Za darmo

Narkotyki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Co do wydajności pracy w stanie alkoholizacji, to stanowczo na razie będzie ona większa. Ale alkohol daleko bardziej zużywa ośrodki nerwowe niż nikotyna i reakcja następująca po takim zużyciu będzie tak wielka, że na dalszy dystans nie opłaca się bezwzględnie. Jest mnóstwo innych środków, które mogą w nagłej potrzebie wykonania w danym, krótkim czasie gwałtownej i wymagającej ciężkiego umysłowego czy nawet fizycznego wysiłku pracy zastąpić zupełnie zabójczy, przeźroczysty płyn, nie wywołując następnie ochlapnięcia53 zmęczonych centrów, a nade wszystko nie wytwarzając przyzwyczajenia: kola (szczególniej przy kombinacji wysiłku fizycznego z umysłowym), strychnina, a nade wszystko glicerofosfat czy fosfit. Wszystkie te środki wypróbował autor osobiście ze znakomitym skutkiem. Są one nieszkodliwie dopingujące, a preparaty fosforowe odżywiają po prostu odfosforzone pracą gangliony54, nie wywołując żadnego podniecenia. Oczywiście używanie ich stałe musiałoby też doprowadzić do skutków ujemnych – niemożności wysiłku bez podniety zewnętrznej. Mowa jest tu o wypadkach nagłych, z których wybrnąć trzeba z minimalną szkodą dla organizmu. Poleca się też wymienione specyfiki dla ludzi odzwyczajających się od palenia i picia. Praca „pod alkoholem” jest gospodarką rabunkową na krótki czas – a występująca potem niezdolność wysiłku bez podniety zewnętrznej mści się w sposób potworny i wplątuje nieszczęsnego pracownika, chcącego oszukać najistotniejsze prawo funkcjonowania jego maszyny, w to błędne koło, z którego nie ma już innego wyjścia, jak zachlanie się na śmierć lub, co gorzej, do obłędu. Stany obłędowe, tak podobno przykre w rozwiniętej formie, można obserwować w elegancko wykonanym, miniaturowym wydaniu w stanie lekkiej choćby „glątewki” po małej, rozkosznej „popojce”. Drżenie całego ciała, które nie wiadomo, czy kończy się na ciele – są to raczej drgawki duszy, nie mogącej pozbierać do kupy zdyslokowanych części, niemożność mówienia – jakieś miamlanie bez związku, którego człowiek wstydzi się, łypiąc dookoła bolesnym wzrokiem, jakby szukał ratunku w nieczułym dookolnym świecie. Nieokreślony lęk przed jakimiś potwornymi klęskami, które zdają się czaić zza każdego węgła (koniecznie węgła – coś jest demonicznego w węgle domu – nieprawda?) i który wywołuje to specyficzne oglądanie się na boki i za siebie i błędny wyraz bezradnego zakłopotania. Niepokój wywołujący nieskoordynowane ruchy – to charakterystyczne rzucanie się gdzieś przed siebie i oklapywanie natychmiastowe w tym poczuciu, że nie ma ratunku znikąd, chyba w nowej dawce alkoholu lub w środkach uspakajających, które przecie dłużej używane (nawet najniewinniejsze: waleriana, bromural itp.) wywołują stałe ogłupienie, a w razie przestania ich zażywania – niepokój i bezsenność, na które już może nie być ratunku, chyba leczenie zakładowe, na które nie każdy pozwolić sobie może. Na podstawie wyżej opisanych objawów widać już ten stan, w którym znalazłby się alkoholik, gdyby pić przestał – widać oczywiście w niesłychanym pomniejszeniu. Zgroza przejmuje, gdy się widzi alkoholika zalewającego systematycznie ten potęgujący się z każdą chwilą stan rzeczy, żyjącego ciągle jakby nad otchłanią najstraszliwszych stanów ducha, pokrytych cienką warstewką nikłego oparu alkoholowych złudzeń. Ale specyficzna lekkomyślność, którą wywołuje dłuższe używanie alkoholu, nie pozwala mu widzieć tej sieci lepkiej, koło której krąży beztrosko, jak tęczowa muszka w ciepłych promieniach sierpniowego (koniecznie sierpniowego – inaczej ani rusz) słońca i w którą musi czy prędzej czy później wlecieć, by do końca życia czasem miotać się bezsilnie w jej pozornie lekkich, a w istocie mocniejszych od stalowych lin zwojach. Najstraszniejsze jest w nikotynie i alkoholu to nieznaczne, podstępne okrążanie ofiary, która złudzona dłuższy czas trwającym okresem pozornej swobody cieszy się nowymi wrażeniami i pozorami siły, nie zwracając uwagi na charakterystyczne ostrzegawcze objawy „glątwowe”, nie czując, że koło zacieśnia się i że bezmierne horyzonty, które pozornie otwiera trucizna, zwężają się w czarną, cuchnącą norę, w której czatuje obłęd i rozkład. A potem nagle przychodzi świadomość grozy położenia, kiedy przeważnie jest już za późno. I mamy te tysiące czy miliony ludzi, którzy tylko „dożywają” życia do końca, nie wierząc w istocie w jego sens i sens własnej pracy i złudnych zamiarów poprawy. Społeczeństwo, w którym panuje ta psychoza tymczasowości, udzielająca się ludziom nawet nie zatrutym żadnymi jadami, nie ma przed sobą przyszłości. Wychowane w atmosferze takiej nawet zdrowe osobniki przejmują się nią i stają się niezdolne do życia.

Trudno jest przestać pić zupełnie ludziom używającym alkoholu stale, w małych dawkach, ale jeszcze trudniej tym tzw. „Quartalsaüfer55”, pijakom okresowym, na których co pewien czas nachodzi konieczna potrzeba zachlania się na śmierć – tak zwanego po rosyjsku „zapoja”. Jestem za przestawaniem gwałtownym, bezapelacyjnym. Wszelkie te stopniowe odzwyczajania się są tylko okłamywaniem siebie przez nieszczęśników nie mających siły na bezwzględne postawienie kwestii. Łatwiej jest wykonać postanowienie takie alkoholikowi chronicznemu. Periodyczny powinien na czas ataku skumulować na początku walki wszystkie środki odżywcze (fosfity) i nawet lekko uspakajające (waleriana, bromural itp.) – cel opłaci te małe nadużycia. Ale nade wszystko, o ile pali, powinien jednocześnie absolutnie przestać palić. Objawy abstynencji przy wyrzeczeniu się nikotyny znakomicie pomagają przeciw jej nierównie potężniejszemu koledze, stwarzając przy tym dodatkowy motorek dla wytwarzania woli. W ogóle wszelkie programowe przemiany wewnętrzne i zewnętrzne u ludzi palących i pijących powinny zaczynać się od wyrzeczenia się tych dwóch najszkodliwszych, bo najpowszechniejszych i najbardziej nieznacznie opanowujących narkotyków. Na zupełne poddanie się kokainie czy morfinie może sobie pozwolić tylko najwyższa arystokracja wśród degeneratów. Są to poniekąd ludzie i tak, i tak zgubieni. Oczywiście walka z tymi specyfikami musi być tak samo bezwzględna jak z tytoniem i alkoholem, ponieważ mogłyby one przy dalszej degeneracji ludzkości zdemokratyzować się i stać się przedmiotem takiego codziennego użytku, jak „papierosik”, i „wódeczka”, te dwa pozorne niewiniątka, kryjące pod maskami przyjemnych dziewczynek zgniłe mordy najbardziej zakazanych prostytutek. Ale trochę śmieszny jest dla mnie ten wszechświatowy hałas, jaki się wytwarza dookoła arystokratycznych „białych obłędów” wobec mnożących się bez końca (szczególniej u nas, zdaje się) sklepów o zachęcających wystawach, w których zupełnie bezkarnie sprzedaje się dwie najpotworniejsze trucizny, doprowadzające do ruiny nie tylko garstkę ginących niedorodków, ale ogół społeczeństwa i jego najcenniejsze jądro, z którego ma wykwitnąć Nowe Życie. Walka, którą tu rozpoczynam, opierając się na własnych, smutnych doświadczeniach, z nadzieją osobistej poprawy i poprawy tych, którzy mnie wysłuchają, może być tylko wtedy skuteczna, o ile weźmie się do niej jakaś potężna organizacja i jeśli poprze ją państwo zamiast opierać większą część swych dochodów na powolnym truciu swych obywateli. Może pod wpływem słów tych paru cennych skądinąd palaczy i pijaków przestanie palić i pić do końca życia, ale wychowanie następnych zdrowych pokoleń będzie możliwe jedynie przy przeprowadzeniu bezwzględnej prohibicji tytoniowo-alkoholowej. I have spoken56. Jeszcze jedno: pijak przestający pić nie powinien stanowczo pozwolić sobie nawet na tzw. „kieliszeczek winka” ani na „małe piwko” lub „porterek”. Koniec – szlus. Sam piekielnie lubię piwo tylko dla jego smaku, ale zaznaczam, że raz szklanka porteru była przyczyną upadku autora po czternastomiesięcznej zupełnej abstynencji. Tylko prawdziwy tytan woli może sobie pozwolić na smakowe przyjemnostki na tle napojów wyskokowych. Jest to pochyłość, po której można zjechać łatwo na samo „dno nędzy”, mając już w tym kierunku pewne predyspozycje, dlatego że każdy łyk nie tylko rozsmakowuje do dalszych (nawet przy wstręcie do samego smaku wódy, jak to jest np. u autora), ale świadomość niestety staje się coraz mniejsza: następuje odhamowanie, specyficzny nastrój „ostatniego razu”, tak przyjemny dla schizoidów, którzy lubią żyć w zawieszeniu między zamiarem a wykonaniem, między wstrętem a pożądaniem, na samej granicy spełnienia się najistotniejszych pragnień. Co innego te „pyknisie” – ale i tym to dobrze nie zrobi. Á propos: pewien krytyk mojej powieści narzekał na zbyt wielką ilość terminów psychiatrycznych, których używam. Otóż myślałem, że zdołam go (i innych też) zainteresować rzeczami, których nie znają, a poznać by powinni. Jest dla mnie skandalem, że dotąd wspaniałe, epokowe dzieło Kretschmera Kórperbau und Charakter nie zostało, jak i wiele innych cennych książek, przetłumaczone na polski język. Rosjanie mają natychmiast wszystko, co jest wartościowym na świecie, w swoim własnym języku. Jest to coś, co doprowadzić może do ostatniej cholery, jeśli ktoś powinien coś wiedzieć, a jest ostatnim nieukiem, jak większość naszej inte- i pseudointeligencji.

 

Otóż mały wykład teorii Kretschmera na zakończenie. (Uwaga: niektórzy zarzucają jej, że nie obejmuje wszystkich typów, że jest niedokładna itp., i odrzucają ją zupełnie. Jest to pierwszy krok na drodze do klasyfikacji i gdyby zawsze wszyscy byli tak wymagający, to by ludzkość nie zrobiła ani kroku naprzód. Ale nasi inteligenci są bardzo wymagający, tylko nie od siebie. Uczcie się, a potem gadajcie, ile chcecie. Za mądre artykuły, za mądre sztuki, za mądre powieści. Wszystko dla nich za mądre, bo nie chcą się niczego nauczyć, psie-krwie. Weźcie pod uwagę ilość popularyzujących dzieł w Niemczech. Tam byle robociarz wie więcej od naszego niejednego filaru krytyki. A tym ciągłym obniżaniem poziomu do gustów przeciętnej publiczności danego okresu wychowujecie pokolenia kretynów, dla których i Dzikuska będzie za mądra. Co się dzieje z naszą literaturą i teatrem – to skandal. Ja nie przedstawiam siebie bynajmniej za ostateczny ideał mędrca, ale mogę powiedzieć, że zrobiłem nieomal wszystko, aby się na możliwie najwyższym poziomie umysłowym utrzymać. A tego nie mogą powiedzieć niektóre tzw. „filary”. Możliwe, że moja filozofia okaże się w pewnych punktach błędna. Rzeczowa krytyka to wyjaśni. Ale nawet w błędnych rozwiązaniach zagadnień ludzi piszących choćby tylko z pewnym zrozumieniem istoty zasadniczych problemów filozofii mogą znaleźć się możliwości prawdziwych odkryć dla innych, którzy potrafią znaleźć wyjście z zaznaczonych przez tamtych trudności.)

Otóż tezy Kretschmera są następujące: ludzkość dzieli się zasadniczo na dwa typy, których psychika jest ściśle związana z budową ciała. Każdy typ ma swoje dwa nieomal przeciwne bieguny. To na razie dla ogólnikowej klasyfikacji zupełnie wystarczy. (Druga teza Kretschmera jest następująca: szpital wariatów uważa on za szkło powiększające, przez które patrzeć można na społeczeństwo normalnych ludzi, widząc tam wszystkie typy ludzkie rozwinięte w ich ostatecznych możliwościach, aż do zupełnej karykatury.) A więc są: astenicy – długa, łodygowata szyja, profil trójkątny, pierś zapadnięta, duże kończyny, grube kości i wiązania, budowa szczupła. Typ psychiczny – schizoid; w ostatecznym rozwoju – schizofrenia: rozszczepienie jaźni – oddzielenie się od życia; rozdwojenie; przeciwne pragnienia. Fanatyzm, formalizm. Typy biegunowe: przeczulenie i obojętność. Artyści, twórcy religii, ludzie niezadowoleni, nienasyceni, metafizycy, wielka różnorodność. Krótkie spięcia. Nagłe zmiany nastrojów. Bezwzględność. Zamknięcie w sobie. Brak silnych uczuć.

Pyknicy: krótkie szyje, głowa nisko osadzona w kierunku piersi, grubi, tędzy, cienkie przeguby, małe kończyny, profile dobrze wyrobione. Typ psychiczny – cykloid; w ostatecznym rozwoju – cyklotemia57: psychoza cyrkularna od manii do melancholii i na powrót. Biznesmani, organizatorzy, ludzie dążący do kompromisów, pogodzenia sprzeczności. Pogoda ducha. Stosunek do życia otwarty. „Dusza na razpaszku” itp. Bieguny: maniak podniecony i melancholik. Usposobienie długofaliste – zmienność łagodna o długich okresach. Wielkie radości i wielkie smutki. Uczuciowość. Do tego dochodzą jeszcze typy: atletyczny i dysplastyczny i kombinacje ich z poprzednimi.

Może niezupełnie dokładnie streszczam. Raz czytałem tę książkę, ale będę czytał jeszcze. Książka ta daje zupełnie nowe ustosunkowanie się do siebie i do drugich. Powinna być czytana absolutnie przez wszystkich. Może tylko jedynie muzycy, jako tacy, mogą z niej nic nie skorzystać, ale w życiu i im się przydać może.

Kokaina

Zdaje się, że chyba jednym z najgorszych świństw spomiędzy tzw. „białych obłędów”58, czyli narkotyków „wyższego rzędu”, jest kokaina. Nie będę opisywał tu przyjemnych skutków tego jadu, ponieważ opis takowych znajdzie czytelnik niestety w powieści mojej pod tytułem Pożegnanie jesieni, która doczekała się z tego powodu krytyki aż w „Wiadomościach Farmaceutycznych”, czym nie każdy, „młody” do tego, autor poszczycić się może. Niech nikt nie myśli, że lekceważę tu ten dział wiedzy – sam w dzieciństwie, kiedy zajmowałem się chemią, marzyłem o zawodzie aptekarskim i dotąd jeszcze pozostała we mnie utajona sympatia do przedstawicieli tego fachu. Ale tym niemniej jest w tym jakaś odrobina niezupełnie „tak znowu” analitycznie zrozumiałego humoru. Otóż w artykule drukowanym w wyżej wspomnianym organie pod tytułem Rośliny prorocze i nowy narkotyk roślinny, peyotl59 profesor farmakognozji60 Uniwersytetu Wileńskiego, dr Muszyński, w te odezwał się słowa: „Miast61 opisywać własnymi słowami działanie kokainy, pozwolę sobie zacytować wyjątki z jednej z najnowszych powieści polskich Stanisława Witkiewicza (czemu bez Ignacego? Poza tym muszę dodać, że w innym języku jak w polskim powieści nie pisałem) pod tytułem Pożegnanie jesieni – 1927. Nie jestem krytykiem literackim (chwała Bogu!) i nie mogę opiniować o wartości tego utworu, jeśli jednak chodzi (komu?) o moje wrażenia osobiste, to nazwałbym ją powieścią plugawą. Nie wspomniałbym również o niej, by nie wzbudzać niezdrowej ciekawości, gdyby nie to, że jest to jedyna znana mi powieść polska, w której odmalowane są z niezwykłą precyzją wrażenia kokainomana. Oto treść jednego z rozdziałów tej powieści: Atanazy Bazakbal bierze udział w orgii kokainowej, poprzedzonej orgią alkoholową, u swego przyjaciela hr. Łohoyskiego i przeżywa takie wrażenia…” Tu następuje trzydziestoczterowierszowy dosłowny cytat z mojej powieści. (Nawiasy w cytacie z prof. Muszyńskiego są moje.) Czemu prof. Muszyński nie zacytował jakiej powieści „zagranicznej”, chociażby we własnym swym przekładzie – nie wiem. W każdym razie decyduje się nawet obudzić „niezdrową ciekawość” w czytelniku za cenę możności zacytowania mojego opisu wizji świata początkującego kokainisty. Gwarantuje to chyba dobroć tego opisu. Nie jestem farmakologiem i fizjologiem, ale zgadzam się z opinią prof. Muszyńskiego – opis jest dobry. Jeśli nie krępował się żadnymi względami w odesłaniu czytelników do mojej powieści prof. Muszyński, mogę nie krępować się i ja sam, tym bardziej że po opisie „sztucznego raju” tam zamieszczonym następuje dokładny wykaz złych skutków przebywania w tym raju, o którym to ustępie prof. Muszyński zapomniał, a który może odstraszyć niejednego od próbowania otwarcia złudnych sezamów „białego obłędu”. Przepraszam, że babrzę się tak długo w tym problemie, ale nie wiem, czemu fakt skrytykowania przez prof. Muszyńskiego mojej powieści (niestety niezmiernie mało tego było) jest dla mnie przedmiotem dzikiej wprost rozkoszy.

A więc muszę jeszcze dodać, że początkowe wrażenia od kokainy są złudne i że następnie nie wypełnia ona tych obietnic, które robi. Możliwe, że jak twierdzą niektórzy, długie używanie jej, które w 95% kończy się paskudnymi męczącymi wizjami, zupełną ruiną, obłędem i samobójstwem, daje coś innego. Jednak nie życzę nikomu probować tego procederu na podstawie skutków nałogowego kokainizmu, które obserwowałem na paru moich znajomych. Zażyć na próbę może człowiek wyjątkowo odporny na nałogi (do jakich, wbrew opinii, muszę zaliczyć siebie samego), i to człowiek, któremu to coś dać może w innych wymiarach, artystycznych np. Ale probowanie tego niebezpiecznego środka dla zabawy uważam za wielką lekkomyślność, a ludzi, którzy użyczają go niepowołanym i powiedziałbym „niegodnym” tej próby, mam za szaleńców. Niestety człowiek zakokainowany (jak każdy zresztą nałogowiec, przypomnijmy sobie te ohydne „gwałcenia” na „jeszcze jedną wódeczkę”, to zawzięte częstowanie się „papierosikami”) ma skłonność do podnoszenia wszystkich na poziom jego „paradis artificiel62”. I to może popełnić ktoś, który na samą myśl tę na trzeźwo wzdrygać się będzie ze wstrętu i oburzenia. A jest tak dlatego, że: 1. pewne chwile kokainowego odurzenia są rzeczywiście bardzo przyjemne i bez żadnej chęci demonicznego szkodzenia komuś można chcieć mu to wątpliwe dobro wyświadczyć i 2. kokaina paraliżuje wszelkie ośrodki hamujące, zmuszając często do czynów, które nazywają się nieobyczajnymi, a którego to terminu używa prof. Muszyński w znaczeniu „niezwykły”. Oczywiście nie dowodzi to, że ja byłem zgwałcony pod kokainą przez jakiegoś hrabiego – w ogóle nie tylko przez hrabiego, ale w ogóle, powtarzam, zgwałcony nie byłem, jako że wbrew opinii do homoseksualizmu mam wstręt nieprzezwyciężony. Ale przez dziwną intuicję opisałem tę scenę w powieści, kiedy w normalnym stanie nic w sobie homoseksualnego nie mający osobnik daje się uwieść człowiekowi o wrodzonej inwersji. Jak mi mówił potem pewien mój znajomy, znający monografię o kokainie Meyera, są tam cytowane realne wypadki tego rodzaju, o których nigdy nic nie słyszałem.

Niebezpieczeństwo kokainy polega nie tyle na przyjemnościach, których dostarcza, co na nieproporcjonalnie przykrzejszej reakcji, która po jej używaniu następuje. Twierdzę, że ludzie, którzy stają się nałogowcami, nie starają się przy następnych użyciach tej ohydnej trucizny „dostąpić” znowu ekstazy, nieosiągalnej już zresztą w pierwotnej formie, tylko chcą za jaką bądź cenę usunąć gniotącą ich „glątwę”. Kokaina ma zdolność stwarzania depresji tak realnej, że żadnym sposobem nie można sobie wytłumaczyć jej pochodzenia i przez to jej unieszkodliwić. Jeszcze przy „glątwie” alkoholowej jest to w pewnym stopniu możliwe. Można odróżnić realne nieprzyjemności, które znacznie się wtedy potęgują, od samego tła rozpaczy i pesymizmu ogólnego, który jest wynikiem ubocznych skutków nadużycia narkotyku. Z kokainą nie udaje się to rozróżnienie: jest się w samym centrum ohydy świata i istnienia w ogóle. Nic nie jest w stanie przekonać o tym nieszczęsnego „glątwiarza”, że ostatecznie w wyjątkowych tylko wypadkach życie jest jednym wielkim pasmem udręczeń. Najdrobniejsze przeciwności urastają do rozmiarów nieprzezwyciężonych zwałów niepowodzeń, małe przykrości stają się prawdziwymi nieszczęściami, a cień teraźniejszości tak zohydzonej i zdeformowanej pada na całą przeszłość, czyniąc z niej serię potwornych pomyłek i bezsensownych cierpień, myśl zaś o przyszłości w tym oświetleniu, raczej zaciemnieniu, staje się torturą nie-do-wytrzymania. Stan jest wybitnie samobójczy. Odwartościowanie rzeczy, które dotąd stanowiły jedyny cel życia, uobrzydliwienie nawet najszlachetniejszych zajęć i rozrywek, zgangrenowanie samego rdzenia istoty ludzkiej – oto zwykły kompleks wrażeń składających kokainową „glątwę”. O ile podczas trwania działania jadu, na skutek osłabienia wszelkich wrażeń ujemnych, wszystko wydaje się łatwym do spełnienia, a każde najdrobniejsze wrażenie (od sęka w ścianie począwszy do dzieł sztuki) przesycone jest jakąś niesamowitą doskonałością, którą w normalnym stanie posiadają tylko wyjątkowo udane układy artystyczne czy życiowe, o tyle potem następuje (i to często przy potęgowaniu dawek trucizny podczas tego samego okresu zatrucia) nagłe przekręcenie wszystkich wartości dodatnich na ujemne, tylko w niesłychanie wyolbrzymionej proporcji. Ten stan rzeczy narzuca się z siłą tak straszliwą, że mowy nie ma o wytłumaczeniu go sobie jako czegoś chwilowego – jest to prawdziwy światopogląd o takiej logice struktury, wskutek zaatakowania absolutnie wszystkich sfer psychiki, wszystkich uczuć i zainteresowań, że walka z tym zdaje się być czymś nadludzkim, a wobec metafizycznej wprost konsekwencji tego gmachu ohydy logicznie bezsensownym. Albo wgryźć się w ziemię, albo kropnąć nową dawkę jadu – oto dwa jedyne możliwe wyjścia. Można ominąć je kolosalną dawką bromu czy czegoś podobnego i ocknąć się w stanie dalekim od pogody ducha i radości życia, ale w każdym razie znośnym: stanie szarej codzienności – coś jakby nastrój w poczekalni jakiegoś urzędu czy stacji kolejowej: czeka się przynajmniej na coś, a to już jest wiele. Kokainowa „glątwa” wyklucza nawet oczekiwanie: zasadniczym motywem stanu tego jest chęć jak najszybszego zakończenia potwornego nonsensu, jakim jest życie. Jeśli wyobrazimy sobie teraz taki stan, spotęgowany do siły ostatecznej, przypuśćmy, po kilku miesiącach używania towarzystwa „białej wróżki”, to możemy na podstawie tych danych po jednorazowych zatruciach wyobrazić sobie w przybliżeniu, co się dzieje w duszy nałogowego kokainisty, chcącego uwolnić się od bezecnego przyzwyczajenia. Poza tym wyobrażeniem nie jestem w stanie podać żadnych danych więcej, ponieważ, jak to już wspomniałem, dwa razy tylko pozwoliłem sobie na eksperyment „dwudniówki” i nigdy bym więcej na to, jak i na jednorazowe zresztą użycie „śniegu”, sobie nie pozwolił, mimo iż muszę skonstatować, że w rysunkach robionych pod wpływem kokainy w małych, dziecinnych wprost z punktu widzenia nałogowego narkomana, dawkach – i to zawsze w kombinacji z dużymi stosunkowo dawkami alkoholu – dokonałem pewnych rzeczy, których bym w normalnym stanie nie dokonał. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę te szalone spustoszenia umysłowe, które wywołuje nałogowy kokainizm, rzecz jest niewarta po prostu funta kłaków. Chyba że ktoś uzna, że pewien charakter kreski w rysunku lub że pewna, nie dająca się inaczej dokonać deformacja twarzy ludzkiej czy harmonia barw lub układ całości jest dla niego czymś naprawdę najważniejszym, bez czego życie jego jest istotnie diabła warte. Ale myślę, że coraz mniej jest osobników, nawet między artystami, którzy by w ten sposób myśleli. Ja, który byłem do pewnego stopnia idealnie w tym kierunku predysponowanym, przezwyciężyłem ten światopogląd „artystycznego zatracenia się w życiu” i to powinno być ostrzeżeniem dla młodych ludzi, których może skusić tego gatunku „usprawiedliwianie” „białych obłędów”. Lepiej nie wykonać pewnej ilości pewnego gatunku zdeformowanych bohomazów niż zatracić to, co jest w dzisiejszym człowieku jeszcze najistotniejszego, to jest prawidłowo funkcjonujący intelekt. Bo pod tym względem kokaina jest jeszcze większą złudą niż alkohol. Nie tylko nie stwarza rzeczy nowych, ale nawet nie wywołuje nowych wartościowych połączeń elementów w istocie znanych. Przeciwnie – pod pozorami objawień przedstawia naiwnie zachwyconemu „śmiałkowi” rzeczy dawno dokonane, a nawet pogrzebane, tylko odświeżone, uszminkowane, wystrojone w skombinowane stare łachmany i fatałaszki, udające nowe, specjalnie dla nich stworzone suknie. Bo nawet strojów nowych nie jest w stanie stworzyć piekielna „fée blanche63”. Niszcząc wszelką kontrolę, nie dając żadnych naprawdę nowych stanów i ujęć metafizycznych, zmusza tylko omamionego, aby podziwiał jako cud niebywały najgłupszą i najpospolitszą rzeczywistość. Nie odmawiam tu wartości jedynej naszej rzeczywistości świata, stworzeń, przedmiotów i nas samych. Ale chodzi o wybór – są przecież jakieś kryteria wartościowania w stanie normalnym. Kokaina odejmuje możność sądu, pojmowania różnic i zmniejsza zdolność wartościowania: niszczy wszelkie kryteria. Zostajemy bezbronni i naiwni jak kretyni (nie jak dzieci) i podziwiamy kilka godzin jakąś plamkę na obrusie jako najwyższą piękność świata, aby potem być rzuconymi na pastwę najstraszliwszych zwątpień w samą esencję Istnienia i najpiękniejszego, najwznioślejszego życia. Z daleka tylko słyszymy w bezsilnej wściekłości piekielny chichot „białej wróżki”, szydzącej z nas i wabiącej nas do jeszcze dalszych orgii w jej piekielnym towarzystwie. Nie dać się temu – choćby za cenę porządnego otrucia bromem czy innym ratowniczym świństwem w tym rodzaju, nie dać się i zapomnieć na zawsze – a nade wszystko nie dać się skusić na ten pierwszy raz. Zbyt drogo to można okupić.

 
53ochlapnięcie – tu: oklapnięcie. [przypis edytorski]
54ganglion – zwój komórek nerwowych. [przypis edytorski]
55Quartalsaüfer (niem.) – pijak na co dzień zachowujący trzeźwość, co pewien czas spożywający jednak duże ilości alkoholu. [przypis edytorski]
56I have spoken (ang.) – przemówiłem. [przypis edytorski]
57cyklotemia – dziś: cyklofrenia. [przypis edytorski]
58Wyrażenie nie moje. [przypis autorski]
59Odbitka. Warszawa. Nakładem mgr farm. Fr. Heroda, redaktora „Wiadomości Farmaceutycznych”, 1928. [przypis autorski]
60farmakognozja (z gr.) – wiedza o lekach. [przypis edytorski]
61miast – dziś: zamiast. [przypis edytorski]
62paradis artificiel (fr.) – sztuczny raj. [przypis edytorski]
63fée blanche (fr.) – biała wróżka. [przypis edytorski]