś powiedzieć w tej materii trzeba, gdy się wypiło w przeciągu piętnastu lat „niemało” hektolitrów tego płynu i posiada się taką wiedzę co do jego tak dodatnich, jak i ujemnych skutków.

Jestem za absolutną prohibicją43, ale muszę przyznać, że czasami, mimo że można by się ostatecznie bez niego obejść, alkohol załatwia mnóstwo nieporozumień, tak wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Według mnie powinien jedynie być dozwolony, do czasu, artystom i literatom, którzy wiedzą z absolutną pewnością, że w krótkim czasie mogą się „wyprztykać” i że bezwzględnie bez pomocy alkoholu nic by wartościowego nie stworzyli. Ale ten problemat wobec nieistotności literatury, która zaczyna kończyć się w naszych czasach (o czym obszernie gdzie indziej), i końca sztuki, który nawet zdaje się dla największych gigantów optymizmu przestaje być mitem44, traci także na swej – pozornej już – jadowitości. Co komu po tym i czy warto, aby nawet artyści truli się narkotykami, wobec tego, że ich ostatnich podrygów formalnych nikt już naprawdę nie potrzebuje. A w innych sferach jeśli nie doraźnie, to w każdym razie na przestrzeni już paru lat daje alkohol skutki psychiczne tak ujemne, że odruchem każdego szanującego się człowieka i społeczeństwa powinna być absolutna (nawet małe piwo wykluczone!!) abstynencja i prohibicja. I niech nie gadają alkoholicy tzw. „umiarkowani” (najgorszy gatunek) o zwiększeniu potrzeb na inne narkotyki, o „zdrowotności” małych dawek, o konieczności używania sfałszowanych produktów itp. bzdurach. W ten sposób żadna wielka idea nie byłaby nigdy wprowadzona w życie. Tylko ostre postawienie kwestii przez małą grupę ludzi umożliwia powolne filtrowanie się przemian w bezwładne cielska społeczeństw. Ale następnie tylko zorganizowana akcja może utrwalić choćby w części dobre skutki i rozpuścić skoncentrowaną ideę w rozczyn, z początku słaby, którego siła będzie jednak wzrastać stale, w miarę ciągłego, wytężonego działania. Umiarkowanie postawiona kwestia skazana jest z góry na zagładę. Świat posuwa się naprzód (względnie w tył w pewnych sferach) skokami i bez rewolucji w najszerszym znaczeniu bylibyśmy dotąd w okresie totemizmu, magii i ludożerstwa. Może bylibyśmy szczęśliwsi – kto wie? Ale jeśli już raz społeczeństwo zgnębiło indywiduum, to powinno je dognębić szybko do końca. Kłamliwy okres demokratycznych pseudoswobód ma się ku końcowi. Pojęcie demokracji było ostatnią maską dla ginących dawnych wartości w stanie rozpadu. Dlatego uważam, że mimo iż Europa jest nerwowo roztrzęsiona i zniekształcona wojną i mimo kryzysu, który to wywołać na czas pewien może, powinno się dążyć do zupełnej prohibicji na tle psychologicznego, a nie fizjologicznego uświadomienia wszystkich obywateli. Nawet jeśli na razie umiarkowany alkoholizm może mieć pozornie dodatni wpływ w kierunku bezbolesnego zmechanizowania ludzkości, okupione to będzie depresją, której skutki trzeba będzie zwalczać przez setki lat, podczas gdy abstynencja da się osiągnąć za cenę moralnego i fizycznego jednorazowego wstrząsu jednego pokolenia.

Faktem jest, że przy pomocy alkoholu da się dokonać w danej chwili czynów, których by się bez użycia go w tej właśnie chwili nie dokonało. Chodzi o to, czy w danym fachu i przy danej strukturze psychicznej warto ryzykować ruinę w przyszłości dla pozostawienia po sobie działania czynów i tworów, które ostatecznie można by osiągnąć przy większej pracy i wysiłku bez tej pomocy.

Zdaje się, że naprawdę jedyną sferą, w której jeszcze (zwracam uwagę na to jeszcze) problemat ten ma pozory istotności, jest twórczość artystyczna i literacka. Bo ostatecznie rzecz biorąc to, czy się dany „pismak” czy „artystyczny błazen” (bo tak musimy określić ten zanikający rodzaj ci-devant45 pracowników umysłowych w stosunku do wielkości przemian społecznych) skończy wcześniej czy później, mała będzie stąd pociecha czy zmartwienie, tym bardziej że nigdy (w przeciwieństwie do innych sfer działalności) nie będziemy mogli przewidzieć, czego by mógł jeszcze dokonać i czy skończył się we właściwym czasie. Sferę tę cechuje fantastyka psychologii, nieobliczalność i nerwowość – występuje w niej pierwiastek tzw. „natchnienia”. Mówię to bez oczu wzniesionych w górę, zupełnie po prostu – natchnienie jest faktem, i to faktem tak samo pod pewnymi względami zwykłym, jak jedzenie i picie. Tyle tylko, że nie można poznać dokładnie warunków jego powstania – czasem nawet jeden kieliszek wódki może być przyczyną stworzenia rzeczy naprawdę wielkich jako point de declenchement46 (nie ma na to polskiego słowa – a szkoda). Wszystko zależy od dystansu, na jaki jest zamierzone dane życie i dana twórczość. Zwracam tylko pewnym ludziom uwagę na przykry wypadek: oto można uważać siebie za krótkodystansowca i zniszczywszy się gruntownie przedwcześnie i nie dokonawszy obiecanych sobie i innym dzieł znaleźć się wobec szalonych pragnień na dalszy dystans i nie mieć już wtedy ani dość siły, ani odpowiedniej organizacji wewnętrznej dla ich spełnienia. Natchnienia też nie łowi się przypadkiem, poza pewnymi granicami, w których ono narzuca się samo. Jeśli ktoś w przerwach od chwil takich będzie tylko pił, uganiał się za dziewczynkami, siedział w kinie lub na dancingu, zmarnuje w sobie ten dar bardzo szybko. Jedyna rzecz dla artystów i literatów to wypełnianie chwili pustki twórczej intelektualną pracą. Ale mało kto dzisiaj to robi. Ich to nudzi, biedaków – wolą się bawić; ale niedaleko zajadą w ten sposób. Widać to już na poprzednim pokoleniu, a ci „najmłodsi” trwonią swe siły zdaje się w jeszcze szybszym tempie i alkohol wraz z nikotyną nie jest w tym procesie bez przyczyny. Ale mniejsza o nich – to jest rasa wymierająca. Mogłaby wymrzeć w trochę piękniejszych i potężniejszych formach – trudno. Lecz jeśli chodzi o wszystkich innych działaczy i pracowników, to musimy oświadczyć się bezwzględnie przeciw alkoholowi. Ja sam do trzydziestego roku życia nie piłem prawie nic. Później czasami używałem alkoholu przy pisaniu pierwszego szkicu rzeczy scenicznych. Bynajmniej nie pisałem po pijanemu – tylko wskutek chęci szybkiego naszkicowania całości musiałem się wzmocnić paroma wódkami, po prostu dla dodania sobie sił. Powieści moje, wbrew mniemaniu niektórych, są kompletnie „narkotik – und alkoholfrei47”. Rysowałem zaś po pijanemu, to przyznaję, i to nie tylko po pijanemu, ale eksperymentowałem ze wszystkimi znanymi narkotykami i mimo że stanów tych jako takich nie uznaję, w portretach w tych właśnie stanach robionych dokonałem na bardzo małą skalę rzeczy, których bym jednak bez tego nigdy wykonać nie potrafił. Zaznaczę tylko, że nie uważam prac tych za skończone dzieła sztuki, ale za coś w swoim rodzaju zupełnie odrębnego. Portret jako taki jest psychologiczną zabawą przy pomocy artystycznych środków, ale nie dziełem sztuki – mógłby nim być oczywiście przy pewnych warunkach, jak i trzy jabłka na serwecie czy walka byków. Ale dość o tym – nudne to jak cholera – ani sztuką, ani teorią nie myślę się więcej zajmować.

 

A więc któż nie zna dziwności pierwszych chwil poznania się z alkoholem. Nie będę wdawał się tu w analizę tych momentów, aby nie zachęcić kogo do ich zakosztowania. Wciągnięcie się w alkoholizm postępuje daleko szybciej niż przyzwyczajenie się do nikotyny. Byłem pijakiem bardzo początkującym, ale wiem coś o tym. Alkohol działa potężniej niż nikotyna – dodaje tzw. „skrzydeł” myśli i uczuciom. Wszystko zdaje się łatwym i bliskim, po najtrudniejsze rzeczy, wydaje się, że trzeba tylko sięgnąć. Sięga się i nawet za pierwszym, drugim razem coś w tej ręce zostaje. Sięga się trzeci raz i czwarty – zostaje coraz mniej. Ale przyjemność łatwego sięgania jest wielka i tak się szybko człowiek „wysięga”, że potem nie zostaje mu nic, a sięganie trwa dalej i ogranicza się tylko do zamiarów. Alkoholicy żyją zamiarami – przestają oceniać obiektywne wyniki swych własnych, pozornych wysiłków. Bo wysiłek jest pozorny i za każdym razem spuszczenia się na pomoc „przezroczystego płynu” osłabia się zdolność dokonania prawdziwego aktu woli, który stwarza podstawę do dalszego działania. Alkohol tę podstawę niszczy, przyzwyczajając nałogowca do zastępowania autentycznej woli przez protezę. O ile nikotyna jest tylko środkiem pomocniczym, dopinguje, ale ostatecznie wykonać trzeba wszystko samemu, o tyle alkohol daje złudzenie stwarzania i w tym leży jego wyższe niebezpieczeństwo. Jest to jednak tylko złudzenie: pozwala on kombinować dany materiał, ale nie stwarza rzeczy nowych, chyba tam, gdzie w grę wchodzą kwestie techniczne, po prostu zręczność rąk (czy innych członków) przy szybkim rysunku (i to specjalnie przy rysowaniu z natury), improwizacji np. fortepianowej, przy grze w bilard (małe dawki!!), w tańcu improwizacyjnym i innych mniej szlachetnych czynnościach. Ale bezwzględnie zgubnym jest wszędzie tam, gdzie chodzi o operowanie pojęciami. Ułatwia połączenia – może pomóc do skonstruowania ad hoc humorystycznej mowy np., ale nie pomaga tam, gdzie chodzi o sprawność ośrodków najwyższych, przy komponowaniu poezji, dramatów i powieści, wszystko jedno, że dwie pierwsze istności są dziełami sztuki, a trzecia nie – materiałem ich są pojęcia. Uczuciowe skojarzenia następują szybko i bez wysiłku i często z nich jeszcze, jako z materiału, dadzą się wyrobić na trzeźwo wyższe wartości, ale jeśli chodzi o samo „koncypowanie”, działanie alkoholu jest złudą, szczególniej dla typów schizoidalnych. Jeszcze pyknik łatwiej sobie poradzi z krótkim spięciem mózgowym, na tle zwałów lipoidów, którymi są obłożone jego nerwy i gangliony. Ale dla początkującego nawet „schyzia” alkohol jest zabójczy. Obnaża nerwy, które wprawdzie drygają i dygocą, ale jak części jakiegoś rozklekotanego gruchotu, a nie zdrowym tętnem potężnej machiny. Ale przyjemność doraźna jest większa – alkohol usuwa nudę, tę integralną część prawdziwie wielkiej twórczości, bawi zbyt samym aktem tworzenia, a nie daje skontrolować wyników przez ogólnie optymistyczny ton całości procesu – dotyczy to nie tylko pracy, ale wszystkiego. Nie pozwala on bowiem widzieć ujemnych stron żadnego zjawiska, pozbawia krytycyzmu, każe się zachwycać najbezecniejszymi bzdurami, zmusza do widzenia utajonych konstrukcji tam, gdzie jest śmietnikowy chaos, dezorganizacja i zgnilizna. Stąd jest alkohol przyczyną powstawania psychologii „nie uznanego geniusza”, tak rozpowszechnionej szczególnie u nas i w Rosji, może właśnie wskutek nadużywania tego trunku. Wszystko to są skutki alkoholu, rzec by można, dodatnie, ale chwilowe. Nikotyna słabą daje reakcję – alkohol wprost potworną. Jako lekki na razie objaw abstynencji powstaje nazajutrz tak zwany „katzenjammer”, czyli po polsku „glątwa”. Na niej to można oglądać w zarodku stan końcowy, który u niektórych występuje już w rok lub dwa od chwili zaczęcia nadużywania alkoholu, zależnie od siły systemu nerwowego i innych organów. Ten stan musi być zalany nową dawką, jeśli nie natychmiast (co czasem, jeśli dawka nie jest zbyt wielka i nie jest początkiem nowego chlania, jest korzystne), to po pewnym czasie. Gdyż zatrucie takie trwa trzy do czterech dni, a w następstwie nawet po minięciu objawów ostrych wywołuje charakterystyczną nudę alkoholików: wszystko zdaje się nie to, horyzont daleki jest zagwazdrany, poczucie, że cokolwiek się zacznie, musi skończyć się klęską, zgniły pesymizm, wrażenie krótkości życia, nic nie warto zaczynać – e, co tam, pięć lat będę krócej żyć i bęc – po jednemu – zwykle ktoś przyjdzie w tym samym stanie, co ułatwia znacznie rozpoczęcie nowej serii i koniec – dany osobnik znajduje się już na pochyłości. Znowu wracają dawne złudzenia: nie jest wcale tak źle – od jutra zacznie się nowe życie, przecież się nie będzie więcej pić. Chodziło tylko o zobaczenie tego, co jest na dnie. Jest tam jeszcze coś, więc oczywiście pod wpływem wódy burzy się to i bulgoce, i przewala się, i zwykła kałuża codzienności zdaje się groźnym, wspaniałym morzem, a pływające po niej odpadki imitują wielkie okręty, wiozące skarby ku nieznanym brzegom. Mało kto zatrzyma się po trzech kolejkach. Przeważnie (jest to typ pijaka rosyjskiego) dojeżdża się do samego dna, nie zadawalniając48 się wzburzeniem powierzchni swego bajorka. Tam następuje przejrzenie pustki i konieczność chlania dalej, aż do zupełnej zatraty wszelkiej oceny, aż do plugawego, tragicznego taplania się we własnym nieudaniu się, w którym następuje ostateczne zadowolenie. Jedni piją właśnie te „parę wódeczek” i potem coś jeszcze w ogóle robią – jest to typ na dalszy dystans niebezpieczniejszy – są to kandydaci na alkoholików codziennych. Inni zachlewają się na całego i muszą zrobić parę miesięcy, tygodni, potem dni przerwy. Ale ostatecznie dwie te „linie rozwojowe” konwergują49 ku wspólnemu kierunkowi – pierwsi zwiększają dawkę „paru wódeczek” do dwudziestu, trzydziestu i więcej, tamci zmniejszają interwały większych tak zwanych „stuknięć”. Obu grozi ten sam wynik: zidiocenie, zanik woli, niemoc, niemożność wszelkiego czynu. Oczywiście na to mi powiedzą optymiści, że mieli „wujka”, który umarł jako czerstwy, różowy staruszek lat dziewięćdziesięciu dwóch, który codziennie do obiadu i kolacji chlał „literatkę” vel „angielkę” czystej wódy, albo babkę, która zakrapiała się od rana „ziółkami”, czyli wychlewała co dwie godziny jedną małą wódeczkę zabarwioną jakąś, nieszkodliwą zresztą, trawką. Ale tym znowu odpowiem: wyjątki nic nie znaczą, a staruszeczek byłby może jeszcze czerstwiejszy, a babka nie umarłaby w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, tylko stu. Ludzie starsi twierdzą często, że za długo żyją – więc może lepiej byłoby, gdyby chlali? Kto wie? Nie będę tu roztrząsał tych problematów neo-pseudo-maltuzjańskich. W Australii zjada się starców i zbyteczne dzieci z powodu życia koczowniczego i bezmieszkaniowego tamtejszych, wymierających z degeneracji, plemion. Etyka jest kwestią względną – polega na stosunku indywiduum do grupy społecznej, zależnego od tysiąca czynników zmiennych. A zresztą ta zasada nieszkodliwości alkoholu stosuje się tylko do ultrapykników i nie może być brana pod uwagę, gdy chodzi o tonus50 i tętno całego społeczeństwa, mimo że według mnie pyknicy zaczynają brać w ogólnym rozwoju górę nad podupadającymi schizoidami, których perihelium51 przeszło pod koniec osiemnastego wieku. Przeczytajcie w ogóle Kretschmera, czytelnicy – dobrze wam to zrobi, mimo że krytyk, p. Furmański, woli i zaleca nawet Dzikuskę (czyje to jest, nawet nie wiem), po przeczytaniu mojej powieści, która za cel uboczny powinna mieć zachęcenie ogółu do większego przeintelektualizowania codziennego dnia nawet.

Otóż wracając do alkoholu: alkohol jest nudny. Wiedzą o tym ci, którzy zaczęli go choćby z lekka nadużywać. Daje z początku iluzję nieskończonych obszarów ducha, które przy jego pomocy zdobyć można. (Nikotyna jest też nudna, ale przynajmniej nic prawie nie obiecuje.) Wydaje się po pierwszych (w życiu w ogóle i następnie na początku „popojki”) kieliszkach, że kryją się w alkoholu niesłychane, odkrywcze właściwości. Jedynie łatwość kombinacji znanych elementów daje niedoświadczonemu pijakowi to złudzenie. A gdy pozna, że był oszukany, często bywa już za późno, aby zawrócić z raz powziętego kierunku. Z rozpaczą w sercu gna dalej po pochyłości upadku, zalewając strach przed zidioceniem i tą specyficzną ponurością stanów abstynencji nowymi dawkami „wody ognistej”, potęgując dozę, aby wrócić do pierwszych chwil ekstazy. Na próżno. Jak każdy narkotyk czy ekscytans52 alkohol ma swoje granice. Poza pewną dawką nie da już chwil pierwotnego upojenia, którym wciągał nieszczęśliwca w swe, wątpliwej wartości, że tak powiem popularnie, sezamy. Przychodzi kres podniecenia – rozpacz może być pokonana jedynie ogłupieniem. Ale nawet w okresie swej największej „interesującości” alkohol może być powodem zupełnego wykrzywienia życia, skierowania go na jakąś lokalną bocznicę albo nawet na ślepy tor, zaraz za stacją wyjściową – i to niezależnie od złych skutków na dalszą metę, tylko z powodu ukazywania omamianemu jego uczuć, przeżyć i ludzi (a nade wszystko stosuje się to do kobiet) w zupełnie fałszywym świetle. I często takie zboczenie z drogi pod chwilowym działaniem C2H5OH ma potem znaczenie dla całego życia i może spowodować dalszy programowy alkoholizm, jako jedyny środek na odparowanie ciosów losu, nie mówiąc już o potwornych kłótniach, zabójstwach itp. rzeczach, o których tyle się już napisało. Ale to są zjawiska końcowe albo wyjątkowe. Mnie chodzi o oświetlenie samych początków nałogu, w którym się one kryją, i ukazanie tych stanów „glątwowych”, w których można obserwować je w zarodku. Jednorazowe upicie się, a nade wszystko następująca potem „glątwa” są często miniaturowym odbiciem całego zmarnowanego później beznadziejnie życia.

A więc dalej: do pewnego punktu tylko podnieca alkohol wyobraźnię i pozornie stwarza nowe kombinacje pojęciowe, wytwarza fluid porozumienia między niezgodnymi w istocie typami i ułatwia uczuciową zgodę, potęgując czasem pewne rozmowy i przeżycia do granic ekstazy w chwili działania. Zawsze po ocknięciu się z zachwytu, a szczególniej w czasie następującej nieuniknienie „glątwy”, widzi się bezwartościowość przeżytych stanów i wypowiedzianych słów – niestety często bywa za późno, aby się cofnąć, i pije się potem znowu, aby powrócić do „sztucznego raju”, w którym zanika poczucie bezsensu wszechświata i wszystko zdaje się koniecznym w swej doskonałości, jak elementy prawdziwego dzieła sztuki złączone formalną koncepcją ogólną. Tej złudnej formy użycza często bezforemnej miazdze życia kłamliwy pocieszyciel – alkohol. Forma ta ginie jak mgiełka wraz z oparami spirytusu, mimo że przed paroma godzinami zaledwie miała pozory żelazobetonowej konstrukcji – rzeczywistość rozwiera na nas swą galaretowatą, śmierdzącą paszczę i wlepia w nas szydercze, rozlazłe z dzikiej rozkoszy nabrania oczy – wszystko to skarykaturowane do potworności pod wpływem ogólnego odwartościowania i sflaczenia wewnętrznego na skutek poalkoholowej „glątwy”. Ale zawsze jeszcze do czasu przy pomocy zwiększonych dawek trucizny można powrócić do dawnej ekstazy i mieć choćby marne złudzenie życia. Z „popojek” zostają jednak wspomnienia lepszego świata, mimo że w okresach abstynencji coraz trudniej można zrealizować wyniki tzw. „złudnych wzlotów” w nieziemską zaiste doskonałość. Zniechęcenie, złość o byle co, fatalne traktowanie najbliższych i najżyczliwszych, nawet najukochańszych ludzi, niemożność skupienia uwagi, ciągłe szukanie byle jakiego towarzystwa, niepokój kwaśny i gorzki, bezsenność w nocy i ciężki sen poranny, z którego trudno się przebudzić, zamiast radości przebudzenia lęk przed życiem, zanik odwagi tak cywilnej, jak i wojskowej i ciężar nieznośny w głowie przy jakim bądź intelektualnym wysiłku – oto pierwsze objawy (słabe na razie) zbliżającego się końca pierwszego aktu tragedii. Wtedy jeszcze można bez wysiłku zawrócić. Ale któż to wykona. Durnie są wszyscy na tym punkcie, nawet najrozumniejsi spośród was – widok przerosłej wątroby jeszcze was nie straszy. Objawy takie należy „zalać” – to jest wasze jedyne wyjście. Ale potem (okres ten pierwszy jest indywidualny co do długości – u jednego może trwać rok, u drugiego dwadzieścia lat) przychodzi czas, że dawka alkoholu, którą organizm znosi bez ostrego zatrucia, przestaje wystarczać dla pokonania wymienionych wyżej stanów. Gorzej: po krótkim czasie, w którym występują objawy alkoholicznej nudy, tak tragicznym dla prawdziwego, przywiązanego naprawdę do swego ulubionego płynu alkoholika (czuje on się wtedy jak zdradzona kochanka co najmniej), następuje okres spotęgowania złych stanów pod wpływem nadużycia C2H5OH. Jest to czas, w którym bezwzględnie należy przestać pić, gdyż dalsze brnięcie w nałóg grozi już nie tylko coraz gorszą „glątwą” i pomniejszymi cierpieniami otoczenia, ale także odpowiedzialnością karno-sądową za różne, nie tylko moralne, uszkodzenia otoczenia. Rozpoczyna się okres złości – alkohol dojechał do dna, na dnie zaś jest pustka stworzona przez ciągłe życie z kapitału, zalewany systematycznie upadek ducha i zdawanie się na rozwiązanie tych problemów przy pomocy „paru wódeczek”. Alkoholik już pod wpływem paru kieliszków staje się zły. Znikły dawne „kordialne” przeżycia i idealizacja ludzi i świata pod wpływem zalania ganglionów straszliwą cieczą. Wszystko, co najgorsze, wychodzi z człowieka, który przecie jest tylko tresowanym bydlęciem i niczym więcej. Rolę pogromcy odgrywa społeczeństwo, które nawet wbrew daleko sięgającym swym instynktom (to twór, który ma swoje formalne instynkty od najdawniejszych czasów, od epok totemicznych klanów począwszy) toleruje umiarkowany alkoholizm dla doraźnych celów uspokojenia metafizyczno-bydlęcych stanów swoich „obywateli”. A więc przyjaciele zamieniają się na wrogów, których złe traktowanie zaczyna się od mówienia im tzw. „gorzkich prawd”, których dla ich dobra jedynie nie szczędzi im zagorzały pijak, pozorny obrońca prawdy i wróg wszelkiego zakłamania się, on, zakłamany po uszy przez swój nałóg, nieszczęsny ochłap człowieka, nie mający prawa spojrzeć w oczy trzeźwemu indywiduum. Najświętsze uczucia przetwarzają mu się w symbole upadku, nie oszczędza najbliższych, a nawet oni stają mu się głównymi przyczynami jego nieszczęścia i rozkładu. A więc przede wszystkim cierpią Bogu ducha winne często (nie zawsze) kobiety. Traktuje je pod psem, do bicia (i ubicia) włącznie, przekonany o swojej bezwzględnej wyższości. A potem idzie społeczeństwo, które zabiło „wielkiego indywidualistę”. I tego rodzaju objawy zdarzają się nie tylko u nędzarzy, ale na szczytach społeczeństwa, w czasie nawet obiektywnego powodzenia. Bo zrodzona z alkoholu megalomania i egoizm nie znają granic swego nasycenia. Wójt małej wsi nie nasyci swej żądzy panowania, póki nie stanie się co najmniej królem syjamskim, mały gryzipiórek musi być wielkim i sławnym na cały świat pisarzem, byle oficerek – wielkim wodzem, na którego tupnięcie buta muszą ginąć miliony ludzi, mała świnka biznesowa – wielkim transaktorem wszechmamony, który dopiero wtedy obsypałby ludzkość dobrodziejstwami. Świat jest za mały dla takiego pana. On chciałby wszystko pożreć, wszystko wyrzygać i jeszcze raz pożreć, a zamiast zębów w paszczy ma tylko plugawy ozór i jadowitą ślinę, którą z zawiści opluwa wszystko to, co jeszcze niedawno mogło być dla niego świętością, a dziś jest tylko przedmiotem niezdrowej żądzy zblazowanego impotenta. Najmniejsze objawy podobnego rodzaju, które można obserwować od najgorszych, narożnych szynków (koniecznie narożnych – szynczki lubią rogi) aż do pałaców i miejsc posiedzeń największych mogołów i główniarzy rządzących danym krajem, powinny być ostatnim sygnałem dla alkoholika, aby bezwzględnie pić przestał i przez męczarnię kilkomiesięcznej abstynencji wyrwał się z macek ssącego go polipa. Ale on zna jeden tylko ratunek: zachlanie się aż do zupełnego skretynienia, o ile przedtem nie dobierze się do niego prokuratura. A potem jest już koniec. Wyleczony, może nawet taki łachman nieszkodliwie żyć – niczego ani dobrego, ani złego nie dokona – jest już zupełnym flakiem, chyba że jest artystą (brrr!). Wtedy może jeszcze na gruzach swej jaźni dokonać ostatniego interesującego szpryngla w nicość. Ale są artyści, którzy się niszczą twórczo, i są tacy, którzy zapijają tylko własną nicość, prócz dziwnego gatunku takich, którzy się sami jako ludzie w związku ze swoją twórczością tworzą.

37skwapliwie (daw.) – szybko, chętnie. [przypis edytorski]
38meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen (niem.) – moje prawdy nie są dla innych. [przypis edytorski]
39zankylozowany (z gr.) – zesztywniały. [przypis edytorski]
40wo cztoby to ni stało (ros.) – co by się nie działo. [przypis edytorski]
41coute que coute (fr.) – za wszelką cenę. [przypis edytorski]
42Goetel, Ferdynand (1890–1960) – pisarz i dramaturg. [przypis edytorski]
43To znaczy tak co do wina, jak i piwa. Alkoholicy urodzeni „wódczani” będą pić piwo i wino tylko w szalonych ilościach. A reszta rozpije się też powoli, podlegając jeszcze powolnym skutkom działania ubocznych składników tych napoi, prócz zatrucia samym alkoholem. Zresztą piwo i wino w 95% to tylko wstęp do „stiffdrinków”, czyli po prostu wódy. [przypis autorski]
44Przepowiedziany został przeze mnie jeszcze przed wojną w r. 1912 w pracy niestety (?) nie ogłoszonej, która weszła potem w pewnej transformacji w książkę Nowe formy w malarstwie… [przypis autorski]
46point de declenchement (fr.) – punkt początkowy, punkt odbicia. [przypis edytorski]
47narkotik – und alkoholfrei (niem.) – wolny od alkoholu i narkotyków. [przypis edytorski]
45ci-devant (fr.) – dawny, były a. z dawnych czasów (pierwotnie o szlachcie trzymającej się sposobu życia sprzed Rewolucji Francuskiej). [przypis edytorski]
48zadawalniać – dziś popr.: zadowalać. [przypis edytorski]
49konwergować – zbiegać się. [przypis edytorski]
50tonus – stałe napięcie mięśni, pozwalające utrzymać postawę. [przypis edytorski]
51perihelium – punkt na orbicie najbliższy Słońca. [przypis edytorski]
52ekscytans (z łac.) – środek pobudzający. [przypis edytorski]