Za darmo

Niewolnica, Wojowniczka, Królowa

Tekst
Z serii: O Koronie I Chwale #1
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po policzku Ceres spłynęła łza, a jej palce prześlizgiwały się ostrożnie po orężu rozłożonym na stołach na arenie ćwiczebnej. Usłyszała niosący się pośród zmierzchu śmiech i muzykę płynącą z otwartych okien pałacu. Każdy z członków królewskiego rodu za tymi wysokimi murami świętował wielkie zwycięstwa dzisiejszego dnia. Ceres poczuła się przez to samotna jak nigdy wcześniej. Zatęskniła gorąco za swymi braćmi, ojcem, swym domem, Rexusem. Żałowała matki, której nigdy nie miała.

Ceres zatrzymała się i przysłuchiwała się wiatrowi szemrzącemu w koronach drzew. Zadarła głowę i zobaczyła nad sobą kilka mrugających gwiazd. Wciągnęła w płuca świeże powietrze i nozdrza wypełniła jej woń róż i lilii. Panująca wokoło cisza była miłym ukojeniem po ryczącej ciżbie na Stade. Nawet gdyby zaproszono ją na ucztę, nie przyjęłaby zaproszenia. Nie miała najmniejszej ochoty przebywać z tymi nadętymi możnowładcami, gratulującymi sobie wzajemnie walki, którą wygrali Thanos i ona.

Thanos. Coś ścisnęło ją wewnątrz na myśl o tym, że nawet nie przyszedł zobaczyć się z nią po Jatkach. Nie podziękował. Nie pochwalił za dobrze wykonaną pracę. Ceres przypomniała jednak sama sobie, że nie potrzebowała jego aprobaty ani pochwał. Nie potrzebowała nikogo.

Zła na siebie za to, że pozwoliła sobie na ten niedorzeczny smutek, otarła łzy, wzięła do ręki włócznię i wyszła na środek areny ćwiczebnej.

Uniosła włócznię nad głową i zaczęła nią kręcić, aż dał się słyszeć świst. Wtedy cisnęła nią w kukłę. Broń utkwiła w samym środku najmniejszego koła. Ceres uśmiechnęła się.

Czując się już lepiej, podeszła znów do stołu i wybrała miecz – taki, który przypominał jej jej własny. Jego klinga była cienka i długa, a rękojeść wykonana z brązu i złota.

Rzuciła się w przód, udając, że atakuje Luciousa – tchórza. Władała mieczem z wielką wprawą, a swą uwagę i gniew skierowała na wyimaginowanego wroga.

Poruszaj się lekko. Podskoczyła. Atakuj i broń się. Rzuciła się w przód. Bądź wartka jak woda, silna jak góra. Jej nauczyciele w pałacu tłukli jej to do głowy. I to ćwiczyła przez wiele godzin, miesięcy, lat.

- Sądziłem, że po dzisiaj otulisz się pledem i uśniesz jak kamień.

Ceres obróciła się, zaskoczona, i dostrzegła wyłaniającego się zza wierzby uśmiechniętego Thanosa.

Opuściła miecz i zwróciła się ku niemu. Policzki zapłonęły jej z zakłopotania. Spostrzegła, że ma na sobie luźną lnianą koszulę rozchyloną na piersi, a jego twarz okalają ciemne pukle. Spróbowała go nienawidzić.

Jakimś cudem jednak jej serce uradowało się na jego widok.

- Mogłabym rzec to samo o tobie – odparła, unosząc brew z nadzieją, że Thanos nie zauważy, że serce tłucze jej się w piersi jak oszalałe.

- Taki miałem zamiar – lecz usłyszałem, że ktoś ćwiczy się na arenie pod oknami mej komnaty.

Podniosła wzrok na wieżę, na balkon z otwartymi drzwiami, na którym tańczyły poruszane wiatrem czerwone kotary.

- Wybaczcie, że przeze mnie nie mogłeś zasnąć, panie – powiedziała, przenosząc wzrok na powrót na niego.

- Proszę, mów mi Thanos – rzekł, kłaniając się jej i podtrzymując kontakt wzrokowy.

Uśmiechnął się i dał krok w jej stronę.

- Tak naprawdę wcale mi nie przeszkodziłaś. Wyszedłem z uczty najszybciej, jak tylko mogłem i szukałem cię. Spostrzegłem cię z mego balkonu – powiedział.

- Dlaczego mnie szukałeś? – zapytała, starając się ignorować podniecenie, które buzowało w jej żyłach.

- Pragnąłem podziękować ci za dzisiaj – odrzekł.

Patrzyła w niego w osłupieniu przez chwilę, próbując przywołać gniew, który w niej wzbudził, a który szybko gdzieś znikał.

- Jesteś niezwykle zręczna – powiedział. – Zostałaś dobrze przeszkolona.

Nie zamierzała przyznawać się, że przebierała się za chłopca i ćwiczyła się z mistrzami boju w pałacu. Mógłby donieść na nią. I zrobiłby to, czyż nie? Może i byli sojusznikami na arenie, lecz w rzeczywistości byli wrogami.

- Mój ojciec był miecznikiem – powiedziała z nadzieją, że nie będzie wypytywał więcej o jej szkolenie.

Thanos skinął głową.

- A gdzie teraz jest? – zapytał.

Ceres spuściła wzrok. Myśl o tym, że ojciec znajduje się setki mil stąd bardzo jej ciążyła.

- Wyruszył, by pracować w innym miejscu – odrzekła szeptem.

- Przykro mi to słyszeć, Ceres – powiedział Thanos, podchodząc jeszcze bliżej.

Wolała, by trzymał się z daleka. Kiedy stał tak blisko niej, trudno było jej widzieć w nim wroga i gardzić nim.

- A twoja matka? – zapytał, przypatrując się jej uważnie.

- Próbowała sprzedać mnie w niewolę – przyznała Ceres, uznając, że może wyjawić mu prawdę o matce.

Thanos kiwnął głową i zacisnął usta.

- Przykro mi – powiedział.

Poirytowało ją to, co rzekł. Był księciem. Po części ponosił winę za to, że jej ojcu nie płacono wystarczająco dużo w pałacu i musiał nająć się w innym miejscu.

- Jak twe rany? – zapytała, podchodząc do stołu i kładąc na nim miecz, chcąc skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory.

- Zagoją się – rzekł, idąc za nią.

Thanos stanął obok Ceres, skrzyżował ręce na piersi i przez chwilę przyglądał się bacznie jej twarzy.

- Jak tego dokonałaś? – zapytał.

- Czego? – odparła Ceres.

- Dzisiaj, na arenie. Wpierw rzuciłaś mi tarczę. Nigdy nie słyszałem o wilczarzu, ani o żadnym zwierzu, który potrafiłby pluć ogniem.

Ceres wzruszyła ramionami.

- Słyszałam o wilczarzach od mego ojca – skłamała.

- A później mój miecz… utkwił w czaszce wilczarza – powiedział, mrużąc oczy. – a ty uniosłaś dłoń i broń wpadła w moją rękę z taką siłą…

- Nic podobnego! – przerwała mu Ceres, cofając się. Lękała się, że poznał jej tajemnicę.

Spojrzał na nią życzliwie i przechylił głowę na bok.

- Twierdzisz, że sobie to wyimaginowałem? – zapytał.

Ceres zamarła. Czy próbował ją podejść? Musiała uważnie dobierać słowa albo wtrącą ją do lochu za nazwanie Thanosa łgarzem.

- Nie wiem, o czym mówisz – powiedziała.

Jego brwi zbiegły się i otworzył usta, jak gdyby chcąc coś rzec, lecz miast tego dał krok w jej stronę, położył dłoń na jej ramieniu i przesunął nią w dół jej ręki.

Ceres przeszedł rozkoszny dreszcz i poczuła wzgardę do swego ciała za to, że dopuściło się takiej zdrady.

- To nie ma znaczenia – rzekł. – I tak ci dziękuję. Twój dobór oręża pozwolił mi zwyciężyć.

- Owszem, twe piękne włosy najpewniej nadpaliłyby się, gdybym nie rzuciła ci tarczy – powiedziała ze złośliwym uśmieszkiem, próbując potraktować jego słowa lekko.

- Uważasz, że mam piękne włosy? – zapytał.

Na chwilę zaparło jej dech. Nie mogła pojąć, jakim sposobem pozwoliła, by tak nonszalancka uwaga dobyła się z jej ust.

- Nie – odparła dosyć szorstko, krzyżując ręce na piersi.

Usta mu drgnęły.

- Cóż, zatem ja nie uważam, że masz piękne oczy – powiedział.

- A zatem sytuacja jest jasna.

Thanos skinął głową, a Ceres podeszła do wierzby.

- Robi się późno – rzekła.

- Może mógłbym odprowadzić cię do domu? – zapytał, idąc znów za nią.

Ceres spuściła wzrok i potrząsnęła głową.

- A może nie masz gdzie zamieszkać? – zapytał niemal szeptem.

Czy powinna wyjawić mu prawdę? Wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, noce będzie musiała spędzać pod gołym niebem.

- Tak – powiedziała.

- Nie ma dla ciebie miejsca za murami zamku, lecz przy tej ścieżce nieopodal studni stoi pusta letnia chata. Możesz tam zamieszkać.

Thanos wskazał palcem ku niewielkiej chatce osłoniętej drzewami i porośniętej bluszczem.

- Będę niezwykle wdzięczna – odrzekła.

Ujął jej ramię i już miał ją tam poprowadzić, gdy nagle zza krzaków wyszła jakaś dziewczyna. Była prześliczna, pomyślała Ceres, miała jasne włosy i brązowe oczy, skórę gładką jak jedwab i krwistoczerwone usta. Odziana była w białą jedwabną szatę, a gdy podmuch wiatru prześlizgnął się po twarzy Ceres, zauważyła, że pachnie różami.

Czując się nieco niezręcznie, Ceres wyrwała rękę Thanosowi.

- Witaj, Stephanio – powiedział Thanos, a Ceres wyczuła w jego głosie lekką irytację.

Stephania uśmiechnęła się do Thanosa, lecz gdy jej oczy napotkały Ceres, nachmurzyła się.

- A kogóż my tu mamy? – zapytała Stephania.

- To Ceres, mój orężnik – odpowiedział Thanos.

- Dokąd się wybierałeś ze swym orężnikiem? – spytała.

- Nie powinno ci to zaprzątać głowy – odrzekł.

- Król Claudius z pewnością uraduje się, gdy usłyszy, że spotykasz się późną nocą ze swym orężnikiem, który jest kobietą, i prowadzisz ją nie wiadomo dokąd – powiedziała Stephania.

- Z pewnością uraduje się także, gdy dowie się, że błąkasz się dokoła pałacu późną nocą w nocnej bieliźnie bez towarzystwa swych służek – odciął się Thanos.

Stephania uniosła dumnie głowę, obróciła się na pięcie i zniknęła na brukowanej ścieżce prowadzącej do pałacu.

- Nie zważaj na nią – powiedział Thanos. – Jest zła, gdyż nie chciałem jej poślubić.

- To ona? – zapytała Ceres.

Nie odpowiedział na jej pytanie, a jedynie wysunął łokieć, by mogła go ująć.

- Być może ma rację. Może to niestosowne – rzekła Ceres.

- Nic podobnego – powiedział, po czym uśmiechnął się przebiegle i dokończył: – Chyba że zamierzałaś sprawić, by tak było.

- Oczywiście, że nie – odparła oburzona, a policzki oblał jej rumieniec.

Ujęła go pod ramię, by dowieść swego i poirytowało ją, że spodobało jej się to. Natychmiast umocniła się w postanowieniu, by za żadne skarby świata nie dopuścić czarującego księcia w pobliże swego serca.

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dowódca Akila stał na pagórku, z którego rozciągał się widok na Cumorlę, stolicę Haylonu, położoną na odległej wyspie Morza Mazeroniańskiego, i radował się, patrząc, jak posąg króla Claudiusa przewraca się. Wciągnął powietrze w płuca i przepełniło go przyjemne poczucie sprawiedliwości, gdy dym z płonącego zamku królewskiego uniósł się ku lazurowemu niebu nad wyspą.

Sprawiedliwość, pomyślał Akila. Dziś wreszcie sprawiedliwości stało się zadość. Każdy krewniak króla został zamknięty w murach tej okropnej budowli o siedmiu wieżach, która teraz płonęła.

Wiatr uderzał w jego zbroję, gdy mężczyzna przypatrywał się tysiącom mężów na zboczu. Czerwone chorągwie rewolucjonistów łopotały na wietrze. Nim nastanie zmierzch, poprowadzi ich ku bitwie, która ich wyzwoli – wreszcie, po latach opresji. Jego serce wezbrało dumą.

Lud Haylon cierpiał dostatecznie długo pod jarzmem kolejnych tyranów. Płacił niedorzecznie wysokie podatki, posyłał do Delos swych najlepszych wojowników i kłaniał się dziesięciu tysiącom imperialnych żołnierzy, od których za dnia i nocą roiło się na drogach. Akila całe swe życie patrzył, jak hańbią kobiety i ich córki, jak chłoszczą i pojmują dzieci. Młodych zmuszano do robót na polach należących do króla, z których powracali z sińcami i rezygnacją w oczach. Akila wiedział, że już dawno powinni byli zawalczyć o swą wolność, o własne życie.

Nadszedł posłaniec.

- Zachodnia Cumorla została zabezpieczona, panie – powiedział.

- A żołnierze imperialni? – zapytał Akila.

- Uciekają na wschód.

- Ilu cywili straciło życie?

- Jak do tej pory trzy setki.

Akila zacisnął dłonie w pięści. To mniej, niż się spodziewał, lecz każde stracone życie ciążyło mu na sumieniu. Oznaczało kolejnego syna czy córkę, matkę, brata, siostrę, ojca, zarżniętych podczas obrony wolności tych ziem.

Odesłał posłańca i skinął ku swojemu porucznikowi, by wezwał ostatnią część jego oddziałów. Uwiężą najeźdźców przy zachodnim przejściu i potraktują z równą uprzejmością, co oni traktowali ich. Niewiele po nich po tym zostanie i ta myśl uradowała Akilę.

Mężczyzna pogonił kopniakiem swego konia, prowadząc generała i swych ludzi do boju. Zjechał ze zbocza i przejechawszy przez północną bramę miasta galopował przez wąskie uliczki, mijając zamknięte karczmy i zaryglowane pracownie. Mijał kryjące się w ciemnych zakątkach rodziny, dzieci, które przypadły twarzami do ziemi i rozpędzone konie bez jeźdźców. Jego oddziały podążyły za nim za mury grodu i skryły się w rowach, czekając na tysiące imperialnych żołnierzy, którzy niebawem będą uciekać przez bramę i próbować zbiec ku portowi.

Ani jeden nie może się stąd wydostać, rzekł Akila tego ranka, rozkazując setkom swych ludzi trzymać wartę w porcie. Już jeden uciekinier mógł donieść do Delos o tym, co się tu stało – a wtedy król pośle na Haylon dziesiątki tysięcy imperialnych żołnierzy.

Mijały kolejne minuty, czekali już niemal godzinę. Nastał zmierzch.

Wtem pierwszy żołnierz wyjechał na koniu z imperialnym sztandarem w dłoni, jak spostrzegł Akila.

- Niech żyje król Claudius! – wrzasnął mężczyzna.

Trzy płonące strzały utkwiły w jego piersi.

Żołnierz osunął się z konia do płynącego pod mostem kanału.

Za nim wyłoniło się trzech kolejnych żołnierzy, których także uśmiercono, gdy przejeżdżali przez bramę.

Żołnierze jeden za drugim zaczęli wysypywać się zza murów grodu i rozpoczęła się krwawa bitwa.

Akila jechał na przedzie, krzycząc szaleńczo w zapadającym mroku. Jego ludzie tracili życie za wolność – wolność, której nigdy nie doświadczą, lecz ich dzieci być może tak.

Akila zgromadził swych najbardziej bezwzględnych wojów i wjechał z nimi do grodu, rozglądając się uważnie na boki, wypatrując wroga. Tętent kopyt ich wierzchowców dudnił mu w uszach. Poprowadził grupę trzystu przez południowe przejście, i jadąc dalej rozdzielił ich na cztery grupy po pięćdziesięciu mężów. Każda z nich miała szukać imperialnych żołnierzy w innej części grodu.

Akila prowadził swych ludzi z pochodniami i mieczami w dłoniach krętymi drogami, zatrzymując się przy każdej chacie i szukając wszędzie wroga, lecz nikogo nie znaleźli. Niemal pod koniec poszukiwań natknęli się na stajnię położoną za posiadłością najwyższego kapłana. Akila pomyślał, że to doskonałe miejsce na kryjówkę imperialnych żołnierzy.

Już miał rozkazać swym ludziom, by przeszukali stajnię, gdy najwyższy kapłan wyszedł ze swego domostwa.

- Czy przejeżdżali tędy jacyś imperialni żołnierze? – zapytał Akila, zsiadając ze swego rumaka.

- Nie – odparł kapłan, składając pobożnie dłonie przed sobą.

Akila dostrzegł jednak w jego oczach coś niepokojącego, co kazało mu sądzić, że mężczyzna kłamie.

- Przeszukać stajnię – rozkazał Akila żołnierzom, którzy natychmiast ruszyli ku budynkowi i weszli do środka.

W stajni rozległ się nagły rumor i gdy Akila zwrócił się w jego stronę, kapłan puścił się biegiem drogą. Dowódca ruszył za nim, lecz gdy wybiegł na drogę, zobaczył, że kapłan galopuje na wierzchowcu w stronę południowego przejścia.

Akila gwizdnął, a gdy jego koń przebiegał obok niego, wskoczył na jego grzbiet i ruszył za zbiegiem. Kapłan wyjechał za mury grodu, a Akila deptał mu po piętach, lecz nie potrafił się z nim zrównać.

Kierując się na wschód, Akila bezlitośnie poganiał swego konia, nie spuszczając oka z uciekiniera. Jechał obok drzew palmowych i przeskakiwał ogrodzenia, pędził po ziemiach porośniętych trawą i piaskowych wydmach. Podążył za kapłanem w dół stromego zbocza i jego oczom ukazał się zbudowany naprędce port, skryty pod kopułą drzew. Żaden z jego ludzi nie pełnił przy nim straży, gdyż żaden z nich nie wiedział o jego istnieniu.

Ku swemu przerażeniu Akila zobaczył, że siedzący w niewielkiej łodzi kapłan odpycha się od brzegu, a czerwony żagiel od razu chwyta wiatr.

Dojechawszy już prawie na brzeg, Akila próbował ocenić, czy jego rumak zdoła przeskoczyć z pomostu na łódkę. Odległość między nimi zmniejszała się z każdą sekundą. Mięśnie konia naprężyły się, lecz Akila wciąż go poganiał.

Koń skoczył z pomostu do łodzi i poślizgnął się na mokrym drewnianym pokładzie, zrzucając przy tym Akilę ze swego grzbietu.

Nieco oszołomiony po upadku dowódca wstał i dobył miecza.

Kapłan natychmiast natarł z uniesionym wysoko mieczem. Rzucił się w przód i ciął z zaciekłością człowieka, który wie, że od tego zależy jego życie.

Akila przyskoczył naprzód i pchnął mieczem w zdrajcę, rozcinając skórę na jego twarzy. Mężczyzna jęknął, wypuścił miecz z dłoni i wyciągnął sztylet, którym cisnął w Akilę. Akila przewidział jednak jego posunięcie i odbił sztylet klingą swego miecza.

Kapłan obrócił się i cisnął w Akilę koszem, a później drewnianą skrzynią. Dowódca odtrącał je na bok. Wtedy kapłan chwycił sieć i zarzucił ją tak, że zaplątała się w nią dłoń Akili, w której trzymał miecz, a następnie pociągnął ją, a Akila zatoczył się w przód.

Kapłan podniósł miecz i namierzył nim w pierś swego przeciwnika, lecz ten miał na sobie ciężką zbroję i miecz mężczyzny ześlizgnął się po niej jak po maśle, a kapłan zatoczył się w przód.

Wykorzystując tę sposobność, Akila zrzucił sieć i dźgnął kapłana.

Martwy mężczyzna osunął się na pokład.

Akila wyciągnął miecz z bezwładnego ciała i nim wetknął go do pochwy, siecią starł krew z klingi.

Nie trwoniąc ani sekundy, Akila spojrzał ku murom grodu i widząc, że czarne niebo staje się granatowe, zdał sobie sprawę z tego, że musi powrócić do swych ludzi, i to szybko. Dopłynął z powrotem do portu, podłożył ogień pod łódź i popędził co koń wyskoczy ku wschodniemu przejściu.

Gdy dotarł do grodu, niebo muśnięte było różem. Ogłoszono zwycięstwo i nad zewnętrznymi murami Cumorli załopotał nowy sztandar.

Dzwony ogłaszające wolność rozbrzmiewały w całej stolicy, a Akila jechał ulicami grodu ze swymi oddziałami. Mężczyźni, kobiety i dzieci wiwatowali na ich cześć.

Spojrzał ku północy i pomyślał o członkach swej rodziny w Delos, nadal żyjących pod jarzmem Imperium, i w głębi serca wiedział, że i ku nim nadchodzi wolność.

Gdyż w tej chwili, po raz pierwszy w dziejach, stał na wolnej ziemi w Imperium.

Rozpoczęła się rewolucja.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Ceres strwożyła się, spostrzegłszy, że ktoś idzie za nią. Przyspieszyła kroku na kamienistej białej ścieżce opromienionej porannym słońcem, biegnącej pomiędzy połaciami zielonej trawy i zdającymi się nie mieć końca rzędami kwiatów. W głowie wciąż kłębiło jej się od myśli o spotkaniu z Thanosem poprzedniej nocy. Zatrzymała się i obejrzała przez ramię, nasłuchując kroków, które była pewna, że przed chwila słyszała.

Nikogo jednak nie spostrzegła.

Zastygła w bezruchu i nasłuchiwała. Nie miała czasu na irytujące gierki. Musiała dotrzeć na pałacowe tereny ćwiczebne z orężem na wózku, nim rozpoczną się ćwiczenia, albo Thanos nie będzie miał czym walczyć.

Któż to mógł być?

Zgrzana Ceres zadarła głowę i spojrzała w niebo, a po czole spłynęła jej kropla potu. Słońce, rozżarzony płonący dysk, już prażyło i podobnie jak rośliny, które mijała, Ceres opadała z sił. Mięśnie rąk i barków zaczęły ją palić, lecz nie mogła pozwolić sobie na odpoczynek. Już była spóźniona.

Przyspieszyła, popychając wózek, a gdy za jej plecami znów rozległy się kroki, a ona obróciła się raptownie i nikogo nie zobaczyła, poirytowała się nie na żarty.

Wreszcie, gdy zbliżyła się do altany, kroki stały się głośniejsze i gdy obejrzała się znów przez ramię, tym razem spostrzegła Stefanię. Odziana była w czerwoną jedwabną suknię, a w jej złote włosy wpleciony był złoty wieniec.

To oczywiste. Wścibska królewna.

- Witaj, dziewczę od broni – powiedziała Stephania, nieznacznie marszcząc brwi.

Ceres skłoniła się i obróciła, pragnąc już odejść. Jednak nim zdołała uciec, Stephania stanęła przed nią, zagradzając wąską ścieżynę.

- Zastanawia mnie, w jaki sposób dziewczę może stoczyć się tak nisko, że zostaje orężnikiem – rzekła, uderzając się w biodro.

- Thanos najął mnie – odparła Ceres. – A teraz, jeśli raczysz wybaczyć, pani…

- Będziesz się do mnie zwracać wasza wysokość! – warknęła Stephania.

Ceres drgnęła, zaskoczona, i chciała rzec tej rozzuchwalonej dziewce, co o niej myśli, lecz miast tego nie podniosła głowy, przypominając sobie, że jest tutaj, by walczyć dla rewolucji, a nie by bronić swego honoru.

- Tak, wasza wysokość – odrzekła.

- To ważne, byś znała swe miejsce, czyż nie? – zapytała Stephania.

Obeszła Ceres dookoła wolnym krokiem, utkwiwszy w niej badawcze spojrzenie i złączywszy dłonie za plecami. Obcasy jej butów stukały o bruk.

- Obserwuję cię, odkąd się tu zjawiłaś. Zawsze będę cię obserwować. Rozumiesz? – powiedziała Stephania.

Ceres zagryzła wargi, by nie rzec czegoś lekceważącego, choć coraz trudniej było jej milczeć.

- Widzę, jak patrzysz na księcia Thanosa, lecz jesteś głupią dziewką, jeśli sądzisz, że jesteś dla niego kimś więcej niż…

- Zapewniam cię, pani… – zaczęła Ceres.

Stephania podeszła tak blisko niej, że ich nosy oddalone były od siebie o jakiś cal, po czym wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- Nie przerywaj osobie wyżej postawionej od ciebie, gdy mówi!

Ceres zacisnęła palce na rączkach wózka. Ramiona paliły ją niemiłosiernie.

- Może i książę Thanos cię najął, lecz jako jego przyszła żona, muszę zadbać o to, by zadawał się jedynie z tymi, którzy godni są jego zaufania – powiedziała Stephania.

Ceres nie potrafiła już dłużej milczeć.

- Thanos powiedział mi, że nie zamierza cię poślubić – rzekła.

Stephania wzdrygnęła się.

- Thanos jest bystrym człowiekiem, lecz nie potrafi wydawać trafnych osądów. Najpewniej nie dowiadywał się o twych przestępstwach z dni, nim cię najął.

Czy Stephania wiedziała, że zabiła handlarza i jego strażników?, przeszło przez myśl Ceres. Teraz mogła stracić pracę w pałacu i zostać ukarana, jeśli prawda wyjdzie na jaw.

- Nie popełniłam żadnych przestępstw – rzekła Ceres stanowczo.

Stephania roześmiała się.

- Dajże spokój. Każdy dokonał kiedyś czegoś, czego się wstydzi – powiedziała.

 

Stephania podniosła miecz z wózka i szturchnęła nim Ceres w nogę. Jakże Ceres pragnęła dać tej rozzuchwalonej królewnie lekcję we władaniu mieczem i pokazać jej, jak nieudolne są jej czyste, delikatne, dworskie rączki! Nie poruszyła się jednak.

- Uwierz w to, co mówię – powiedziała Stephania, przysuwając ostrze o włos od twarzy Ceres. – Jeśli popełniłaś choć najmniejsze przestępstwo, dowiem się o tym i każę wyrzucić cię z pałacu do rynsztoka.

Stephania rzuciła miecz na ziemię obok stóp Ceres. Broń upadła z brzękiem.

- Thanos jest mój, słyszysz? – rzekła Stephania. – Został mi obiecany przez króla i królową i jeśli staniesz na drodze naszym zaślubinom, własnoręcznie poderżnę ci gardło, gdy będziesz spała w mojej przyszłej letniej chacie.

Stephania trąciła Ceres ramieniem, mijając ją i kierując się ku pałacowym terenom ćwiczebnym.

*

Jak tylko przybyła na arenę ćwiczebną, Ceres natychmiast wyczuła, że coś jest nie tak. Nie chodziło o to, że Stephania patrzyła na nią wilkiem spod wierzb, choć ich rozmowa wciąż krążyła Ceres po głowie. Nie chodziło także o to, że dzień zdawał się przeobrażać w najgorętszy dzień roku, ani że Thanos jeszcze się nie ćwiczył.

Pchając wózek ku ich stołowi z orężem, podążała wzrokiem za Luciousem, który stał pośrodku areny. W jednej dłoni ściskał butelkę wina, a w drugiej miecz. Jego nowy orężnik klęczał przed nim z niepokojem na twarzy, próbując nie zrzucić jabłka, które leżało na jego głowie. Ceres spostrzegła, że orężnik ma kilka niedużych zadrapań na twarzy i jedno na szyi.

- Nie… poruszaj… się – powiedział Lucious, zamykając oczy i kierując czubek ostrza ku głowie orężnika.

Inni możnowładcy stali przyglądając się i przewracając oczyma, skrzyżowawszy ręce na piersiach.

Ceres podeszła bliżej i zauważyła na twarzy i rękach Luciousa sińce. Jedno oko miał opuchnięte i zaczerwienione. Nie przypominała sobie, by został raniony podczas wczorajszych Jatek. Czyżby później coś się wydarzyło?

Podeszła do stołu i zaczęła kłaść na nim oręż, by był gotowy, gdy zjawi się Thanos. Rozłożyła miecze, sztylety, trójząb, bicz.

Kątem oka dostrzegła, jak Lucious zatacza się, wywołując u kilku innych możnowładców i orężników wybuch śmiechu.

Lucious przytknął czubek ostrza swego miecza do nosa orężnika, a ten wzdrygnął się, zamykając oczy. Kropla krwi stoczyła się mu do ust.

- Ani drgnij albo możesz stracić głowę – powiedział Lucious. – a winić będziesz mógł jedynie siebie.

To jakieś szaleństwo – pomyślała Ceres. Czy nikt nie mógł tego przerwać? Rozejrzała się po innych, lecz nikt się nie odezwał ani zamierzał pomóc ofierze Luciousa.

Młodzian uniósł miecz, lecz nim się zamachnął, orężnik drgnął nieco i jabłko stoczyło się z jego głowy na ziemię. Odbiło się i potoczyło kilka stóp dalej.

- Rzekłem, byś się nie ruszał! – warknął Lucious.

- Wy… Wybaczcie, panie – powiedział orężnik, kuląc się ze strachem w oczach.

- Precz mi z oczu, ty bezużyteczna gnido! – wrzasnął Lucious.

Chłopak podniósł się i podbiegł do stołu z orężem Luciousa. Wtedy właśnie zjawił się Thanos.

- Witaj – odezwał się do Ceres, nie spostrzegłszy, co wydarzyło się przed chwilą. – Ufam, że dobrze spałaś?

- Owszem, dziękuję – odparła, w jego obecności czując się naraz lepiej.

Rozkładała nadal broń na stole, lecz gdy Thanos nie odzywał się, obróciła się i spojrzała na niego. Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że przygląda się jej twarzy pożądliwym spojrzeniem, a gdy uniosła pytająco brew, przez jego usta przemknął cień uśmiechu.

Poczuła, że policzki jej płoną.

Nie rzekli ani słowa. Thanos pomógł Ceres rozkładać oręż.

To osobliwe, że mi pomaga, pomyślała Ceres. Jest księciem. Być może pragnie okazać, że docenia to, że pomogła mu podczas Jatek? Ceres wiedziała, że nie musiał wcale tego robić. Jednego była jednak pewna. Gdy okazywał taką dobroć, coraz trudniej było jej w tym troskliwym mężczyźnie widzieć aroganta, za którego zawsze go uważała.

Ceres zerknęła w stronę Stephanii, która posyłała jej gniewne spojrzenia. Stephania nie była chyba o nią zazdrosna? Thanos nie zainteresowałby się wieśniaczką, nieprawdaż?

Ceres pokręciła głową i roześmiała się lekko, odrzucając tę niedorzeczną myśl.

- O co chodzi? – spytał Thanos, uśmiechając się.

- O nic – odparła Ceres. – Cóż przytrafiło się Luciousowi?

- Masz na myśli sińce?

- Tak.

- Król kazał go pobić za tchórzostwo, które okazał wczoraj – powiedział Thanos.

Choć Ceres także widziała w nim tchórzliwego głupca, nie potrafiła mu nie współczuć. Sama nieraz była posiniaczona i bita i nie życzyła tego nikomu.

Wtem Lucious wrzasnął na swego orężnika i w chwili, gdy Ceres podniosła wzrok, zobaczyła, jak uderza chłopaka w brzuch.

- Dlaczego nikt tego nie przerwie? – zapytała Ceres.

Thanos natychmiast ruszył w stronę Luciousa i zatrzymał się kilka stóp przed nim.

- Czego próbujesz dowieść? – spytał Thanos.

Lucious zaśmiał się drwiąco.

- Niczego.

Thanos dał groźnie krok w stronę Luciousa.

- Dlaczegóż miałbym próbować czegokolwiek dowieść? Spójrzże na siebie. Każdy orężnik jest lepszy niż chuda, słaba dziewka – powiedział Lucious z pogardliwym śmiechem.

- Proponuję, byś traktował swego orężnika z szacunkiem, w przeciwnym razie król z pewnością nie będzie sprzeciwiał się, byś walczył bez jego pomocy – odrzekł Thanos.

- Czy to groźba? – zapytał Lucious, mierząc go wściekłym spojrzeniem.

Wtem zjawił się posłaniec, który wręczył Thanosowi zwój. Młodzian odczytał go i spojrzał w stronę Ceres. Skinął do niej głową, po czym ruszył w stronę pałacu.

Czy został wezwany przez króla?, pomyślała Ceres, niezbyt zachwycona tym, że pozostała sama bez polecenia, co robić.

Jeden z żołnierzy wyszedł na środek areny i wymienił imiona możnowładców według kolejności, w której mieli walczyć. Pierwszych wymienił Luciousa i Argusa.

- Wreszcie! – powiedział Lucious.

Roztrzaskał butelkę wina o ziemię, a jego orężnik wręczył mu miecz. Chwycił go i z – jak pomyślała Ceres – wymuszonym entuzjazmem ruszył na arenę ćwiczebną, gdzie czekał już Argus.

Żołnierz dał znak, by rozpocząć potyczkę i możnowładcy zaczęli walczyć. Pierwszy atak Luciousa zakończył się wetknięciem przez niego miecza w ziemię. Kilku gapiów zaśmiało się drwiąco, inni przewrócili oczyma. Ceres spostrzegła, że Lucious niemądrze rozkłada swe siły. Jego ciosy i skoki były nieuważne i wkładał w nie zdecydowanie zbyt wiele energii.

Zawodnicy zajęli znów miejsca, miecz naprzeciw miecza, lecz ledwie kilka sekund po rozpoczęciu, po ledwie kilku ciosach, Argus wytrącił Luciousowi miecz z dłoni i przytknął czubek swej broni do jego piersi.

Gdy tylko żołnierz imperialny ogłosił Argusa zwycięzcą, młodzian spuścił miecz i biegiem opuścił arenę.

- No dalej, kuzynie. Daj mi jeszcze jedną szansę! – krzyknął za nim Lucious. – Nawet się nie starałem!

Spostrzegłszy, że Argus nie zamierza się odezwać, obrócił się do swego orężnika.

- Xavier, walcz ze mną – powiedział do niego.

- P… panie? – odrzekł Xavier, jąkając się z nerwów. – Z ogromną chęcią, panie, lecz nie potrafię władać mieczem.

Rozwścieczony Lucious podbiegł do stołu z orężem, wybrał sztylet i dźgnął Xaviera w brzuch.

Ceres podniosła dłoń do ust i jęknęła, podobnie jak inni, gdy orężnik krzyknął i osunął się na ziemię, trzymając się za brzuch.

- Zabierzcie mi tę niedołęgę z oczu! – wrzasnął Lucious.

Po kilku sekundach żołnierze imperialni położyli jęczącego orężnika na tragach i wynieśli go.

- Jednego nie pojmuję – powiedział Lucious, podchodząc do stołu Georgia. – Dlaczego zawsze dostaje mi się niekompetentny chłopak? Georgio, przyjacielu, użycz mi swego.

Georgio stanął pomiędzy swym orężnikiem a Luciousem.

- Luciousie, wiesz, że mam o tobie dobre mniemanie. Lecz to szaleństwo. Pójdź do pałacu – rzekł, śmiejąc się cicho i kładąc dłoń na jego ramieniu.

- Zabieraj ode mnie te swoje białe rączki! – wrzasnął Lucious, strącając dłoń Georgia.

Wykrzykując plugawe słowa, Lucious podszedł do innego orężnika i zażądał, by z nim walczył, lecz jego pan także na to nie przystał.

- Nikt nie będzie ze mną walczył? – wrzasnął Lucious, obracając się powoli dokoła, przypatrując się uważnie gapiom. – Czy wszyscy jesteście jedynie pożałowania godnymi tchórzami?

Przypatrywał się im nadal chłodno, z wrogością, lecz większość z nich odwracała wzrok.